ROZDZIAŁ 571

GORO

Goro ze skupieniem słuchał tego, co Wiera miała do powiedzenia na temat snu. Nie zdziwił się, gdy jego luba w net podchwyciła wszystkie jego teorie i natychmiast zaczęła tworzyć kolejne teorie, próbując doszukać się w tym wszystkim głębszego sensu. Robiła tak za każdym razem, udowadniając tym samym, że jej wiedza była równie ogromna jak jej wyobraźnia. Umiejętność łączenia tych dwóch sprawiała, że Wiera z charakterystyczną dla siebie gracją wymijała wszelkie przeszkody i ograniczenia, udowadniając sobie i otoczeniu, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Znał niezwykle mało osób, które jawiły się aż taką otwartością umysłu; na myśl przychodziła mu jeszcze Aria, która wchłaniała wszelkie nowości jak gąbkę, ale Goro wciąż był pod największym wrażeniem Wiery i tego, jak zgrabnie przeskakiwała wszelkie niemożliwości, jakie napotykała.

Tak też było z teorią o koszmarach, którymi mógłby się posłużyć Goro. No właśnie, słowem klucz była teoria, którą Wiera błyskawicznie rozbudowała. I, co istotniejsze, demon zgadzał się ze wszystkim, co powiedziała, bo wszystko wydawało się bardzo prawdopodobne. Co ani trochę go nie ucieszyło.

— Posługiwanie się Istotami Koszmaru, żeby zabijać innych po cichu wydaje się wyjątkowo przebiegłym rozwiązaniem i niemal genialnym w swej nieoczywistej prostocie — dumał na głos Goro. — Wprawdzie nie wszystkich nadnaturalnych da się zabić przez sen; chociażby nas, demonów, nie da się w ten sposób ruszyć, ponieważ w ogóle nie sypiamy. Istnieją też rasy, które da się zabić tylko w określony, najczęściej czysto fizyczny sposób, jak choćby odcięcie głowy, czego przez sen nie zrobisz. Choć… — Goro miał ochotę pacnąć się w głowę, wściekły na siebie, że wcześniej o tym nie pomyślał. — Zmierzałem do tego — dokończył pospiesznie myśl, aby jak najszybciej mógł przejść do kolejnej — że nie wszystkie nadnaturalne rasy da się zabić przez sen, ale znaczna część z nich nadal pozostawałaby w ogromnym ryzyku. Ale właśnie sobie uświadomiłem, że się mylę. Żarłacze, najniższe Istoty z hierarchii, potrafią wywoływać też lunatykowanie. Jednak bardzo rzadko to robią; to zwykle należy do Istot Snu, zwłaszcza że lunatykowanie ogranicza się do czynności ruchowych, nie zostawia w pamięci żadnych obrazów, a po przebudzeniu lunatyk nic nie pamięta. To zupełnie się mija z celem Istot Koszmaru, dlatego Żarłacze bardzo rzadko sięgają po tę broń. Ale przecież… mogliby — Goro z przejęciem popatrzył na Wierę. — Trzymając się twojej teorii, że Xun jakoś wzmocnił Istoty, Żarłacz w prosty sposób mógłby zmanipulować lunatyka do zrobienia sobie krzywdy. W taki sposób zginąć mogłaby każda śniąca rasa. Bo każda doskonale wie, jak można je zabić.

To teoretyzowanie szło za daleko i bynajmniej nie dlatego, że kombinowali na siłę — ale dlatego, że każda z kolejnych tworzonych teorii była bardziej przerażająca. Goro nie chciał przyznawać tego na głos, ale chyba musiał zgodzić się z Imrem — jeśli Xun naprawdę potrafił przejąć kontrolę nad Istotami, albo chociaż przekonać je do pomocy, musiał być naprawdę potężny i bardzo, ale to bardzo groźny.

— Ale… no właśnie — mamrotał dalej, głęboko zamyślony. — Jeśli idziemy prawidłowym tropem, to znaczy, że popadliśmy w konflikt twoich dwóch teorii. Zasugerowaliście razem z Belialem, że Xun może wcale nie jest aż taki groźny, skoro posługuje się innymi i skoro nadal nie urządził tu jakiejś olbrzymiej masakry. Jakie są tego przyczyny nie wiem, ale jedno wiem na pewno: jeśli Xun nie tylko wzmocnił Istoty, ale przede wszystkim w ogóle nimi zawładnął, to ten stwór musi być ogromnie potężny. Tak jak mówiłem, Istoty są stworzeniami wybitnie złośliwymi, nienawistnymi, przesadnie dumnymi i na tyle silnymi, że nie dałyby się w żaden sposób zmanipulować. Są władcami absolutnymi w swoim świecie koszmarów.

Nawet on nie dałby rady z nimi konkurować i nigdy też nie zamierzał. Świat koszmarów był wyjątkowo groźny i choć na jawie pozostawał bezpieczny, zatapiając się w ichniejszy świat znalazłby się w ogromnym niebezpieczeństwie.

Więc czy to naprawdę możliwe, że istnieje ktoś, kto potrafił przejąć kontrolę nad samymi Istotami Koszmaru?

Oby nie.

Gdy zasiedli do stołu, aby zacząć jeść, Goro naiwnie się łudził, że może teraz zacznie być jakoś milej. Może zmienią temat, może choć przez chwilę skupią się tylko na sobie. Niestety, wszystkie te plany wzięły łeb, i to na jego własne życzenie, ponieważ to, co Wiera powiedziała o nekromancie, bardzo go zmartwiło.

— Chyba dałem się zwieść ogólnemu przeświadczeniu, że mu nie ufam, bo nie zauważyłem, by knuł coś więcej niż po prostu wyzysk. Ale to ty go znasz, dlatego bardzo mnie zaniepokoiłaś swoimi podejrzeniami. Masz jakiś pomysł, o co może mu chodzić? Jakikolwiek, choćby najmniej prawdopodobny. Musimy być gotowi na wszystko. A ja obiecuję go jeszcze baczniej obserwować.

I w niczym mu nie pobłażać, dodał w myślach.

Zaskoczyła go swoim pytaniem o przemianę w demona. Lecz gdyby chodziło tylko o zdziwienie, nie byłoby tak źle. Kłopot w tym, że Wiera postanowiła rozwinąć swoją myśl, która obojga ich nieco przygasiła.

— Nie, nie można dokonać przemiany w demona — wyjaśnił ze spokojem — ani stworzyć żadnego innego.

Panika ukłuła go w serce, gdy Wiera wspomniała o przemianie w wampirzycę. Już kiedyś ktoś wpadł na podobny pomysł, który skończył się wyjątkowo tragicznie. Nie było żadnego powodu, by Wiera podzieliła ten koszmarny los Isalind, a jednak Goro czuł nieprzyjemny, chłodny dreszcz, jaki spływał mu po kręgosłupie, gdy tylko pomyślał o tym, że Wiera także mogłaby zostać przemieniona. Rozumiał jej obawy, dlatego też nie mógł temu wszystkiemu zaprzeczyć ani jej niczego zabraniać. Choć nie był też w stanie ukryć, że ta wizja napawała go silnym niepokojem.

Może dlatego nie wiedział, jak powinien jej odpowiedzieć. Długo się nad tym zastanawiał.

— Oczywiście, jest to jakaś możliwość, a Aria to najlepszy możliwy wybór — przyznał. — Ale proszę, nie myślmy o tym dzisiaj.

Nie uśmiechnął się na jej żart kolekcji żon, lecz nie dlatego, że mu się nie spodobał. Zastanowił się jedynie nad tym, traktując go odrobinę poważniej niż powinien i niż Wiera by tego chciała. A jednak ten temat wydał mu się nagle bardzo interesujący.

Lecz nie zdążył odpowiedzieć, bo podczas gdy Wiera wciąż coś mówiła, nagle wypowiedziała słowa, które uderzyły w ich obojga z podwójną mocą. Słowa słodkie, przez wielu tak oczekiwane, jakże potężne i magiczne, a w ich przypadku — jakże oczywiste. Lecz ta oczywistość nie była banalna, nie była nudna ani przesadzona. Była jaśniejąca niczym promienie słońca w kroplach porannej rosy, orzeźwiająca niczym powietrze po ulewnym deszczu, lekka niczym motyl wzbijający się w powietrze po wypuszczeniu z klatki. Ta oczywistość była naturalna. Nie była skomplikowana, lecz bardzo prosta, gładka, nieskazitelna.

— Kocham cię — powiedziała Wiera po dłuższej chwili ciszy, spoglądając mu głęboko w oczy.

Goro uśmiechnął się szerzej, delikatnie pochylając się ku Wierze.

— Wiem — odpowiedział wbrew swej skromności, wciąż radośnie uśmiechnięty. I dopiero po chwili jednej ten uśmiech delikatnie złagodniał, choć nie zgasł.

Goro niemal machinalnym ruchem podniósł dłoń ku policzkowi Wiery, delikatnie go muskając. Niemal machinalnie złożył na jej ustach czuły, głęboki pocałunek. Pocałunek przepełniony pasją, nadziejami, obietnicami i wszystkimi pięknymi emocjami, które go przepełniały, kiedy tylko miał tę kobietę przy sobie.

I niemal machinalnie… pragnął milczeć. Lecz bynajmniej nie dlatego, że nie chciał odwzajemnić tego pięknego wyznania, a dlatego tylko, że… nie przywykli do tego. Ich miłość była… cicha. Lecz cisza przecież, wbrew twierdzeniu wielu, nie oznaczała braku istnienia. Według Goro było wprost przeciwnie. Skromność ich uczucia udowadniała im bowiem, że tak naprawdę nie potrzebowali niczego innego, jak tylko siebie wzajemnie. Nie potrzebowali laurek, kwiatów czy nawet pięknych wyznań. Nie potrzebowali dużo słow. Nie potrzebowali ich wcale.

Choć właśnie dziś, właśnie w tamtej chwili, oboje ich zapragnęli.

— I ja ciebie kocham, Wiero — odpowiedział szeptem, składając na jej ustach jeszcze jeden pocałunek.

Wiedziała o tym. I on wiedział, że wiedziała.

— Rozważam być z tobą jak najdłużej tylko będę mógł — mówił, głos mając wciąż mocno ściszony.

Mógłby jej powiedzieć jeszcze, że gdyby traktował ją jak trofeum, miłość nie miałaby dla istot nieśmiertelnych żadnego znaczenia. Bo ileż razy można kochać? Czyż po kilku, kilkunastu to uczucie nie blaknie? Czyż jak ten kwiat, którymi obdarowują się kochankowie, w końcu nie więdnie? Czyż nie traci smaku niczym jałowa potrawa? Być może Wiera tak myślała, zwłaszcza że był dla niej pierwszym, którego w pełni pokochała. Poznała to uczucie po raz pierwszy i wydawało jej się, że mogła tymże uczuciem zapełnić cały świat, przez co dla innych kochanków brakłoby miejsca. Może Wiera myślała, że i jemu całą połowę serca ukradła pierwsza miłość, a każda kolejna urywała sobie tylko mały kawałeczek z tej drugiej, wolnej połowy serca. Mógłby jej zatem powiedzieć, że każda miłość nowa, każda miłość jest pierwsza i każda miłość jest inna. Jest jak wiosna: rześka, słodka, piękna, odradzająca się każdego roku na nowo. Ktoś wszakże mógłby powiedzieć, że to przecież ta sama wiosna, co kiedyś, że kiedyś powietrze też tak pachniało, wiatr wiał tak samo i rośliny szeptały taką samą pieść. Lecz nie byłaby to prawda, bo każda wiosna jest… jedyna. Tak jak jedyna jest miłość.

Mógłby jej więc to wszystko powiedzieć. Mógłby. Ale czuł, że nie musiał.

Czuł, że wszystko to wiedziała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^