ROZDZIAŁ 555

IMRE

Bardzo doceniał, że Owca rozumiała jego obawy i pragnienie, nie uznając od razu za tchórza. Zresztą, nawet gdyby tak postąpiła, Imrego by to nie poruszyło. Nie uważał, by ucieczka lub strach był powodem do strachu i tu się z Owieczką zgadzali. Jednak Owieczka mówiła tak ze względu na swoisty gest solidarności. Imre z kolei w ogóle nie postrzegał ucieczki jako objaw słabości. Każdy tak myślał, on nigdy. Ucieczka to głos rozsądku. To ratowanie najcenniejszego, co się ma, a więc życia. Ucieczka to ofiarowanie samemu sobie szansy. Czy warto było to wszystko poświęcać w walce, której nie można wygrać? Bynajmniej i Imre nawet nie zamierzał próbować. Owieczka zamierzała, ale Imre ani nie mógł, ani nawet nie miał prawa jej tego zabraniać.

— Jeśli masz bliskich, na których ci zależy, powinnaś ich ratować i tu się zgadzamy — przyznał Imre, puszczając mimo uszu wszelkie inne imiona, które podała. Imre nie zamierzał przejmować się nikim innym poza sobą. — Ale pchanie się przed szereg i wystawianie jako cel dla Xuna to nie jest ratunek. To głupota. Wyłącznie zakładając, że to, co się dzieje, to wina Xuna — zaznaczył — jego schemat jest powtarzalny, ale jednocześnie niemożliwy do przewidzenia. Nie wiem, kogo i dlaczego zabija. Może losowo, dla mnie tak to wygląda. Ale może on ma swój klucz. Nie wiem. Sama stworzysz mu ten klucz, jeśli zaczniesz go ścigać. Zauważy cię i będzie chciał zniszczyć nie tylko ciebie, ale każdego, kogo kochasz. Wampirze bliźnięta nie przyjdą na świat, bo zanim to nastąpi, ich rodzice zginą.

Czy straszył Owcę? Nie, choć tak to mogło brzmieć. Imre jedynie ostrzegał ją przed konsekwencją swojej głupiej odwagi, choć robił to z coraz mniejszym przekonaniem. Widać było, że Owcy nie da się odwieść od jej samobójczego pomysłu, więc Imre już nie próbował. Jedyne, co robił, to przedstawiał swój punkt widzenia i wyrażał własne opinie. A co Owca z nimi zrobi? To zależało wyłącznie od niej.

— Xun nawet zbierając swoje siły jest wszechpotężny. Nie wyobrażam sobie sposobu na jego pokonanie.

Owca dalej snuła plany dotyczące pokonania tego tajemniczego bytu, więc Imre równie dobrze mógłby wszystko wpuszczać jednym uchem, a wypuszczać drugim — wyszłoby na to samo.

Gdy mieli już zbierać się na spotkanie z demonami, Imre jedynie kiwnął głową i z dość ciężkim sercem ruszył za Owcą. Do sali wszedł bardzo ostrożnie, czujnie rozglądając się dookoła. Natychmiast zwrócił swoje spojrzenie ku dwóm demonom, którzy na nich czekali. Być może to tylko paranoja, ale wydawało mu się, że obaj stali mniej więcej tak samo, jak przedstawiono ich na rycinie: jeden, ten rozgadany w brązowych lokach, po lewej stronie i bardziej z przodu, wyraźnie gotów do działania, a drugi, ten o azjatyckich rysach, stał po prawej, trzymając się w tyle i równie czujnie co Imre obserwując nowego przybysza. Na rycinie dwie ciemne sylwetki ustawione były tak samo — różnica polegała na tym, że między nimi uwieczniono Xuna. Tutaj, w tej małej, ciasnej poczekalni go nie było, a przynajmniej materialnie. Mógł tu jednak być w sercach lub umysłach tych demonów, którym nie mógł zaufać, ale których nie mógł też skreślić, choćby przez wzgląd na prośbę Owcy, którą zaczynał szczerze lubić. Jej głupiutka naiwność i wiara w zwycięstwo była na tyle urocza, że niemal Imrego rozczulała, wzbudzając tym samym, co zaskakujące, wyraźny cień sympatii.

Gdy na moment od niego odeszła, puszczając rękę, Imre poczuł ten dziwny rodzaj ulgi: gdy wracało coś, co było złe, choć jednocześnie bardzo, ale to bardzo dobrze znajome. Czymś takim był nagle powracający silny ból, który towarzyszył jego przemianie w ludzką formę. Miliony igiełek ponownie zaciekle wbijały się w jego skórę, ale Imre nie dał tego po sobie poznać choćby jednym skrzywieniem na twarzy. Zbyt dobrze znał ten ból. Zbyt mocno był do niego przyzwyczajony. A mimo to odczuł kolejną, jeszcze inną ulgę, gdy Owca wróciła, ponownie ujmując jej dłoń. Imre nie zamierzał jej puszczać tak długo, jak to tylko możliwe, puszczając przy okazji mimo uszu uwagę demona w lokach.

Spiął się lekko na propozycję przybrania swojej prawdziwej postaci. Jednocześnie rozejrzał się powoli dookoła, dając tym samym znak, że wciąż przebywali na dworcu. Dworcu przepełnionym ludźmi.

— To zbyt duże ryzyko, nie mogę tego zrobić. Wokół jest zbyt dużo ludzi. Nie wiemy, kto kroczy pośród nich.

Oburzenie kędziorkowatego demona na widok ryciny z jakiegoś powodu Imrego rozbawiło, co dał wyraz poprzez lekki, kpiący uśmieszek. Czyżby nie był przyzwyczajony do tego, że w historii świata jego rasa nie miała najlepszej opinii?

Zastanawiał się, jaki sens miało pytanie Owcy o inne rasy i jak niby miał na to odpowiedzieć. Owca wymagała od niego, żeby wypił morze i połknął wiatr, a nawet ona musiała wiedzieć, że to niemożliwe.

— To nie takie łatwe — odparł z małą nutką kpiny w głosie. — Jak wiele ras jest na świecie, tego nie wie najpewniej nikt. Może wie to Xun, a może nawet on tego nie wie. Istniają hybrydy, stworzenia jednej trzeciej krwi, niezliczone odłamy. Istnieją rasy, które niemal niczym nie odróżniają się od ludzi, które nawet nie wiedzą, że ludźmi nie są. Bóstwa to jeszcze rozleglejszy temat. Silna wiara jest w stanie powołać do połowicznego życia niezliczone ilości bytów. I nigdy nie powiedziałem, że nie pochodzi z tego świata — spiorunował ją spojrzeniem. — Ja nie wiem, skąd on pochodzi. Może to jest ziemski byt. A może nim nie jest. Nic o nim nie wiadomo.

Po jego słowach na moment nastała cisza, co było aż dziwne — jak dotąd każdy coś mówił, włączając w to tłumy ludzi, którzy przechodzili obok, gdy on i Owieczka rozmawiali na korytarzu. Dopiero po chwili odezwał się ten drugi demon, który jak dotąd nie powiedział ani słowa i nie pozwolił Imremu poznać brzmienia swojego głosu.

— A jednak to ty nam o nim opowiadasz — spostrzegł tonem spokojnym, opanowanym. — Wiesz o nim znacznie więcej niż my.

Imre zauważył, że demon chciał powiedzieć o wiele więcej, ale co jakiś czas się hamował i powstrzymywał. Zainteresowało go to, zwłaszcza że demon cały czas wyglądał na skupionego, lecz bardzo spokojnego.

— Jak na niego trafiłeś? W jaki sposób pierwszy raz trafiłeś na informację o tym bycie?

Z jakiegoś iście masochistycznego powodu Imre czekał, aż to pytanie padnie. Prędzej czy później musiało paść. I może Imre chciał mieć to już za sobą? A może chciał się podzielić z kimkolwiek swoją opowieścią? Od wieków nikomu jej nie przedstawił. Może chciał po prostu porozmawiać? A może chciał wzbudzić ich żal i współczucie?

— To Xun odpowiada za eksterminację mojej rasy.

Pozwolił, by to jedno zdanie rozpyliło się po całym pomieszczeniu, by dokładnie wślizgnęło się w uszy, głowy i serca każdego, kto przebywał w tym małym pokoiku. Imre czekał, aż trafi do nich powaga i ciężar tych słów, aż je zrozumieją i aż będą gotowi na ciąg dalszy. I gdy minęło tych kilka chwil niezmąconych ani jednym głosem, Imre wznowił swoją opowieść.

— Legendy — szepnął. Jego szept, brzmiący jak szkło, jak miliony szklanych, maleńkich kuleczek rozrzuconych na szklanej posadzce, rozlał się łagodnie po salce. — Legendy powstają i legendy umierają. Umierają, by pozostać wiecznie żywe. Prawdziwie martwy jest ten, o kim nikt nie pamięta, a legendy… każda jest stworzona z maleńkich kawałków duszy tych, o których opowiada. Nie pozwala im umrzeć. Utrzymuje ich przy życiu póty, póki i one nie zamienią się w pył zamierzchłych wspomnień.

Zamilkł na moment, zatopiony we własnych, jakże ponurych myślach.

— Chyba że bohater legendy chce umrzeć i zatonąć w niepamięci historii. Wtedy to jego przekleństwo.

Czy ów przekleństwo właśnie się ziszczało? Tak, ale tego nie chciał mówić na głos.

— Nie zawsze się ukrywaliśmy — podjął cicho. — Nie zawsze musieliśmy. My, wszyscy nadprzyrodzeni, żyjemy od wieków. Od wieków żyją też ludzie. Musiał istnieć taki czas, gdy nasze żywoty się ze sobą przecinały, a wraz z nią świadomość o ów żywocie. I taki czas istniał. Istniały czasy, kiedy traktowano nas tylko jako legendy. Istniały czasy, kiedy te legendy odżyły. Istniały czasy, kiedy się nami fascynowano. Istniały czasy, kiedy byliśmy wybrańcami i ulubieńcami ludzi. Istniały czasy, kiedy się do nas modlili i do nas lgnęli. Ale istniały też czasy, gdy nam zazdrościli, gdy widzieli w nas rywali. A potem zagrożenie. Zaistniały więc czasy, gdy postanowiono nas wytępić, wymazać z historii tego świata w całości przejętego przez ludzi. I tak musiało zostać. Musiało? — powtórzył nagle, niejako pytając samego siebie. — Nie. Nie musiało. Ale tak się stało.

— Przed laty — podjął po tym dość długim wstępie — gdy nas… odkryto, bogaci panowie zabierali nas do domów i traktowali jak służbę. Byliśmy wtedy nieznanym, egzotycznym gatunkiem. Panowie chwalili się nami. Byliśmy miarą ich bogactwa i inni im nas zazdrościli — mówił z gorzko brzmiącą dumą. — Ale niedługo trwał nasz dobrobyt. Większość nie chciała kontaktu z cywilizacją, ukrywała się, ale i tak ludzie dowiedzieli się, że jest nas więcej. Przestaliśmy być egzotyczni i tych trzymanych w wielkich, złotych domach, przestano traktować dostojnie. Wreszcie stali się tymi, kim mieli być od początku — niewolnikami. Nie dostrzegano w nas żadnego zagrożenia. Dopiero gdy zdarzył się wypadek, wygnano nas i uznano za posłusznych demonom. Zaczęto się nas bać i straszyć nami małe dzieci. Zaczęły powstawać niewiarygodne, przerażające historie, które podburzały lud. Zaczęto na nas polować, więc uciekliśmy. Na końcu, gdy było nas już naprawdę mało i nowe pokolenia przestały wierzyć w nasze istnienia, powstały legendy. Ujęliśmy je, odzialiśmy się w nie i odeszliśmy. Pod płaszczykiem legendy, w której nie ma ani ziarna prawdy.  

Czy tymi wyjaśnieniami cokolwiek im rozjaśnił? Z pewnością nie. Ale o konkretach Imre niemal bał się mówić. Choć wiedział, że musiał.

— Ten wypadek nie mógł się wydarzyć — szeptał ze słyszalną, małą paranoją i paniką w głosie. — Nie mógł! Te dzieci…

Nagle Imre podniósł na nich desperacki wzrok.

— Jeśli kiedykolwiek zobaczycie — wyszeptał ledwo słyszalnie Imre — że płaczę… uciekajcie. Jak najszybciej, jak najdalej.

On nie zapłakał ani razu. Był zbyt młody, by pamiętać tamte przerażające czasy. Jego rodzinie udało się przeżyć, udało się im uciec, ale byli jednymi z nielicznych. Potem przez kolejne dziesięciolecia nie mogli odszukać ani jednego ze swojej rasy. Czuli się całkowicie porzuceni i osamotnieni.

Jakby zostali ostatni na świecie.

— Tamten wypadek… zdarzył się, gdy zaczęliśmy płakać. Ale my nie płaczemy. My nigdy nie płaczemy. Tylko jak dzieje się bardzo źle. Wtedy nie działo się źle. A jednak płakaliśmy. Nie mogliśmy przestać. To była nasza wina. Dzieci… umierały najpierw dzieci. Zabijaliśmy najpierw dzieci. Ale nie chcieliśmy tego. To nie byliśmy my. Zaczęto na nas polować. Byliśmy zagrożeniem. Nie chcieliśmy wojny, wciągnięto nas w nią. Potrafimy sobie poradzić z ludźmi, ale ich było za dużo. I umieli wyciągać wnioski. Nauczyli się nas. Znaleźli nasze słabości. Zaczęli nas łapać, więzić, torturować. Zabijać.

Mówił to bez emocji, co nie oznaczało, że go to nie ruszało. W środku aż trząsł się z żalu i rozpaczy, jakie go ogarniały na samą myśl o tych tragicznych wydarzeniach. Ale nie mógł sobie pozwolić na taką rozsypkę. Musiał dokończyć opowieść. Musieli zrozumieć.

— Pytacie, kto mógłby przejąć kontrolę nad chorymi demonami — wyrzekł cichutko. — Mówicie, że nikt nie jest do tego zdolny. Że one same nigdy by tak dziwnie nie postępowały. Że na pewno stoi za tym ktoś inny. Wierzę wam. Bo to samo zdarzyło się z moją rasą.  

Zamilkł na moment, zbierając się w sobie, by mówić dalej.

— Podczas wojny schwytaliśmy człowieka, jednego z wielu. Ale ten wiedział więcej. Powiedział, że istota w czarnym kapeluszu opowiedziała nam o nas. O zagrożeniu, które chce ich wybić w pień. Inny człowiek zdradził, że ta sama istota mu groziła. Innemu ta istota zabiła żonę na jego oczach. Lecz kimkolwiek ta istota była, kierowała gniew ludzi na nas. Robiła to z premedytacją. Ci z nas, którzy ocaleli, próbowali znaleźć odpowiedzi, choć wciąż musieli się ukrywać. Te wieści przekazujemy sobie z pokolenia na pokolenie jako ostrzeżenie, by nigdy więcej nie dać się sprowokować ani wykorzystać. By nigdy nie stanąć tej istocie na drodze.

— Jakie wieści — spytał ostrożnie demon o azjatyckich rysach — zebrali twoi przodkowie?

— To tylko obserwacje — ostrzegł Imre. — Gdy nadchodzi Xun, umierają nadprzyrodzeni. Są to śmierci nadmiarowe. Nadprzyrodzeni wtedy stają przeciwko sobie. Walczą ze sobą. A potem do walki dołączają ludzie, którzy chcą ten świat tylko dla siebie. Jest w nich wszystkich mnóstwo gniewu i zawiści. Nie chcą żyć obok sobie, chcą żyć sami. Xun to morderca w białych rękawiczkach. Świadkowie uważają, że nosi płaszcz i czarny, szeroki kapelusz. Niektórzy nazywają go zarazą, bo roznosi choroby. Inni twierdzą, że to jeden z biblijnych Jeźdźców Apokalipsy, właśnie Zaraza. Wielu nazywa go na swój sposób, ma wiele imion.

— A ty nazywasz go Xun. Dlaczego?

— W naszym języku to słowo oznacza „zło”.

Imre ponownie zamilkł, lecz tym razem nie ze względu na targające nim emocje, a przez nowe przemyślenia, które zaplątały mu się w głowie.

— Jeśli to Xun odpowiada za wasze chore demony — podjął — może za jego pomocą zabijać innych. To bardzo wygodne, bo demony są bardzo potężne i trudne do schwytania. Może też ujawnić się ludziom, by spotęgować wojnę. Zawsze tak robi. Nie mamy na to dowodów, ale sądzimy, że wszystkie duże polowania na nadprzyrodzonych sprowokował Xun. Nie wiemy, dlaczego. I dlaczego nie zabija ludzi, tylko nas. Bo tego jesteśmy pewni. Ludzie go nie interesują. Możliwe, że to jakiś łowca na usługach ludzi. Możliwe, że odkryli jakiś sposób na wyśledzenie nas i zabicie. Może ichniejsza technologia pomogła? Nie wiem. Bardzo mało o nim wiemy. Xun dba o swoją prywatność.

I choćby dlatego był pewien, że walka, na którą ta trójka się szykowała, była z góry przegrana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^