GORO
Goro ze skupieniem słuchał tego,
co Wiera miała do powiedzenia na temat snu. Nie zdziwił się, gdy jego luba w
net podchwyciła wszystkie jego teorie i natychmiast zaczęła tworzyć kolejne
teorie, próbując doszukać się w tym wszystkim głębszego sensu. Robiła tak za
każdym razem, udowadniając tym samym, że jej wiedza była równie ogromna jak jej
wyobraźnia. Umiejętność łączenia tych dwóch sprawiała, że Wiera z
charakterystyczną dla siebie gracją wymijała wszelkie przeszkody i
ograniczenia, udowadniając sobie i otoczeniu, że nie ma dla niej rzeczy
niemożliwych. Znał niezwykle mało osób, które jawiły się aż taką otwartością
umysłu; na myśl przychodziła mu jeszcze Aria, która wchłaniała wszelkie nowości
jak gąbkę, ale Goro wciąż był pod największym wrażeniem Wiery i tego, jak
zgrabnie przeskakiwała wszelkie niemożliwości, jakie napotykała.
Tak też było z teorią o
koszmarach, którymi mógłby się posłużyć Goro. No właśnie, słowem klucz była teoria,
którą Wiera błyskawicznie rozbudowała. I, co istotniejsze, demon zgadzał się ze
wszystkim, co powiedziała, bo wszystko wydawało się bardzo prawdopodobne. Co
ani trochę go nie ucieszyło.
— Posługiwanie się Istotami Koszmaru,
żeby zabijać innych po cichu wydaje się wyjątkowo przebiegłym rozwiązaniem i niemal
genialnym w swej nieoczywistej prostocie — dumał na głos Goro. — Wprawdzie nie
wszystkich nadnaturalnych da się zabić przez sen; chociażby nas, demonów, nie
da się w ten sposób ruszyć, ponieważ w ogóle nie sypiamy. Istnieją też rasy,
które da się zabić tylko w określony, najczęściej czysto fizyczny sposób, jak
choćby odcięcie głowy, czego przez sen nie zrobisz. Choć… — Goro miał ochotę
pacnąć się w głowę, wściekły na siebie, że wcześniej o tym nie pomyślał. —
Zmierzałem do tego — dokończył pospiesznie myśl, aby jak najszybciej mógł
przejść do kolejnej — że nie wszystkie nadnaturalne rasy da się zabić przez sen,
ale znaczna część z nich nadal pozostawałaby w ogromnym ryzyku. Ale właśnie sobie
uświadomiłem, że się mylę. Żarłacze, najniższe Istoty z hierarchii, potrafią
wywoływać też lunatykowanie. Jednak bardzo rzadko to robią; to zwykle należy do
Istot Snu, zwłaszcza że lunatykowanie ogranicza się do czynności ruchowych, nie
zostawia w pamięci żadnych obrazów, a po przebudzeniu lunatyk nic nie pamięta. To
zupełnie się mija z celem Istot Koszmaru, dlatego Żarłacze bardzo rzadko
sięgają po tę broń. Ale przecież… mogliby — Goro z przejęciem popatrzył na
Wierę. — Trzymając się twojej teorii, że Xun jakoś wzmocnił Istoty, Żarłacz w
prosty sposób mógłby zmanipulować lunatyka do zrobienia sobie krzywdy. W taki
sposób zginąć mogłaby każda śniąca rasa. Bo każda doskonale wie, jak można je
zabić.
To teoretyzowanie szło za daleko
i bynajmniej nie dlatego, że kombinowali na siłę — ale dlatego, że każda z
kolejnych tworzonych teorii była bardziej przerażająca. Goro nie chciał
przyznawać tego na głos, ale chyba musiał zgodzić się z Imrem — jeśli Xun
naprawdę potrafił przejąć kontrolę nad Istotami, albo chociaż przekonać je do
pomocy, musiał być naprawdę potężny i bardzo, ale to bardzo groźny.
— Ale… no właśnie — mamrotał
dalej, głęboko zamyślony. — Jeśli idziemy prawidłowym tropem, to znaczy, że popadliśmy
w konflikt twoich dwóch teorii. Zasugerowaliście razem z Belialem, że Xun może
wcale nie jest aż taki groźny, skoro posługuje się innymi i skoro nadal nie
urządził tu jakiejś olbrzymiej masakry. Jakie są tego przyczyny nie wiem, ale
jedno wiem na pewno: jeśli Xun nie tylko wzmocnił Istoty, ale przede wszystkim
w ogóle nimi zawładnął, to ten stwór musi być ogromnie potężny. Tak jak
mówiłem, Istoty są stworzeniami wybitnie złośliwymi, nienawistnymi, przesadnie
dumnymi i na tyle silnymi, że nie dałyby się w żaden sposób zmanipulować. Są
władcami absolutnymi w swoim świecie koszmarów.
Nawet on nie dałby rady z nimi
konkurować i nigdy też nie zamierzał. Świat koszmarów był wyjątkowo groźny i choć
na jawie pozostawał bezpieczny, zatapiając się w ichniejszy świat znalazłby się
w ogromnym niebezpieczeństwie.
Więc czy to naprawdę możliwe, że
istnieje ktoś, kto potrafił przejąć kontrolę nad samymi Istotami Koszmaru?
Oby nie.
Gdy zasiedli do stołu, aby zacząć
jeść, Goro naiwnie się łudził, że może teraz zacznie być jakoś milej. Może zmienią
temat, może choć przez chwilę skupią się tylko na sobie. Niestety, wszystkie te
plany wzięły łeb, i to na jego własne życzenie, ponieważ to, co Wiera powiedziała
o nekromancie, bardzo go zmartwiło.
— Chyba dałem się zwieść ogólnemu
przeświadczeniu, że mu nie ufam, bo nie zauważyłem, by knuł coś więcej niż po
prostu wyzysk. Ale to ty go znasz, dlatego bardzo mnie zaniepokoiłaś swoimi podejrzeniami.
Masz jakiś pomysł, o co może mu chodzić? Jakikolwiek, choćby najmniej
prawdopodobny. Musimy być gotowi na wszystko. A ja obiecuję go jeszcze baczniej
obserwować.
I w niczym mu nie pobłażać,
dodał w myślach.
Zaskoczyła go swoim pytaniem o przemianę
w demona. Lecz gdyby chodziło tylko o zdziwienie, nie byłoby tak źle. Kłopot w
tym, że Wiera postanowiła rozwinąć swoją myśl, która obojga ich nieco
przygasiła.
— Nie, nie można dokonać przemiany
w demona — wyjaśnił ze spokojem — ani stworzyć żadnego innego.
Panika ukłuła go w serce, gdy
Wiera wspomniała o przemianie w wampirzycę. Już kiedyś ktoś wpadł na podobny pomysł,
który skończył się wyjątkowo tragicznie. Nie było żadnego powodu, by Wiera
podzieliła ten koszmarny los Isalind, a jednak Goro czuł nieprzyjemny, chłodny
dreszcz, jaki spływał mu po kręgosłupie, gdy tylko pomyślał o tym, że Wiera
także mogłaby zostać przemieniona. Rozumiał jej obawy, dlatego też nie mógł
temu wszystkiemu zaprzeczyć ani jej niczego zabraniać. Choć nie był też w
stanie ukryć, że ta wizja napawała go silnym niepokojem.
Może dlatego nie wiedział, jak
powinien jej odpowiedzieć. Długo się nad tym zastanawiał.
— Oczywiście, jest to jakaś możliwość,
a Aria to najlepszy możliwy wybór — przyznał. — Ale proszę, nie myślmy o tym
dzisiaj.
Nie uśmiechnął się na jej żart kolekcji
żon, lecz nie dlatego, że mu się nie spodobał. Zastanowił się jedynie nad tym,
traktując go odrobinę poważniej niż powinien i niż Wiera by tego chciała. A
jednak ten temat wydał mu się nagle bardzo interesujący.
Lecz nie zdążył odpowiedzieć, bo
podczas gdy Wiera wciąż coś mówiła, nagle wypowiedziała słowa, które uderzyły w
ich obojga z podwójną mocą. Słowa słodkie, przez wielu tak oczekiwane, jakże
potężne i magiczne, a w ich przypadku — jakże oczywiste. Lecz ta oczywistość
nie była banalna, nie była nudna ani przesadzona. Była jaśniejąca niczym promienie
słońca w kroplach porannej rosy, orzeźwiająca niczym powietrze po ulewnym
deszczu, lekka niczym motyl wzbijający się w powietrze po wypuszczeniu z klatki.
Ta oczywistość była naturalna. Nie była skomplikowana, lecz bardzo prosta,
gładka, nieskazitelna.
— Kocham cię — powiedziała Wiera
po dłuższej chwili ciszy, spoglądając mu głęboko w oczy.
Goro uśmiechnął się szerzej,
delikatnie pochylając się ku Wierze.
— Wiem — odpowiedział wbrew swej
skromności, wciąż radośnie uśmiechnięty. I dopiero po chwili jednej ten uśmiech
delikatnie złagodniał, choć nie zgasł.
Goro niemal machinalnym ruchem podniósł
dłoń ku policzkowi Wiery, delikatnie go muskając. Niemal machinalnie złożył na
jej ustach czuły, głęboki pocałunek. Pocałunek przepełniony pasją, nadziejami,
obietnicami i wszystkimi pięknymi emocjami, które go przepełniały, kiedy tylko
miał tę kobietę przy sobie.
I niemal machinalnie… pragnął
milczeć. Lecz bynajmniej nie dlatego, że nie chciał odwzajemnić tego pięknego
wyznania, a dlatego tylko, że… nie przywykli do tego. Ich miłość była… cicha. Lecz
cisza przecież, wbrew twierdzeniu wielu, nie oznaczała braku istnienia. Według
Goro było wprost przeciwnie. Skromność ich uczucia udowadniała im bowiem, że
tak naprawdę nie potrzebowali niczego innego, jak tylko siebie wzajemnie. Nie
potrzebowali laurek, kwiatów czy nawet pięknych wyznań. Nie potrzebowali dużo słow.
Nie potrzebowali ich wcale.
Choć właśnie dziś, właśnie w
tamtej chwili, oboje ich zapragnęli.
— I ja ciebie kocham, Wiero — odpowiedział
szeptem, składając na jej ustach jeszcze jeden pocałunek.
Wiedziała o tym. I on wiedział,
że wiedziała.
— Rozważam być z tobą jak
najdłużej tylko będę mógł — mówił, głos mając wciąż mocno ściszony.
Mógłby jej powiedzieć jeszcze, że
gdyby traktował ją jak trofeum, miłość nie miałaby dla istot nieśmiertelnych
żadnego znaczenia. Bo ileż razy można kochać? Czyż po kilku, kilkunastu to uczucie
nie blaknie? Czyż jak ten kwiat, którymi obdarowują się kochankowie, w końcu
nie więdnie? Czyż nie traci smaku niczym jałowa potrawa? Być może Wiera tak
myślała, zwłaszcza że był dla niej pierwszym, którego w pełni pokochała.
Poznała to uczucie po raz pierwszy i wydawało jej się, że mogła tymże uczuciem
zapełnić cały świat, przez co dla innych kochanków brakłoby miejsca. Może Wiera
myślała, że i jemu całą połowę serca ukradła pierwsza miłość, a każda kolejna
urywała sobie tylko mały kawałeczek z tej drugiej, wolnej połowy serca. Mógłby
jej zatem powiedzieć, że każda miłość nowa, każda miłość jest pierwsza i każda
miłość jest inna. Jest jak wiosna: rześka, słodka, piękna, odradzająca się
każdego roku na nowo. Ktoś wszakże mógłby powiedzieć, że to przecież ta sama
wiosna, co kiedyś, że kiedyś powietrze też tak pachniało, wiatr wiał tak samo i
rośliny szeptały taką samą pieść. Lecz nie byłaby to prawda, bo każda wiosna
jest… jedyna. Tak jak jedyna jest miłość.
Mógłby jej więc to wszystko
powiedzieć. Mógłby. Ale czuł, że nie musiał.
Czuł, że wszystko to wiedziała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz