GORO
Ostatnio trudno im było dojść do momentu, w którym wszystko
było po prostu dobrze. W zasadzie, Goro nie umiał sobie przypomnieć, kiedy było
choćby względnie dobrze. To były tylko momenty: ulotne, bardzo krótkotrwałe, ledwie
zapisujące się w pamięci. Ale Goro bardzo dobrze je pamiętał. Pielęgnował,
wspominał tak często, aby się w owej pamięci utarły i na lata stamtąd nie
znikały. Lubił do nich wracać. Lubił pamiętać, że kiedyś naprawdę było dobrze.
Lubił marzyć, że kiedyś będzie dobrze.
Ostatnie tak cudowne chwile kojarzył właśnie z Wierą. Były
nienachalne tak samo jak nienachalne było ich uczucie. Goro miał nadzieję, że
jego wybranka nie miała mu tego za złe. Może wszystko wyglądałoby inaczej,
gdyby żyli w spokojniejszym świecie. Może to wyglądałoby inaczej, gdyby
mieszkali w jakimś domku na wsi, gdyby mieli tylko siebie, a ich jedynymi
problemami były nieopłacone rachunki i zła pogoda. Może wtedy byłoby inaczej.
Ale czy inaczej być musiało? Czy Wiera nie wiedziała, jak bardzo ją kochał? Z
pewnością to wiedziała i to go uspokajało. On z kolei wiedział, jak bardzo ona
kochała jego. To im wystarczało.
I na razie starczyć musiało.
Ostatnie cudowne chwile kojarzył z Wierą. Kolejna taka miała
się wydarzyć tamtego wieczora, gdy dość niespodziewanie zostali sami, tylko
chwilowo nienękani żadnymi niepokojami. Wiera obiecała, że środek na koszmary
zażyje dopiero następnej nocy, co oznaczało, że tę najbliższą mieli tylko dla
siebie. Zamierzali ją więc wykorzystać, ale…
…trudno im było dojść do momentu, w którym wszystko było po
prostu dobrze.
Nagły telefon od niejakiego Ishmaela Drawsona mocno go
zaskoczył, a jednocześnie zaniepokoił. Miał zapisany jego numer na wszelki
wypadek, choć nie sądził, by kiedykolwiek go użył: w przeciwieństwie do państwa
Tismaneanu, z Drawsonem nie miał praktycznie żadnego kontaktu.
Jednak dużo bardziej niepokojące od samego telefonu było to,
co Ishmael zdołał im przekazać. Wypowiedzenie tego jednego słowa, w całości
przepełnionego wyraźnym bólem, strachem i paniką, jeżył włosy na karku. Nic więcej
nie powiedział, ale nie musiał. Goro wraz z Wierą natychmiast rzucili się w
stronę wyjścia, kontaktując się przy okazji z Belialem i natychmiast wzywając
go do pokoju Ishmaela.
Gdy dotarli na miejsce, aż ich wmurowało w samym progu. Sądząc
po bólu wybrzmiewającym w głosie Isha, spodziewali się przykrego obrazu… ale
nie aż takiego. Żywa makabra przejęła kontrolę nad jego ciałem, wyginając je
przerażająco i gwałtownie. Pościel, na której leża, była zmierzwiona i mokra od
potu, sam Ishmael zaś zdawał się nie do końca zdawać sprawę z czyjejkolwiek
obecności: jego oczy, w której tańczył obłęd, wpatrzone były desperacko w sufit.
Ishmael nie umiał też odpowiedzieć na zadane przez Wierę
pytania. Wprawdzie na pytanie o obce jedzenie i picie wykonał taki gest, jakby
miał zaprzeczać, ale nie byli pewni, czy to rzeczywiście gest wykonany z pełną
świadomością, czy tylko kolejny spazm bólu. Dopiero gdy Wiera odrobinkę uśmierzyła
jego cierpienie, był w stanie cokolwiek powiedzieć.
— N-nie… nic… nic n-nie j-jadłem… Chryste — jęknął
rozpaczliwie — p-pomóżcie m-mi!... Co mi j-jest? — wydyszał, patrząc
rozpaczliwie na Wierę.
— Prowadzisz interesy sięgające tysięcy funtów — zauważył
ostrożnie Goro. — To możliwe, że ktoś chciałby cię otruć?
Ishmael zaśmiał się cicho i potwornie słabo, a w parze z
jego opłakanym stanem ten śmiech brzmiał wręcz przerażająco. Dodatkowego,
upiornego efektu dodawała strużka krwi spływająca mu z nosa.
— Nie — wystękał, wciąż bardzo blado uśmiechnięty. — N… nie
ten… t-ten kal… kalib-ber…
— Więc nie masz żadnych podejrzeń, kto mógł to zrobić? — Ish
pokiwał przecząco głową. — A czy te dolegliwości zacząłeś czuć nagle? Czy pojawiały
się jakoś stopniowo?
Drawson ponownie pokiwał głową, nieco bardziej energicznie.
— K-kilka… kilka dni… Jezu… — jęknął, na moment zginając się
wpół. — Kilka dni temu… zacząłem się jakoś tak… t-tak źle czuć…
— Kilka dni temu? — dopytywał Goro. — Przepraszam, że tak
cię wypytuję, ale każda informacja jest ważna. — Kiedy dokładnie?
— Nie wiem — wydyszał Ish, wyraźnie nawet nie zastanawiając
się nad odpowiedzią. Miał dość. — N-nie wiem…
Goro wiedział, że nic więcej nie wyłuska. A, co gorsza, także
po Wierze widać było, że czuła się coraz gorzej: uśmierzanie bólu Isha
kosztowało ją wiele wysiłku. Dlatego poprosił ją, aby na chwilę odsunęła się od
Drawsona, by mogła odpocząć. Demon jednak nie zamierzał zostawić Ishmaela bez
opieki; oni także potrafili łagodzić ból, choć nie robili tego tak sprawnie i
efektywnie jak griszowie.
— Aria, Athan i Jehanne powinni tu dotrzeć nad ranem. Bel,
nie odzywaj się, nie rzucaj w oczy. Postaraj się przeszperać monitoring,
rozpytaj każdego, kto kojarzy Ishmaela i kto będzie potrafił powiedzieć, co
ostatnio robił. Sprawdź jego kontakty, przepytaj każdego, z kim się spotkał. Weź
ze sobą część chłopaków, kilku postaw pod drzwiami.
Nienawidził tego uczucia. Kiedy nie wiedział, co robić ani z
czym się mierzył. Ale nie mógł dać tego po sobie poznać, aby nie wystraszyć
Isha. Miał nadzieję, że widok przyjaciół doda mu choć trochę otuchy, nawet
jeśli kosztem ich nerwów. Ale to właśnie oni najlepiej znali Isha. Goro więc
liczył, że to oni wpadną na pomysł, jak im pomóc.
Bo on nie wiedział.
Lało. Lało jak z cebra. Ciężkie krople wściekle biły w okna,
zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Zagłuszały brzęczący gdzieś w tle
telewizor, zagłuszały cykanie zegara, zagłuszały nawet gadającą bez ustanku
Gudrun, która z ogromną pasją i zaangażowaniem opowiadała o czymś pani
Adriannie. Obie gawędziły w kuchni, a mimo to słychać je było w salonie, a więc
po drugiej stronie korytarza. A mimo to najgłośniej wybrzmiewał ten deszcz.
Deszcz w październiku, a zwłaszcza w Anglii, nie był niczym
nadzwyczajnym, a jednak Athanasius w jakimś sensie nie mógł się przez niego na
niczym skupić. Mógł się uczyć, ale kompletnie nie czuł weny. Mógł też czytać
cokolwiek innego, biorąc przykład z Arii wygodnie rozłożonej na sofie z jakąś
książką i kubkiem herbaty na stoliku. Mógł po prostu oglądać telewizję, ale
nigdy nie lubił spędzać zbyt dużo czasu na tej odmóżdżającej rozrywce.
Czuł się poirytowany tą swoistą niemocą. A niemal zawsze w
takim wypadku w jego głowie rodziła się nowa melodia.
Skradała się bardzo nieśmiało i subtelnie. Wybrzmiewała
jedną nutką w prawym uchu, potem pięła się coraz wyżej, wnikała coraz głębiej.
Łącząc się z kolejnymi nutami, tworzyła dźwięki tańczące w umyśle Athana. Były pokraczne,
nieposkładane i chaotyczne — ale istniały. A to jego zadaniem było te wszystkie
nuty poskładać w pięknie wybrzmiewającą całość.
Jak w transie zasiadł za pianinem. Pianino stało w drugim,
znacznie mniejszym od poprzedniego saloniku. Ten pierwszy stanowił centrum całego
domu; skąpany w ciemnych brązach, był obszerny, z wyjściem na taras, szerokimi
sofami, kominkiem i telewizją. Ten drugi zaś, ze trzy razy mniejszy, łączył
dominującą biel z ciepłymi tonami jasnego brązu i akcentami butelkowej zieleni.
Stało tam niewiele mebli: dwa wysokie regały z książkami, fotel tuż obok nich
wraz ze stojącą tuż za nim lampą. Było kilka roślinek, o które wszystkie panie
tego domu uwielbiały dbać, ale stało tam też pianino: duże, dumne, błyszczące
dumnie lśniącą czernią. Salonik miał dwa łukowate, pozbawione drzwi przejścia:
jedno prowadziło do większego salonu, a drugie na korytarz, z którego można
było przejść do biblioteki. Brak drzwi sprawił, że grę Athana słychać było
niemal w całym pomieszczeniu. I choć zbliżał się późny wieczór, wampir nie miał
wątpliwości, że nikt w tym domu jeszcze nie spał.
Zamknął oczy. Zaczął grać.
Długo nie chciał się od tego transu odrywać. Jego palce zdawały
się uzyskać własne życie i własną wolę, niby pająk na swej pajęczynie klucząc
lekko i pewnie po białych i czarnych klawiszach. Jeśli Athan przerywał, to
tylko po to, by zapisać nuty lub nanieść jakieś poprawki. Ale ten etap lubił
najmniej. Najchętniej zaś dawał się tej muzyce porwać, wchłonąć. Znikał wraz z
nią do świata, który jedyne, co robił, to brzmiał.
Rozbrzmiewający nagle dzwonek jego komórki momentalnie wytrącił
go z rytmu i mocno zdenerwował. Nienawidził, gdy ktoś lub coś tak nagle wyrywało
z jakiejkolwiek czynności, na której był w pełni skupiony. A gra na pianinie
była u szczytu tej listy.
— Kto dzwoni? — spytał Arii. Jego telefon leżał na stoliku,
tuż obok kubka z herbatą.
Jego żona przechyliła się lekko, by dojrzeć nazwę lub
chociaż pierwsze cyfry numeru. Jak dla niego Aria równie dobrze mogłaby ten
telefon odebrać: nie miał przed nią żadnych tajemnic, zresztą Aria znała jego
hasła do telefonu prywatnego i służbowego i często, gdy dostawał jakieś wiadomości,
a akurat nie miał w zasięgu telefonu, prosił żonę, by mu te wiadomości
odczytała. W ten sposób tylko ograniczał sobie kolejne sposoby na ukrycie
ewentualnego romansu, o którym, rzecz oczywista, nawet nie myślał.
Dziwne było to, że Aria nie odpowiedziała od razu, a gdy na
nią spojrzał, wyglądała na zdziwioną. Także i Athan się zdziwił, gdy zobaczył
na wyświetlaczu numer Goro.
— Czego on może ode mnie chcieć? A nie od ciebie? — rzucił
jeszcze, zanim odebrał. — Słucham?
Nie od razu usłyszał głos demona, co też było dziwne, jako
że Goro zwykle jawił się jako człowiek bardzo konkretny.
— Musicie przyjechać do Rumunii — rzekł wreszcie bez
ogródek. Głos miał dziwny, jakby nieco rozchwiany, roztrzęsiony. — Bukareszt,
hotel Czarna Dalia.
— Dobrze, ale co…
— Ishmael zachorował. Bardzo poważnie. Nie wiemy, co mu jest.
Athan dosłownie czuł, jak momentalnie pobladł. Równie nagle
cały się spiął, gotowy na to, że dalsze wieści mogą być jeszcze gorsze.
— Jak to… co się stało…? — wydusił słabo. Czuł na sobie
zaniepokojone spojrzenie Arii, ale nawet nie miał siły, by to spojrzenie odwzajemnić.
— Tego nie wiemy, ale powinniście przy nim być — powiedział
Goro. — Wiera i ja próbowaliśmy go uleczyć, ale… nie możemy — niemal wyszeptał, przejęty
bezsilnością.
— Jakie ma objawy?!
— Zwija się z bólu. Nie wiadomo, skąd ten ból się bierze. I
gorączkuje, mocno gorączkuje. Z tym walczymy, ale te bóle…
Athanowi aż zaschło w gardle, przez co nie był w stanie nic
więcej powiedzieć. Dopiero gdy zorientował się, że kiwa w odpowiedzi głową,
czego przecież Goro nie był w stanie zobaczyć, wymusił na sobie podanie
krótkiej, zwięzłej odpowiedzi, by już zaraz się rozłączyć. Tuż po tym Athan rzucił
Arii rozpaczliwe spojrzenie, słabym, chorowitym niemal głosem powtarzając to,
co usłyszał od demona.
— Kochanie, sprawdź i zarezerwuj loty do Bukaresztu — poprosił,
kompletnie roztargniony. Musiał się naprawdę wysilić, by pozbierać jakoś do
kupy wszystkie swoje rozbiegane myśli. — Muszę tam natychmiast lecieć. I
Jehanne, więc za…
Nie dokończył, bo wtem walnął w wysoki mur, jakim był ośli
upór Arii. Ta się bowiem uparła, że chce lecieć z nimi. Athan nie widział sensu
takiej operacji i próbował jej to wytłumaczyć, że to przecież zbyt stresujące,
poza tym nie wiadomo, czy to trucizna czy coś jeszcze innego, więc nie powinna
ryzykować. Co więcej, właśnie kończyła się niedziela, przez co oboje musieliby
zrezygnować ze swoich zobowiązań zawodowych, najpewniej na cały tydzień. Warczeli
na siebie chwilę, ale Athan był tak przejęty stanem Isha, że ostatecznie
krzyknął, żeby robiła co chce, skoro jak zwykle w ogóle nie chce go słuchać, po
czym pobiegł szukać Jehanne. Nawet złość na Arię nie zamazał w nim niepokoju na
myśl o tym, jak zareaguje przyjaciółka, gdy przedstawi jej tak straszliwe
wieści.
Zareagowała w makabrycznie przewidywalny sposób. Płaczem i
paniką.
W trakcie przygotowań do lotu wybuchło dużo zamieszania,
zwłaszcza że nie tylko Aria się buntowała, ale i Gudrun, która wrzeszczała na
Athana, że przecież Ish to tak samo jej przyjaciel, jak jego, więc nie ma prawa
jej zabronić spotkania z Ishem. Athan, coraz bardziej poirytowany, był jednocześnie
coraz bardziej roztrzęsiony i chyba tylko dlatego na wszystko się zgadzał,
głównie z krzykiem, by wszyscy dali mu święty spokój i robili, co tylko chcą. Miał
dość użerania się i z Arią, i z Gudrun, zwłaszcza że na głowie mieli dużo
poważniejszy problem.
Całe szczęście, lotnisko znajdowało się na obrzeżach
Norwich, więc nie musieli jechać do Londynu, na co zmarnowaliby kolejne dwie
godziny. Niestety, te dwie godziny spędzili na przesiadce, ponieważ do
Bukaresztu nie znaleźli lotu, który by owej przesiadki nie miał. Na miejsce
dotarli dopiero po prawie sześciu godzinach. Było nieco po piątej rano, na zewnątrz
wciąż panowała ciemna paleta barw, przetykana nieśmiałymi podrygami wchodzącego
gdzieś pod horyzontem słońca. Załatwiając formalności przy recepcji, dołączyli
do nich Goro i Wiera, pospiesznie wyjaśniając najważniejsze rzeczy i błyskawicznie
prowadząc ich na górę. Athan spodziewał się, co tam zastanie, ale i tak
potwornie się tego bał.
— To tu — Goro wskazał na odpowiednie drzwi. — Jesteście
gotowi? Ostrzegam, to… ciężki widok…
Te słowa wyraźnie kierował zwłaszcza w stronę Jehanne, która i tak ledwo się trzymała. Ale musieli to zrobić. Musieli tam wejść. Właśnie dla niego. Właśnie dla Isha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz