ROZDZIAŁ 575

GORO

Czoło wciąż miał mokre od potu.

Nie spodziewał się takiego przebiegu tego zadania. Nie spodziewał się, że nie podoła tym koszmarom, że przejmą nad nim zupełną kontrolę. Goro nie spodziewał się, że będzie się bał. Nie spodziewał się, że będzie się bał aż tak bardzo. Kolejne, rozmazane, ledwo wyraźne obrazy wciąż tańczyły mu przed zmęczonymi oczami, poddając w wątpliwość dotychczasową, choć wciąż dość rozchwianą pewność, że znajdował się w świecie jawy. A jeśli nie? A jeśli to były kolejne sztuczki koszmarów? Jeśli nim manipulowały, zwodziły go i oszukiwały? Jeśli cały czas tkały w jego głowie grubą, gęstą pajęczynę snów, tylko przez niewielkie oczka pozwalając wyglądać do świata jawy? Goro mimowolnie rozejrzał się dookoła, czując nagły, elektryzujący niepokój. Wszystko wyglądało normalnie: pokój hotelowy i znajdujące się w środku meble, późnopaździernikowy pejzaż za oknem, Wiera i Belial tuż obok. Wszystko sprawiało wrażenie jawy.

Ale Goro już niczego nie mógł być pewien.

Pokiwał niemrawo głową, gdy Wiera tłumaczyła, że skoro Inkarnacja stawiała warunki, to musiała coś wiedzieć.

— Teoretycznie mogła oszukiwać i tylko mnie zwodzić — odparł — ale też jestem przekonany, że coś wie. Jeśli zmarły widział w swoim świecie istoty ze snów, a zakładam, że miał tu na myśli konkretnie koszmary, to nie można tu mówić o przypadku.

Tymczasem Belial trafił w samo sedno problemu, na głos ujawniając cały ich wielki problem. Tak, ktoś działał w białych rękawiczkach, a im więcej o nim wiedzieli, tym bardziej dostrzegali, że cała wina mogła spaść na demony. To, jak słusznie zauważył jego przyjaciel, zrzuciłoby na ich rasę przekleństwo i złą sławę, powodując, że nikt na długie lata nie byłby w stanie im uwierzyć. Goro wcale by się temu nie dziwił, ale właśnie dlatego nie zamierzał do tego dopuścić.

— Najgorsze jest to — rzekł po chwili długiej ciszy Goro — że oczekujemy informacji od kogoś, co do kogo mamy podejrzenia, że jest wspólnikiem naszego rywala. Cokolwiek powie koszmar, jakiekolwiek informacje od niego wyciągniemy, tylko on tu będzie wygranym, bo otrzyma swoją zapłatę. A my nie będziemy mogli być nawet pewni, że to, czego się dowiedzieliśmy, to prawda. Ale — dodał, wzdychając ciężko i ponuro — i tak nie mamy innego wyjścia.

Ta wizja bardzo go martwiła, ale musieli od czegoś zacząć, a przecież poza teoriami nie mieli kompletnie nic. Od czegoś należało w końcu zacząć.

Kłopot w tym, że musieli wymyślić coś, co można było zaproponować Inkarnacji. I choć każdy przekonywał go, że postąpił słusznie, odmawiając koszmarowi tak wysokiej ceny, Goro czuł się jak tchórz i egoista. Zdawał sobie sprawę, że koszmary zsyłane na niego przez Inkarnację miały ogromną moc, a przez te dwa lata mogły mu zmyć psychikę do czysta, ale i tak czul wyrzuty sumienia, że się na to nie zgodził. Wszak to on prowadził negocjacje z Inkarnacją i to on poniesie za te negocjacje karę. Gdyby więc od razu przyjął warunki koszmaru, już teraz byliby w posiadaniu ważnych informacji i już teraz mogliby zacząć jakkolwiek działać. Tymczasem teraz nie było nawet gwarancji, że Inkarnacja zgodzi się na kolejne negocjacje. Może to była jedyna cena? Może nawet ona nie zostanie powtórnie zaoferowana, jako że Goro zmarnował właśnie jedyną daną mu szansę? Bardzo się tym wszystkim zadręczał, choć usiłował nie dać tego po sobie poznać.

Propozycja Wiery była niedorzeczna i Goro aż zmroziło, gdy zaproponowała, że to ona mogła przejąć na siebie koszmary Inkarnacji. Na szczęście zaraz się z tego wycofała, dzięki czemu nie musiał jej tłumaczyć opłakanych konsekwencji tej decyzji. Demony były wystarczająco silne, by dać radę takim potwornością, ale Wiera, choć niewątpliwie była bardzo silna psychicznie, mogła nie podołać. Poza tym, Goro w zwyczajny, egoistyczny sposób, nie chciał narażać tak bliskiej dla siebie osoby. Wolał wziąć wszystko na siebie.

Belialowy pomysł, by zaatakować koszmary też był wybitnie zły.

— Jakbyśmy napadli na Inkarnację — zauważył Goro niemal grobowym tonem — to dopiero wpadlibyśmy w kłopot. Raz, że tak jak Wiera mówi, nie da się ich schwytać, a dwa, że gdyby się odpowiednio postarały, mogłyby przedrzeć się nawet do naszego świata. Koszmary nie są w świecie żywych groźne… dopóki nie staną się śmiertelnie niebezpieczne.

Ta opcja więc w oczywisty sposób odpadała.

Długo debatowali nad tym, co mogli zaproponować Inkarnacji, ale niewiele wymyślili. Ostatecznie doszli do wniosku, że Goro powinien tam wrócić — a przynajmniej Goro tak uznał, ku nieprzychylnym spojrzeniom Wiery i Bela. Ale cóż innego mogli zrobić? Poprzednio demon nie starał się nawet negocjować, zbyt przerażony tym, co tam ujrzał. Ale może tym razem, gdy już wiedział, czego mniej więcej się spodziewać, jakoś łatwiej zniesie wszystkie te przerażające sceny.

Aż wreszcie zapadła decyzja. Goro po raz kolejny wypił napar, Wiera po raz kolejny miała wysłać go do krainy snów.

Goro po raz kolejny spodziewał się znaleźć się w żywej, płynącej zewsząd czerni.

Ale… nic się nie zmieniło.

Cały czas leżał na łóżku. Tym samym łóżku, na którym zasypiał. Za oknem jaśniał ten sam szary, ponury październik. Na dywanie leżącym na złoto-brązowych panelach wiły się te same, bladokremowe wzory.

„To chyba nie zadziałało”, chciał powiedzieć Goro i choć wydawało mu się, że otwierał usta, jego ciało w żaden sposób nie zareagowało, a głos nie był w stanie wydostać się z wnętrza głowy, gdzie obijał się o wszystkie strony jak spłoszona mysz w klatce. Próbował wstać, ale zdawał się przyklejony czymś nieprzyjemnym w odczuciu, czymś mazistym i klejącym. Owa substancja już w następnej sekundzie zaczęła mu spływać po obu ramionach, zalewając tors i nogi, ale nagle demona przestało to interesować, bo zdał sobie sprawę z jedynej różnicy: w środku nie było nikogo. Znajdował się tam sam, a przecież nie powinien. Zalany mętną mazią umysł próbował mu podpowiedzieć, kto powinien tu być razem z nim, ale Goro nie mógł sobie przypomnieć. Kobieta? Mężczyzna? Ilu ich była? Kim dla niego byli? Nie wiedział, bo może to wcale nie było takie ważne.

Na ziemi leżała kobieta. Nie umiał rozpoznać jej twarzy, choć wiedział, że ją znał. Twarz zmieniała się co chwilę, nie pozwalając zawiesić na niej oka na tyle długo, by zapamiętać jakikolwiek szczegół. Lepka maź, która objęła już całe jego ciało, porwała jego duszę, wyrwała ją na zewnątrz i oplotła swymi mazistymi ramionami, tworząc kopię demona. Owa kopia rzuciła się rozpaczliwym ruchem w stronę nieruchomo leżącej kobiety. Goro w pierwszej milisekundzie ani drgnął, lecz wraz z pierwszym ukłuciem porażającego strachu, momentalnie podbiegł i uklęknął tuż obok. Łzy, kleiste i gęste, płynęły mu po twarzy, a serce aż bolało od zbyt intensywnego bicia.

Wtedy poczuł na swoich ramionach czyjeś dłonie. Były lekkie i delikatne jak mgła, jak cień. Goro błyskawicznie się odwrócił, a tuż przed nim ujrzał ogromnych rozmiarów rycinę. Na niej mężczyzna w czarnym płaszczu i szerokim, zasłaniającym twarz kapeluszu. Po obu jego stronach kręciły się niespokojnie i groźnie dwie cieniste sylwetki, które z czasem zaczęły nabierać kształtu, aż wreszcie całkiem zaczęły przypominać Mayharma i Rauma, chorych demonów, udowadniając mu, że to właśnie jego rasa była współwinna temu wszystkiemu. Goro z całych swych sil pragnął podejść do nich, spytać o powody ich zachowania, zaoferować pomoc, ale…

Ale to była tylko rycina.

Wraz z tą myślą obraz ustał, stając się zwykłym, nieruchomym obrazem. Także Mayharm i Raum zniknęli, a ich sylwetki ponownie zmieniły się w cieniste stworzenia. Jednak świadomość, że to tylko rycina, przyniosła jeszcze jeden efekt.

— Jesteś.

Drgnął silnie, przerażony tym śliskim, wszechobecnym głosem. Bicie jego serca zdawało się dobiegać ze wszystkich ścian, mebli, podłóg i sufitów. Było wyraźnie słyszalne dla każdego, odsłaniając jego strach, jego wielką słabość, uwidoczniając jego wstyd i zażenowanie.

— Dwa roki karmienia koszmarami — rzekła Inkarnacja.

Goro spiął się, zestresował. Powinien odmówić, taki był plan, ale… bał się. Bał się, bo nie wiedział, co się stanie, gdy odmówi. Bał się kary, bał się jeszcze gorszych koszmarów, zwłaszcza że, tak jak przewidywał, te były słabsze, być może dzięki świadomości, że musiał tu ponownie trafić.

A może świadomość nie miała z tym nic wspólnego? Może to tylko kolejna ze sztuczek Inkarnacji, która dowolnie manipulowała natężeniem jego koszmarów?

Jednak Goro musiał zaryzykować. Musiał się targować.

­— Dwa… dwa lata to za dużo — próbował. — To niewspółmierna cena.

Tym ostatnim mógł przesadzić, mógł tym obrazić Inkarnację. Ale ona, górująca nad nim, o oczach pustych, przerażających, zionących śmiercią, długo nie powiedziała nic.

— Zadaj pytania.

Tym go zaskoczyła. Mimo to Goro starał się nie stracić czujności i bez zbędnych wstępów uczynił to, o co go poproszono.

— Czy wy, Istoty Koszmaru, współpracujecie z istotą, którą wielu nazywa Xunem?

Miał pewność, że Inkarnacja wiedziała, o kim mówił. Wystarczyła jej tylko jego myśl o Xunie; imiona nie miały tu żadnego znaczenia.

— Zadaj następne pytanie.

Goro nie wiedział, czy Inkarnacja oczekiwała następnego, ponieważ nie zamierzała odpowiedzieć na poprzednie. A może zamierzała, ale była na tyle łaskawa, by odpowiedzieć także na inne? Sam nie wiedział, ale nie zamierzał z tym dyskutować.

— Co wiesz o Xunie?

­— Zadaj następne pytanie.

Goro był coraz bardziej niepewny i skonfundowany. Dlaczego Inkarnacja nie odpowiadała, a domagała się kolejnych pytań?

— Jeśli z nim współpracujecie… Dlaczego to robicie? I w zamian za co?

Inkarnacja bardzo długo milczała, podsycając szalejącą w demonie niepewność. Wciąż się nie budził, a więc decyzja nie zapadła, a na tę Goro musiał pokornie czekać.

­— Miesiąc koszmarów — odrzekła wreszcie. — Wyjąwszy najstraszliwsze twe śnienia, podaruj je w prezencie osobie tobie najbliższej. Niech przez miesiąc przeżywa największe męki we śnie, byś ty miał przeżywać największe męki na jawie. Wtedy dam odpowiedzi. Wszystkie.

Obudził się z potworną suchością w gardle. Niemal łapczywie rzucił się na szklankę wody stojącą tuż obok na nocnym stoliku, próbując zapić te pozostałości koszmaru. Tym razem czuł się lepiej, nie był tak spocony i przerażony. Być może sama Inkarnacja złagodziła te koszmary wiedząc, że spotkają się raz jeszcze. Goro nie potrafił tego odgadnąć i nawet nie zamierzał. Nic jeszcze nie mówiąc, dotknął dłonią lewej kieszeni spodni, w której natychmiast coś wyczuł. Było to o tyle alarmujące, że wcześniej niczego tam nie wkładał. Wyjąwszy tajemniczą zawartość, ujrzał niewielki woreczek z organzy, w którym zamknięto kilkadziesiąt granatowych kamyczków. Goro nie miał pojęcia, skąd, ale dokładnie wiedział czym były te kamyczki i jak ich użyć.

W tym właśnie momencie spojrzał na Wierę, bijąc się z myślami. Wszystko wewnątrz niego krzyczało, by tego nie robić, by nie zgadzać się na ten układ, ale tym razem warunki były inne, czysto teoretycznie znacznie łagodniejsze, a odpowiedzi, które by w zamian otrzymali, mogłyby im pomóc. Jak mieli je otrzymać? Goro tylko się domyślał, że Inkarnacja zechce je przekazać przez Wierę, zakładając oczywiście, że oboje się na ten układ zgodzą.

— Zasugerowała — odezwał się wreszcie czując, jak mocno ma zaciśnięte gardło — byś… byś to ty…

Zaskakująco — a może i wcale nie aż tak zaskakująco — trudno było mu o tym mówić. Zapewne dlatego, że wszystko wewnątrz niego protestowało, by tego nie robić.

— Inkarnacja chce, byś to ty śniła moje koszmary. Przez miesiąc — wydusił wreszcie, patrząc niepewnie na Wierę. Wtem spojrzał na wciąż trzymany w dłoniach woreczek. — Miałabyś codziennie przed snem wypijać wodę z tym rozpuszczonym czymś, jedno ziarnko na noc. Ale… nie wiem, czy to dobry pomysł. Sama widziałaś, jaki byłem po tych ostatnich koszmarach. Mówiłaś niedawno, że jesteś gotowa na swoje koszmary. Ale nie na moje, Wiero. Żyję dość długo, by sobie ich nazbierać. Nie wiem, czy… Czy gra jest warta świeczki. Decyzja należy do ciebie, ale wiedz, że nie podoba mi się ten pomysł.

Nie miał prawa decydować za nią, co nie zmieniało faktu, że odczułby ulgę, gdyby się nie zgodziła. Może wtedy spróbowaliby negocjować raz jeszcze — choć Goro wątpił, by Inkarnacja się na to zgodziła. A może poszukaliby odpowiedzi gdzie indziej. Niestety, następny krok należał do Wiery.


ISHMAEL

— Wiem, wiem… jeszcze kilka dni… No dobra, nie będę cię czarować. Może jeszcze tydzień. Ponad. Nie!, nie, nie nie! Nie więcej! Jehanne… nie! Nie więcej, zobaczysz! Obiecuję!

Ishmael wcale nie rzucał słów na wiatr i miał szczerą nadzieję, że uda mu się dotrzymać danego słowa. Przysiągł sobie, że dołoży wszelkich starań, byle tylko mógł jak najszybciej wrócić do Blickling. W Bukareszcie przebywał już od dwóch tygodni i o ile nie był to jego najdłuższy służbowy wyjazd — zdarzało mu się wyjeżdżać na dłużej — to jego nieobecność akurat w październiku była wyjątkowo niedogodna. Wszystko za sprawą urodzin Jehanne, które to przypadały na zeszły tydzień. Wprawdzie połączył się z nią tamtego dnia na videorozmowie, wprawdzie miał dla niej przygotowany prezent, i to z nawiązką, ale to wszystko zdaniem Isha nie rekompensowało jej faktu, że go przy niej nie było. To był właśnie jeden z tych nielicznych momentów, kiedy Drawson chciał rzucić całą robotę, zrobić sobie nielimitowane wolne i skupić się wyłącznie na Jehanne.

— A wiesz — zagaił z nutką tajemnicy w głosie — kogo ja tu spotkałem? Nie uwierzysz, jaki świat jest mały! Spotkałem na schodach Wierę i Goro! No i tego Beliala całego. I kogoś jeszcze, jakiegoś swojego kumpla albinosa mi przedstawili, ale zapomniałem imienia… Co? Tak, tak, tutaj, w tym samym hotelu! Nie chcieli za bardzo… nie, nie, nie chcieli powiedzieć, po co tu siedzą, a ja nie dopytywałem. Zabawne nawet, co?

Mało powiedzieć, że był zaskoczony, gdy u podnóża szerokich, bogato zdobionych schodów ujrzał dobrze znane postaci, do których pałał większą lub mniejszą sympatią. Goro także wydawał się zaskoczony ujrzeniem Isha, ale obaj przywitali się z uśmiechami, wymienili uprzejmości, porozmawiali chwilę, by następnie udać się we własne strony, by przypilnować własnych spraw. Więcej się potem nie widzieli, ale z rozmowy Ish wywnioskował, że także demonia kompania zamierzała zatrzymać się w Dalii na dłużej. Po co? Ani myślał wnikać.

Jej głos w słuchawce telefonu był gładki, spokojny, kojący. Zazwyczaj słychać było w nim coś, co Ish zwykł nazywać „wariackimi nutami” i najczęściej było je słychać, gdy Jehanne była czymś radośnie podekscytowana. Dziś wybrzmiewało ich znacznie mniej niż zwykle, lecz nawet mimo niesprzyjających okoliczności, cały czas dało się je wychwycić.

— Ja też za tobą tęsknię, myszko — odpowiedział jej, uśmiechając się czule.

Żałował, że nie mogła zobaczyć tego uśmiechu.

Podczas gdy Jehanne radośnie peplała o tym, co się działo w domu i zupełnie automatycznie zaczęła streszczać odcinki seriali, którymi raczyła ją pani Adrianna, Ish jęknął cicho, rozmasowując sobie klatkę piersiową. Od jakiegoś czasu coś go tam dziwnie piekło i o ile zwykle starał się o tym nie myśleć, od wczorajszego wieczora paliło go coraz mocniej. Dziwiło go to i niepokoiło zarazem, jako że był wampirem odpornym na ludzkie dolegliwości. Lecz to samo paradoksalnie go uspokajało, ponieważ cokolwiek to było, nie mogło mu zaszkodzić. Ostatecznie Ish zwalał wszystko na nadmiar pracy. Wszak i wampirom czasami towarzyszyły bóle głowy, karku czy pleców, zmęczenie oczu albo inne drobnice, które nie są groźne, ale mogą nieco utrudnić codzienne funkcjonowanie.

Niestety, kilka godzin później było już bardzo źle. Za oknem już dawno zapadły ciemności, mimo że wieczór dopiero co rozgaszczał się na zegarach. Ishmael miał niedługo umówioną rozmowę, ale musiał ją odwołać, dręczony zbyt intensywnym bólem, któremu od niedawna towarzyszyło uczucie, jakby coś na przemian mocno ściskało i kłuło czymś ostrym wszystkie jego narządy. Gdy niedługo później zaczęło go mocno mdlić, a w głowie niebezpiecznie wirować, przestraszył się nie na żarty i postanowił reagować. Z trudem wybrał w hotelowym telefonie specjalną kombinację cyfr, która łączyła z recepcjonistką zaznajomioną z drugą naturą gości.

— M-macie… macie tu medyka? — wycharczał i aż mu serce zaczęło szybciej bić, gdy usłyszał, jak charczący i drżący miał głos.

— Oczywiście — odpowiedziała natychmiast recepcjonistka niemal robotycznym głosem. — Przysłać go do pana pokoju?

— Poproszę — wystękał.

Wypowiedzenie tych kilku słów kosztowało go ogrom wysiłku. Niemal od razu po rozmowie ciężko zwalił się na łóżko, ale i to okazało się ogromnym błędem, bo Ish momentalnie poczuł, jak wszystko wewnątrz niego podskakuje, wykręca się, ściska i potwornie piecze. Drawson jęknął cienko i chrapliwie, wybałuszając oczy i pustym, przerażonym wzrokiem wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt. Obraz zaczynał mu się lekko zamazywać i właśnie wtedy dopadła go przeraźliwa myśl, że może oto sprawy przybierały najgorszy z możliwych torów. Może on…

Może umierał.

Zdławiony paniką, próbował się nagle podnieść, choć nie miał pojęcia, co miałby zrobić dalej. Wtem prawdziwym błogosławieństwem okazało się pukanie do drzwi i wynurzenie się zza nich mężczyzny w średnim wieku o rozczochranych, czarnych włosach zajmujących jedynie boki i sam tył jego głowy. Na wpół łysy, bladawy i dość mocno pomarszczony jegomość przywitał się z uśmiechem, lecz ten szybko spełzł, gdy zobaczył, w jakim stanie był jego pacjent. Ish nie był w stanie niczego wyjaśniać, ale zmusił się do ogólnego opowiedzenia, co i przede wszystkim w jaki sposób go bolało — bo bolało go dosłownie wszystko. Medyk, widać to było na pierwszy rzut oka, nie miał pojęcia, co mogło dolegać Drawsonowi. Próbował wprawdzie kilku metod, podał mu też kilka medykamentów, ale żaden ze sposobów nie zadziałał; ba!, nawet objawów choćby odrobinę nie osłabił. Wtem także i doktor zaczął lekko panikować: jego blada twarz stawała się jeszcze bladsza, czoło lekko skropił pot, a w oczach błysnęły ogniki niezrozumienia, bezsilności i swego rodzaju buntu — lekarz najwyraźniej był nieco oburzony faktem, że wampir chorował na coś, czego on nie potrafił wyleczyć.

— Przykro mi — załamywał ręce medyk — ale nie wiem, co panu jest… Jaa… ja mogę zadzwonić, skontaktować się z kimś, kto mógłby… aaale to potrwa, tak, to potrzeba czasu, to… a pan — lekarz spojrzał na niego z krzywą miną — chyba za dużo go nie ma…

Ish aż pisnął z przerażenia, choć z jego krtani nie wydobył się żaden dźwięk. Gdyby jednak mógł, zapewne jęknąłby panicznie, bo albo się przesłyszał, albo doktor właśnie wydał na niego wyrok. Facet coś jeszcze poobiecywał, zapewnił, że pomyśli, poczyta, podzwoni i zajrzy tu jeszcze, ale Ishmael wątpił, by to cokolwiek dało.

Gdy został sam, starał się nie panikować, nie myśleć o tym, że właśnie był w trakcie przekręcania się na drugą stronę. Zamiast tego myślał o Jehanne. Wyobrażał sobie jej twarz. Przypominał sobie jej błyszczące oczy i kształt jej ust, gdy się śmiała. Przypominał sobie dotyk i zapach jej gładkich włosów. Pragnął ją zobaczyć. Albo chociaż zadzwonić, usłyszeć jej głos. Chciałby, żeby tu była, chciałby ją tu zawołać, przywołać, zrobić coś, byle nie był tu sam. Ale nie mógł. Nie chciał jej martwić, bo zapewne zawału by dostała, gdyby zobaczyła, w jakim znajdował się stanie. Poza tym, no właśnie — stan. Jego stan nie pozwalał mu na dłuższą choćby rozmowę, nie wspominając nawet o podróży.

Kolejne spazmy bólu sprawiały, że Ish podkulił kolana, obejmując je ramionami. Nie mógł jednak zbyt długo pozostać w tej pozycji: była zbyt bolesna, zbyt niewygodna, zbyt niekomfortowa. I zbyt bolesna. Coś bezlitośnie gniotło, ściskało, miażdżyło wszystko wewnątrz niego, a serce łomotało mu w piersi tak mocno, że najpewniej słychać je było nawet na korytarzu. Robiło mu się zimno, choć czoło miał mokre od potu. Gorączka, pomyślał mętnie, dysząc coraz ciężej.

Sam nie wiedział, kiedy zasnął, ale to nie mogło trwać długo. Gdy się ocknął, drżał silnie, ale wzrok i myśli już nie były tak mętne. I choć panika cały czas pustoszyła jego umysł, Ish zdołał zebrać się w sobie na tyle, by samemu spróbować poszukać jakichkolwiek pomocnych opcji. Wtem właśnie pomyślał o Goro. Był cholernym demonem! A takie cholerne demony na pewno sporo potrafią. No i Młodą wskrzesił! Ish pospiesznie wszystko analizował, a gdy zdał sobie sprawę, że przecież towarzyszyła im wiedźma umiejąca grzebać magią we wnętrznościach, nadzieja lekko w nim urosła. Ale zaraz potem zgasła. Musiał jakoś się z nimi skontaktować, ale nie miał pojęcia, w którym pokoju rezydowali, a wątpił, by obsługa hotelowa udzieliła mu takich informacji. Zresztą, nawet gdyby udzieliła, to Ish i tak nie był w stanie dźwignąć się z łóżka. Numerów telefonicznych też nie miał, żeby jakoś się z nimi skontaktować. Wiedział natomiast, kto takie miał. Drawson z ogromnym trudem przekręcił się na drugi bok, by sięgnąć ze stolika nocnego swój telefon. Z niemniejszym wysiłkiem wybrał numer Vasco i napisał do niej krótką wiadomość, której tworzenie zajęło mu absurdalnie dużo czasu. Miał nadzieję, że nie będzie dopytywała o powody tej ciekawości, bo nie miał ani siły, ani ochoty, by się z nią użerać. W odpowiedzi zwrotnej interesował go tylko numer, więc nawet nie zarejestrował, czy była tam jakaś inna treść. Utrzymanie telefonu sprawiało mu coraz więcej kłopotu, dlatego gdy wreszcie wybrał odpowiedni numer, a w słuchawce usłyszał głos Goro, wycharczał tylko jedno.

— P-pomocy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^