GORO
Wszystko potoczyło się bardzo
szybko. Zdaniem Goro, aż za szybko.
Nie spodziewał się, że problem z
chorymi demonami aż tak eskaluje i ewoluuje. Wprawdzie nadal nie mieli
potwierdzenia, że ich własny problem miał jakikolwiek związek z tym drugim,
którym był Xun, ale wiele na to wskazywało, zwłaszcza zdaniem Imrego. Ten, mimo
że wycofał się ze wspólnych ustalań, chciał być na bieżąco z tym, co wymyślili
i co się zmieniło. I jasne było tylko jedno: kimkolwiek był ten Xun, stanowił
olbrzymie zagrożenie.
Problem w tym, że nie wiedzieli,
jak się z tym zagrożeniem mierzyć.
O samym Xunie wiedzieli
zatrważająco mało. Znali kilka dat, w których miał pojawić się na Ziemi, lecz
nie znali nikogo poza Imrem, kto mógłby te rewelacje potwierdzić. Mieli rycinę,
na której przedstawiono mężczyznę w płaszczu i kapeluszu, o zasłoniętej twarzy
i czymś u boku, co przypominało demony. Goro w międzyczasie wysnuł teorię, że
to mogą być Istoty Koszmaru i to niejako potwierdził uśmiercony wilkołak
mówiący, że po świecie zmarłych krążyły istoty ze snów. Goro sądził, że zmarły
się po prostu przejęzyczył albo sądził, że sny i koszmary to to samo. Istoty
snów były stworzeniami bardzo łagodnymi i Xun nie miałby raczej żadnego
interesu, by się nimi posłużyć. Co innego natomiast Istoty Koszmaru. Więc choć
Wiera ze zdenerwowaniem uznała, że wilkołak w zasadzie nic im nie powiedział,
Goro był innego zdania. Kłopot w tym, że o Istotach Koszmaru nie było wiadomo
zbyt wiele. Istoty te, pogrążone w odmętach sennych ciemności, były jedynymi
włodarzami na swoich osnutych mgłą tajemnicy włościach. Istniały podobno sztuki
wnikania w powłoki senne tak głęboko, by odzyskać wewnątrz nich swą własną
jaźń, tym samym odzyskując moc sterowania nad ów snem. Można by to porównać do
małej, niegroźnej walki między śniącym a Istotami Snu, które usiłują utrzymać obrazy
senne w obszarze swojej władzy.
Jednak co innego Istoty Snu, a co
innego Istoty Koszmaru. Przejęcie kontroli nad złym snem jest bardzo trudne;
tamci są zbyt potężni, by dopuścić do siebie zwykłego śmiertelnika i oddać w
jego ręce swoją władzę. Dlatego właśnie Istoty Koszmaru są tak tajemnicze i tak
niewiele o nich wiadomo. Lecz choć spotkać je trudno… nie jest to niemożliwe.
To było zadanie na następną noc.
Goro wyjaśnił reszcie swój tok myślenia, tłumacząc przy tym, jak ważne jest spotkanie
z Koszmarami w kontekście walki z Xunem — o ile taka walka była w ogóle
możliwa. Bardzo mu zależało na udowodnieniu, że to nie demony były poplecznikami
tego przerażającego stworzenia, że jego rasa nigdy by się tak nie zhańbiła. Co więcej,
Istoty Koszmaru pasowały do profilu: nieuchwytne, okrutne i przerażające, a w
dodatku mające dostęp do umysłu każdego śniącego stworzenia. Demony nie sypiały
wcale, więc czysto teoretycznie były poza zasięgiem Istot, ale i to dało się
ominąć. Wpierw należało sporządzić miksturę, która zniesie na niego mary nocne.
Był to warunek konieczny, ponieważ nie mogli sobie pozwolić na losowość. Zwykle
tego rodzaju eliksiry stosowano na wrogach, tym razem jednak to Goro wypił
napój, smakujący, o dziwo, dość słodkawo, choć była to słodycz cierpka. Drugim,
równie koniecznym warunkiem, było wprowadzenie demona w śpiączkę. To także mógł
uczynić za pomocą eliksiru, lecz to nie było konieczne, mając przy sobie Wierę.
I choć uśpienie istoty, która wcale nie sypia było trudnym zadaniem i wymagało
od niej wiele siły, nikt nie miał wątpliwości, że podoła temu zadaniu.
Później miało być dużo gorzej.
Wyśnienie koszmaru nie tylko nie
było gwarantem spotkania się z Inkarnacją, najwyższą z Istot Koszmaru, ale
wręcz nie dawało na to żadnej szansy. Nawet pomniejsi Żarłacze nie pojawiali
się w nich zbyt często, pozwalając przerażającym obrazom tarmosić umęczoną psychikę
śniącego. Co więc należało zrobić? Należało się przez te koszmary przedrzeć.
Należało zachować światły umysł i choć ostatnią drobinkę świadomości, że to
tylko sen i że nic, co się tam działo, nie było prawdziwe. Oczywiście, w teorii
wszystko brzmiało bardzo łatwo, ale zwykle już tak było — im prostsza teoria,
tym gorsza praktyka.
— Nie wybudzajcie mnie bez względu
na wszystko — instruował zebranych w pokoju hotelowym. — Mogę się miotać,
krzyczeć, ale nie możecie zwracać na to uwagi. Wybudzę się sam. Jak tylko
spotkam się z Inkarnacją i uzna rozmowę za zakończoną, sama mnie tu odeśle.
Jasnym było, że to musiał być Goro.
Po pierwsze, nie chciał narażać na tak przykre zadanie innych. Sam, przyznać
musiał szczerze, wyjątkowo obawiał się tego wyzwania, zdawał sobie bowiem
sprawę z tego, jakie potworności niebawem spotka. Lecz po drugie, sam fakt, że
akurat demon przedostanie się poza granice koszmaru miał być dla Istot bardzo
atrakcyjny. Wszak to sam demon ich odwiedzi, istota, która nigdy nie zapada w sen!
Jednak to nie o zaszczyty chodziło ani wszelkie przyjemności, a niemal materialną
korzyść. Istoty Koszmaru żywiły się każdym wyśnionym koszmarem, więc koszmar
samego demona musiał być dla nich iście królewską, wykwintną ucztą. Choćby to
mogło ich zachęcić do objawienia się i podjęcia rozmowy i na to właśnie Goro
liczył.
— Życzcie mi powodzenia —
powiedział jeszcze, uśmiechając się lekko. Zaraz po tym Wiera wprowadziła go w
sen.
Sen ociekający czernią.
Czerń, czerń, czerń! Ociekała
grubymi fałdami po ścianach, które nie istniały. Spływały z samej góry, której niebo nie istniało, pożarte
przez wielkie, ostre zębiska, które tak nagle wyłoniły się z… znikąd! Czerń!
Ociekający czarną pianą, ozębiony pysk wyłaniał się z nicości, tak olbrzymi,
tak wszechmogący. Goro nie istniał, istniał wyłącznie zamazany wzrok nie
potrafiący dostrzec tego, z czym tak nieudolnie chciał walczyć. Istniał też bezbrzeżny
strach, tak nagły, tak bolesny, strach ociekający czernią. Strach surowy, obdarty
ze skóry, krwawiący jak ta oskórowana tuszka. Strach wbijał się w jego kości,
ścięgna, mięśnie, wbijał się w serce i umysł. Ostrym dłutem strach wybijał na
jego twarzy maskę upiorną i złą. A strach był jak klawisze pianina, które
koszmar naciskał zbyt mocno i agresywnie. Klawisze strachu wbijały się w jego
ciało coraz głębiej, dusząc go i dławiąc.
Oziębiona mara zniknęła. A przed
nim twarze, blade, owalne, pozbawione głów i ciał, same twarze. Białe, może od
farby, może od bladości. Na policzkach miały okrągłe, zbyt okrągłe rumieńce,
oczy zaś szeroko otwarte. Twarze pojawiały się i znikały, migały z każdej ze
stron. Pojawiały się na ułamek sekundy, były jak myśl o oddechu, jak uszczypnięcie
mrozu, jak jeszcze niezrodzona myśl. Twarze nic nie mówiły. Twarze szeptały.
Twarze mówiły. TWARZE KRZYCZAŁY. Goro skulił się w sobie, choć przecież nie
istniał. Skulił się w sobie, zajęczał, wrzasnął boleśnie. Zatkał uszy, zamknął
oczy. Nie chciał widzieć twarzy. Nie chciał ich słyszeć! A one krzyczały! Wrzeszczały
makabrycznie. To nie były obce głosy. Goro znał je wszystkie.
Spadał. Leciał w dół z ogromną
prędkością, to trwało godziny, lata, eony! Spadał, a spadanie trwało mrugnięcie
oka. Bolało potwornie, choć nie bolało wcale. Bolało! Tak strasznie bolało! Goro
nie wstał. Nie mógł, a może nie chciał? Nie mógł. Nie miał siły, nie miał
władzy. Gdzieś obok stała ściana. Niższa niż wszystkie, ociekająca czernią. Za nią
skrywał się uciekinier, więzień. Taki sam jak on. Goro znał tego uciekiniera.
Nie znał go wcale, nigdy go nie widział. Uciekinier miał twarz kobiety. Lecz myśl,
już prawie uformowana, rozpierzchła się niczym spłoszone motyle, gdy twarz, dotąd
tak piękna i delikatna, zaczęła niszczeć. Zębiska zjadały jej policzki, usta, nos
i czoło. Zębiska były długie, białe i ostre. Nie miały ust, głowy, ciała.
Wrzask.
Dlaczego pozwoliłeś ją zabić?!
Dlaczego w przeszłości ujrzy
swoją przyszłą śmierć?
Dlaczego nie zabijesz jej już
teraz?!
Sam nie zginiesz. Będziesz
patrzył na jej śmierć. Będziesz patrzył, jak umiera. PATRZ!
Na czarnej, lśniącej podłodze
leżało ciało. Ciało kobiety o zmasakrowanej twarzy. Nie miała nosa i jednego
oka, kości lewego policzka były zmiażdżone, a dolna szczęka oderwana. Włosy miała
wyrwane, gardło poderżnięte, a kończyny pokracznie powyginane. Goro nie znał
tej kobiety. Poczuł zniewalającą go rozpacz, strach, panikę. Obrzydzenie do
siebie. Nienawiść. Rzucił się panicznie w stronę ciała, opłakując ją z całej
głębi swojej roztrzaskanej duszy. Duszy, po której niczym sieć rzek rozlały się
nigdy niewylane łzy. Nigdy jej już nie zobaczysz. Nigdy nie ujmiesz jej
dłoni. Goro błyskawicznie ujął jej dłoń. Nie zdążył; koścista dłoń, obdarta
z pasów skóry, rozpadła się w jego zbyt mocnym uścisku. Nigdy nie utulisz
jej do snu. Nigdy
To był tylko sen.
Goro odetchnął. Raz. Drugi.
Wzrok odrobinę mu się wyostrzył.
Ale tylko na chwilę.
Czerń! Ociekająca ze ścian czerń.
Goro odetchnął raz jeszcze.
Starał się zacisnąć powieki.
Czerń! Czerń! CZERŃ!
Goro wrzasnął z całych swoich sił,
całą swoją krtanią. Jego krzyk został połknięty przez zębaty, potworny pysk,
lecz monstrum tym razem nie dyszało, nie pluło wściekle pianą. Monstrum
milczało. Czekało w spokoju.
Tuż pod nim Goro dostrzegł
korytarz. Tak potwornie bał się tam iść! Poszedł. Każda komórka jego ciała
błagała, by tego nie robił.
Zgroza, którą przed sobą ujrzał,
odziana była w szaty uszyte z otaczających ich czerni. Nad głową wisiała jej
spiczasta, ostra jak sztylety korona o barwie ciemniejszej jeszcze niż ciemność
wirująca wokół. Twarzą zgrozy była czaszka i choć jej kości były blade, nawet
ta brudna, upiorna biel zdawała się przeszyta czernią. Zgroza nie ruszała się,
nie odzywała. Wyglądała jak statua górująca upiornie nad maluczkimi gotowymi na
śmierć. Zgroza górowała nad nim, spoglądając na niego swymi czarnymi, pustymi,
zupełnie martwymi oczami. Zgroza górowała nad nim, rosła przerażająco, rosła w
nieskończoność, zrywając siatkę z gwiazd, wydzierając w niebie wyrwę, której
mianem była czerń. Czerń spływała z wyrwy, niczym wrząca smoła wypływająca z
kotła opadała na ich twarze, ubrania, ramiona. Ich było tutaj więcej. Ich?
Jakich ich? Goro rozejrzał się niespokojnie. Szukał korytarza, którym tu
przyszedł. Nigdzie nie było korytarza. Był w pułapce. Już nigdy się stąd nie
wydostanie.
Nigdy tak bardzo nie bał się
śmierci, jak wtedy.
Czy to bolało? Jak mocno? Czy po
śmierci znowu spotka go czerń? Goro przeszył paraliżujący strach i dziecięca
wręcz panika zmieszana z obezwładniającą niepewnością. Co miał teraz zrobić?
Jak się stąd wydostać? Jak długo musiał czekać, aż wybije jego ostatnia
sekunda? W jaki sposób Zgroza zakończy jego istnienie?
— Jesteś.
Głosy gardłowe, charczące, ostre
jak nasączone trucizną sztylety rozlegały się zewsząd. Goro złapał się za
głowę, nie mogąc znieść bólu związanego z wżeraniem się głosów do jego uszu. Krwawiły,
poranione od środka, kaleczone głosami. Głosy sprawiały ból, były zatrute. Głosy
smakowały kwasem, brudem i goryczą.
— Cóż jeszcze chcesz wyśnić,
przybyszu ze świata śniących?
Strach wbijał się w jego ciało
niczym zbyt mocno uderzane klawisze pianina. Głosy rozdzierały na strzępy każdy
choćby puch myśli.
— Chcę wyśnić wyjście — odpowiedział
bez wahania.
Czegóż miałby chcieć więcej, jeśli
nie wydostania się z tego piekła. Zgroza wykonała ledwie wyraźny ruch głową, którego
Goro przeląkł się potwornie, lecz ta wskazała na coś za nim. Długo nie śmiał
odwrócić głowy, zbyt porażony strachem, by tam spojrzeć. Lecz ciepło powoli łaskoczące
go po plecach i blask, którego ujrzeć nie mógł, a jednak wyraźnie go czuł, były
nie do pomylenia. Tam było wyjście. Tam mógł pójść, by to wreszcie zakończyć. Tam
mógł pójść, by ukończyć swoje zadanie. Tam mógł…
Zadanie.
Miał zadanie. Miał je wykonać.
Czy je wykonał…? Nie. Ono cały
czas leżało w tych ciemnościach. Musiał je znaleźć.
Jego wzrok znów się wyostrzył.
— Jesteś.
Głosy dudniły mu w uszach, ale
już nie tak boleśnie, nie tak natarczywie. Zgroza, będąca w istocie Inkarnacją
Koszmarów, już nie górowała nad nim niczym największy wieżowiec. Stała na
podeście; Goro to widział, ponieważ otaczająca ich czerń lekko zrzedła i teraz
zdawała się być po prostu snującą się wokół mgłą.
— Cóż jeszcze chcesz wyśnić,
przybyszu ze świata śniących?
Goro wyprostował się, choć wciąż
lekko drżał. Mimo to uniósł głowę, aby spojrzeć na Inkarnację.
— Informacje.
— Na jaki temat?
— Na temat stworzenia, które
niektórzy nazywają Xun.
Inkarnacja dumnie uniosła głowę.
W jego czarnych, pustych oczach Goro ujrzał własną śmierć.
— Przez dwa roki karm nas
swymi marami, ażebyśmy mogli ci twych informacji udzielić.
Dwa lata koszmarów. Dwa lata tego
horroru, który właśnie przeżywał. Zadrżał, mimowolnie i tęsknie zerkając w
stronę świetlistego korytarza. Dwa lata to za dużo. Nie zniesie… on nie da
rady. Nie da rady.
— Nie dwa — mruknął błagalnie,
machając nerwowo głową. — Dwa… dwa to za dużo…
— Dwa roki — wycedziła
Inkarnacja.
Zgroza rosła. Rosła ponad drzewa,
ponad wieżowce, ponad chmury, ponad gwiazdy. Zmora górowała nad nim, niczym marne robactwo
miażdżąc go rozszarpującym serce strachem.
Gdy się obudził, nie czuł
kompletnie nic.
Jego czoło było zlane potem, jasna
koszula czerniała od mokrych plam. Leżał na łóżku zupełnie nieruchomo, nie
mogąc i nie chcąc się nawet ruszyć.
— Co… — wychrypiał
zniekształconym, słabym głosem. — Co się ze mną przez ten czas działo?
Zaraz po chwili pożałował tego
pytania, bo sam już nie wiedział, czy chciał poznawać odpowiedź. Jednak pytania
o to, co tam widział, musiał zbyć; sam nie był pewien, co tam tak właściwie
widział. Mimo to poskładał małe fragmenty tego, co pamiętał, dokładając do tego
rozmowę z Inkarnacją, a tym samym przechodząc do meritum problemu.
— Najgorsze jest to, że
Inkarnacja… chyba każe mi wrócić — tłumaczył nieco nerwowo. — Przerwała koszmar
na swoim żądaniu. Albo oczekuje, że je zaakceptuje, albo przedstawię inną cenę.
Cokolwiek by to nie było, muszę tam wrócić, by podać swoją odpowiedź.
Dusiło go na samą myśl o powrocie
do tego horroru.
— Problem w tym, że nie wiem, jak
mam go przebić. Kazał mi… śnić koszmary przez dwa lata. Nie dałbym rady — spojrzał
nagle błagalnie na Wierę i Beliala, desperacko doszukując się w nich
zrozumienia. — Nie po tym, co dzisiaj przeżyłem. Wiem, brzmię jak słabeusz, ale
koszmary to inny świat, inna rzeczywistość. Tam wszystko działa inaczej. Cały
tamtejszy świat zbudowany jest na strachu. Oszalałbym z tego strachu — ciągnął ponuro
— zanim upłynęłyby te dwa lata. Ale nie wiem — jęknął — co innego można im
zaoferować.
Jeszcze nigdy nie czuł się tak rozbity. Tak niepewny, tak słaby, tak bezbronny. To, co tam przeżył, było istnym tornadem, które w jego głowie pozostawiło same wiatrołomy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz