ROZDZIAŁ 573

GORO

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zdaniem Goro, aż za szybko.

Nie spodziewał się, że problem z chorymi demonami aż tak eskaluje i ewoluuje. Wprawdzie nadal nie mieli potwierdzenia, że ich własny problem miał jakikolwiek związek z tym drugim, którym był Xun, ale wiele na to wskazywało, zwłaszcza zdaniem Imrego. Ten, mimo że wycofał się ze wspólnych ustalań, chciał być na bieżąco z tym, co wymyślili i co się zmieniło. I jasne było tylko jedno: kimkolwiek był ten Xun, stanowił olbrzymie zagrożenie.

Problem w tym, że nie wiedzieli, jak się z tym zagrożeniem mierzyć.

O samym Xunie wiedzieli zatrważająco mało. Znali kilka dat, w których miał pojawić się na Ziemi, lecz nie znali nikogo poza Imrem, kto mógłby te rewelacje potwierdzić. Mieli rycinę, na której przedstawiono mężczyznę w płaszczu i kapeluszu, o zasłoniętej twarzy i czymś u boku, co przypominało demony. Goro w międzyczasie wysnuł teorię, że to mogą być Istoty Koszmaru i to niejako potwierdził uśmiercony wilkołak mówiący, że po świecie zmarłych krążyły istoty ze snów. Goro sądził, że zmarły się po prostu przejęzyczył albo sądził, że sny i koszmary to to samo. Istoty snów były stworzeniami bardzo łagodnymi i Xun nie miałby raczej żadnego interesu, by się nimi posłużyć. Co innego natomiast Istoty Koszmaru. Więc choć Wiera ze zdenerwowaniem uznała, że wilkołak w zasadzie nic im nie powiedział, Goro był innego zdania. Kłopot w tym, że o Istotach Koszmaru nie było wiadomo zbyt wiele. Istoty te, pogrążone w odmętach sennych ciemności, były jedynymi włodarzami na swoich osnutych mgłą tajemnicy włościach. Istniały podobno sztuki wnikania w powłoki senne tak głęboko, by odzyskać wewnątrz nich swą własną jaźń, tym samym odzyskując moc sterowania nad ów snem. Można by to porównać do małej, niegroźnej walki między śniącym a Istotami Snu, które usiłują utrzymać obrazy senne w obszarze swojej władzy.

Jednak co innego Istoty Snu, a co innego Istoty Koszmaru. Przejęcie kontroli nad złym snem jest bardzo trudne; tamci są zbyt potężni, by dopuścić do siebie zwykłego śmiertelnika i oddać w jego ręce swoją władzę. Dlatego właśnie Istoty Koszmaru są tak tajemnicze i tak niewiele o nich wiadomo. Lecz choć spotkać je trudno… nie jest to niemożliwe.

To było zadanie na następną noc. Goro wyjaśnił reszcie swój tok myślenia, tłumacząc przy tym, jak ważne jest spotkanie z Koszmarami w kontekście walki z Xunem — o ile taka walka była w ogóle możliwa. Bardzo mu zależało na udowodnieniu, że to nie demony były poplecznikami tego przerażającego stworzenia, że jego rasa nigdy by się tak nie zhańbiła. Co więcej, Istoty Koszmaru pasowały do profilu: nieuchwytne, okrutne i przerażające, a w dodatku mające dostęp do umysłu każdego śniącego stworzenia. Demony nie sypiały wcale, więc czysto teoretycznie były poza zasięgiem Istot, ale i to dało się ominąć. Wpierw należało sporządzić miksturę, która zniesie na niego mary nocne. Był to warunek konieczny, ponieważ nie mogli sobie pozwolić na losowość. Zwykle tego rodzaju eliksiry stosowano na wrogach, tym razem jednak to Goro wypił napój, smakujący, o dziwo, dość słodkawo, choć była to słodycz cierpka. Drugim, równie koniecznym warunkiem, było wprowadzenie demona w śpiączkę. To także mógł uczynić za pomocą eliksiru, lecz to nie było konieczne, mając przy sobie Wierę. I choć uśpienie istoty, która wcale nie sypia było trudnym zadaniem i wymagało od niej wiele siły, nikt nie miał wątpliwości, że podoła temu zadaniu.

Później miało być dużo gorzej.

Wyśnienie koszmaru nie tylko nie było gwarantem spotkania się z Inkarnacją, najwyższą z Istot Koszmaru, ale wręcz nie dawało na to żadnej szansy. Nawet pomniejsi Żarłacze nie pojawiali się w nich zbyt często, pozwalając przerażającym obrazom tarmosić umęczoną psychikę śniącego. Co więc należało zrobić? Należało się przez te koszmary przedrzeć. Należało zachować światły umysł i choć ostatnią drobinkę świadomości, że to tylko sen i że nic, co się tam działo, nie było prawdziwe. Oczywiście, w teorii wszystko brzmiało bardzo łatwo, ale zwykle już tak było — im prostsza teoria, tym gorsza praktyka.

— Nie wybudzajcie mnie bez względu na wszystko — instruował zebranych w pokoju hotelowym. — Mogę się miotać, krzyczeć, ale nie możecie zwracać na to uwagi. Wybudzę się sam. Jak tylko spotkam się z Inkarnacją i uzna rozmowę za zakończoną, sama mnie tu odeśle.

Jasnym było, że to musiał być Goro. Po pierwsze, nie chciał narażać na tak przykre zadanie innych. Sam, przyznać musiał szczerze, wyjątkowo obawiał się tego wyzwania, zdawał sobie bowiem sprawę z tego, jakie potworności niebawem spotka. Lecz po drugie, sam fakt, że akurat demon przedostanie się poza granice koszmaru miał być dla Istot bardzo atrakcyjny. Wszak to sam demon ich odwiedzi, istota, która nigdy nie zapada w sen! Jednak to nie o zaszczyty chodziło ani wszelkie przyjemności, a niemal materialną korzyść. Istoty Koszmaru żywiły się każdym wyśnionym koszmarem, więc koszmar samego demona musiał być dla nich iście królewską, wykwintną ucztą. Choćby to mogło ich zachęcić do objawienia się i podjęcia rozmowy i na to właśnie Goro liczył.

— Życzcie mi powodzenia — powiedział jeszcze, uśmiechając się lekko. Zaraz po tym Wiera wprowadziła go w sen.

Sen ociekający czernią.

Czerń, czerń, czerń! Ociekała grubymi fałdami po ścianach, które nie istniały. Spływały z  samej góry, której niebo nie istniało, pożarte przez wielkie, ostre zębiska, które tak nagle wyłoniły się z… znikąd! Czerń! Ociekający czarną pianą, ozębiony pysk wyłaniał się z nicości, tak olbrzymi, tak wszechmogący. Goro nie istniał, istniał wyłącznie zamazany wzrok nie potrafiący dostrzec tego, z czym tak nieudolnie chciał walczyć. Istniał też bezbrzeżny strach, tak nagły, tak bolesny, strach ociekający czernią. Strach surowy, obdarty ze skóry, krwawiący jak ta oskórowana tuszka. Strach wbijał się w jego kości, ścięgna, mięśnie, wbijał się w serce i umysł. Ostrym dłutem strach wybijał na jego twarzy maskę upiorną i złą. A strach był jak klawisze pianina, które koszmar naciskał zbyt mocno i agresywnie. Klawisze strachu wbijały się w jego ciało coraz głębiej, dusząc go i dławiąc.

Oziębiona mara zniknęła. A przed nim twarze, blade, owalne, pozbawione głów i ciał, same twarze. Białe, może od farby, może od bladości. Na policzkach miały okrągłe, zbyt okrągłe rumieńce, oczy zaś szeroko otwarte. Twarze pojawiały się i znikały, migały z każdej ze stron. Pojawiały się na ułamek sekundy, były jak myśl o oddechu, jak uszczypnięcie mrozu, jak jeszcze niezrodzona myśl. Twarze nic nie mówiły. Twarze szeptały. Twarze mówiły. TWARZE KRZYCZAŁY. Goro skulił się w sobie, choć przecież nie istniał. Skulił się w sobie, zajęczał, wrzasnął boleśnie. Zatkał uszy, zamknął oczy. Nie chciał widzieć twarzy. Nie chciał ich słyszeć! A one krzyczały! Wrzeszczały makabrycznie. To nie były obce głosy. Goro znał je wszystkie.

Spadał. Leciał w dół z ogromną prędkością, to trwało godziny, lata, eony! Spadał, a spadanie trwało mrugnięcie oka. Bolało potwornie, choć nie bolało wcale. Bolało! Tak strasznie bolało! Goro nie wstał. Nie mógł, a może nie chciał? Nie mógł. Nie miał siły, nie miał władzy. Gdzieś obok stała ściana. Niższa niż wszystkie, ociekająca czernią. Za nią skrywał się uciekinier, więzień. Taki sam jak on. Goro znał tego uciekiniera. Nie znał go wcale, nigdy go nie widział. Uciekinier miał twarz kobiety. Lecz myśl, już prawie uformowana, rozpierzchła się niczym spłoszone motyle, gdy twarz, dotąd tak piękna i delikatna, zaczęła niszczeć. Zębiska zjadały jej policzki, usta, nos i czoło. Zębiska były długie, białe i ostre. Nie miały ust, głowy, ciała.

Wrzask.

Dlaczego pozwoliłeś ją zabić?!

Dlaczego w przeszłości ujrzy swoją przyszłą śmierć?

Dlaczego nie zabijesz jej już teraz?!

Sam nie zginiesz. Będziesz patrzył na jej śmierć. Będziesz patrzył, jak umiera. PATRZ!

Na czarnej, lśniącej podłodze leżało ciało. Ciało kobiety o zmasakrowanej twarzy. Nie miała nosa i jednego oka, kości lewego policzka były zmiażdżone, a dolna szczęka oderwana. Włosy miała wyrwane, gardło poderżnięte, a kończyny pokracznie powyginane. Goro nie znał tej kobiety. Poczuł zniewalającą go rozpacz, strach, panikę. Obrzydzenie do siebie. Nienawiść. Rzucił się panicznie w stronę ciała, opłakując ją z całej głębi swojej roztrzaskanej duszy. Duszy, po której niczym sieć rzek rozlały się nigdy niewylane łzy. Nigdy jej już nie zobaczysz. Nigdy nie ujmiesz jej dłoni. Goro błyskawicznie ujął jej dłoń. Nie zdążył; koścista dłoń, obdarta z pasów skóry, rozpadła się w jego zbyt mocnym uścisku. Nigdy nie utulisz jej do snu. Nigdy

To był tylko sen.

Goro odetchnął. Raz. Drugi.

Wzrok odrobinę mu się wyostrzył.

Ale tylko na chwilę.

Czerń! Ociekająca ze ścian czerń.

Goro odetchnął raz jeszcze. Starał się zacisnąć powieki.

Czerń! Czerń! CZERŃ!

Goro wrzasnął z całych swoich sił, całą swoją krtanią. Jego krzyk został połknięty przez zębaty, potworny pysk, lecz monstrum tym razem nie dyszało, nie pluło wściekle pianą. Monstrum milczało. Czekało w spokoju.

Tuż pod nim Goro dostrzegł korytarz. Tak potwornie bał się tam iść! Poszedł. Każda komórka jego ciała błagała, by tego nie robił.

Zgroza, którą przed sobą ujrzał, odziana była w szaty uszyte z otaczających ich czerni. Nad głową wisiała jej spiczasta, ostra jak sztylety korona o barwie ciemniejszej jeszcze niż ciemność wirująca wokół. Twarzą zgrozy była czaszka i choć jej kości były blade, nawet ta brudna, upiorna biel zdawała się przeszyta czernią. Zgroza nie ruszała się, nie odzywała. Wyglądała jak statua górująca upiornie nad maluczkimi gotowymi na śmierć. Zgroza górowała nad nim, spoglądając na niego swymi czarnymi, pustymi, zupełnie martwymi oczami. Zgroza górowała nad nim, rosła przerażająco, rosła w nieskończoność, zrywając siatkę z gwiazd, wydzierając w niebie wyrwę, której mianem była czerń. Czerń spływała z wyrwy, niczym wrząca smoła wypływająca z kotła opadała na ich twarze, ubrania, ramiona. Ich było tutaj więcej. Ich? Jakich ich? Goro rozejrzał się niespokojnie. Szukał korytarza, którym tu przyszedł. Nigdzie nie było korytarza. Był w pułapce. Już nigdy się stąd nie wydostanie.

Nigdy tak bardzo nie bał się śmierci, jak wtedy.

Czy to bolało? Jak mocno? Czy po śmierci znowu spotka go czerń? Goro przeszył paraliżujący strach i dziecięca wręcz panika zmieszana z obezwładniającą niepewnością. Co miał teraz zrobić? Jak się stąd wydostać? Jak długo musiał czekać, aż wybije jego ostatnia sekunda? W jaki sposób Zgroza zakończy jego istnienie?

— Jesteś.

Głosy gardłowe, charczące, ostre jak nasączone trucizną sztylety rozlegały się zewsząd. Goro złapał się za głowę, nie mogąc znieść bólu związanego z wżeraniem się głosów do jego uszu. Krwawiły, poranione od środka, kaleczone głosami. Głosy sprawiały ból, były zatrute. Głosy smakowały kwasem, brudem i goryczą.

— Cóż jeszcze chcesz wyśnić, przybyszu ze świata śniących?

Strach wbijał się w jego ciało niczym zbyt mocno uderzane klawisze pianina. Głosy rozdzierały na strzępy każdy choćby puch myśli.

— Chcę wyśnić wyjście — odpowiedział bez wahania.

Czegóż miałby chcieć więcej, jeśli nie wydostania się z tego piekła. Zgroza wykonała ledwie wyraźny ruch głową, którego Goro przeląkł się potwornie, lecz ta wskazała na coś za nim. Długo nie śmiał odwrócić głowy, zbyt porażony strachem, by tam spojrzeć. Lecz ciepło powoli łaskoczące go po plecach i blask, którego ujrzeć nie mógł, a jednak wyraźnie go czuł, były nie do pomylenia. Tam było wyjście. Tam mógł pójść, by to wreszcie zakończyć. Tam mógł pójść, by ukończyć swoje zadanie. Tam mógł…

Zadanie.

Miał zadanie. Miał je wykonać.

Czy je wykonał…? Nie. Ono cały czas leżało w tych ciemnościach. Musiał je znaleźć.

Jego wzrok znów się wyostrzył.

— Jesteś.

Głosy dudniły mu w uszach, ale już nie tak boleśnie, nie tak natarczywie. Zgroza, będąca w istocie Inkarnacją Koszmarów, już nie górowała nad nim niczym największy wieżowiec. Stała na podeście; Goro to widział, ponieważ otaczająca ich czerń lekko zrzedła i teraz zdawała się być po prostu snującą się wokół mgłą.

— Cóż jeszcze chcesz wyśnić, przybyszu ze świata śniących?

Goro wyprostował się, choć wciąż lekko drżał. Mimo to uniósł głowę, aby spojrzeć na Inkarnację.

Informacje.

— Na jaki temat?

— Na temat stworzenia, które niektórzy nazywają Xun.

Inkarnacja dumnie uniosła głowę. W jego czarnych, pustych oczach Goro ujrzał własną śmierć.

— Przez dwa roki karm nas swymi marami, ażebyśmy mogli ci twych informacji udzielić.

Dwa lata koszmarów. Dwa lata tego horroru, który właśnie przeżywał. Zadrżał, mimowolnie i tęsknie zerkając w stronę świetlistego korytarza. Dwa lata to za dużo. Nie zniesie… on nie da rady. Nie da rady.

— Nie dwa — mruknął błagalnie, machając nerwowo głową. — Dwa… dwa to za dużo…

— Dwa roki — wycedziła Inkarnacja.

Zgroza rosła. Rosła ponad drzewa, ponad wieżowce, ponad chmury, ponad gwiazdy.  Zmora górowała nad nim, niczym marne robactwo miażdżąc go rozszarpującym serce strachem.

 

Gdy się obudził, nie czuł kompletnie nic.

Jego czoło było zlane potem, jasna koszula czerniała od mokrych plam. Leżał na łóżku zupełnie nieruchomo, nie mogąc i nie chcąc się nawet ruszyć.

— Co… — wychrypiał zniekształconym, słabym głosem. — Co się ze mną przez ten czas działo?

Zaraz po chwili pożałował tego pytania, bo sam już nie wiedział, czy chciał poznawać odpowiedź. Jednak pytania o to, co tam widział, musiał zbyć; sam nie był pewien, co tam tak właściwie widział. Mimo to poskładał małe fragmenty tego, co pamiętał, dokładając do tego rozmowę z Inkarnacją, a tym samym przechodząc do meritum problemu.

— Najgorsze jest to, że Inkarnacja… chyba każe mi wrócić — tłumaczył nieco nerwowo. — Przerwała koszmar na swoim żądaniu. Albo oczekuje, że je zaakceptuje, albo przedstawię inną cenę. Cokolwiek by to nie było, muszę tam wrócić, by podać swoją odpowiedź.

Dusiło go na samą myśl o powrocie do tego horroru.

— Problem w tym, że nie wiem, jak mam go przebić. Kazał mi… śnić koszmary przez dwa lata. Nie dałbym rady — spojrzał nagle błagalnie na Wierę i Beliala, desperacko doszukując się w nich zrozumienia. — Nie po tym, co dzisiaj przeżyłem. Wiem, brzmię jak słabeusz, ale koszmary to inny świat, inna rzeczywistość. Tam wszystko działa inaczej. Cały tamtejszy świat zbudowany jest na strachu. Oszalałbym z tego strachu — ciągnął ponuro — zanim upłynęłyby te dwa lata. Ale nie wiem — jęknął — co innego można im zaoferować.

Jeszcze nigdy nie czuł się tak rozbity. Tak niepewny, tak słaby, tak bezbronny. To, co tam przeżył, było istnym tornadem, które w jego głowie pozostawiło same wiatrołomy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^