ROZDZIAŁ 549

IMRE

Bolało.

Pocieszałby się, jeszcze tylko trochę, jeszcze troszeczkę. Znajdzie jakiś bezpieczny azyl, dotrze do hotelu, tam odpocznie, tam nie będzie bolało. Ale to musiało jeszcze poczekać. Nie lubił sam siebie okłamywać; szczerość wobec samego siebie była jego główną ideą, mottem, które prowadziło go przez życie. Oszukuj innych, jeśli musisz, ale nigdy nie oszukuj siebie.

Owca stała w tłumie, bacznie się mu przyglądając. Wyglądała przyjaźnie. Jej oczy, choć zmęczone i udręczone, błyszczały łagodnym, ufnym blaskiem. Dobrze udawała; myślała, że tego nie widział. Imre lubił grać w gry. To była kolejna z nich. Więc przyjął zaproszenie. Postanowił zagrać.

Nie bała się go. Głupia!, pomyślał, nagle bardzo zdenerwowany. Wszyscy inni przechodnie uciekali od niego, odwracali wzrok, omijali szerokim łukiem. Nie dlatego, że był albinosem! Na to większość zobojętniała, a pozostałą garstkę to zagadnienie ciekawiło. Nie dlatego, że był albinosem, a dlatego, że był sobą. Ukrytą pod płaszczem z mięsa, białej skóry i czerwonych oczu kreaturą, która kroczyła po tym świecie wbrew wszelkim regułom. Kreatura, której już dawno każdy się wyrzekł, którą przegnał, którą oskarżył o wszystko, co złe. Ale tak trudno usunąć ten cień nienawistnych spojrzeń i niemych oskarżeń. Ten cień kroczył za nim, a każdy, kto choć podświadomie go dostrzegł, czuł wstręt, obrzydzenie. Czuł strach.

Ona nie czuła strachu. A przynajmniej tak myślał. A jednak on tam był! Strach! Ledwie widoczny, starannie przypudrowany spokojem i uprzejmością! On tam był! Jednak nie względem niego, a czegoś innego. Głupia owca!, pomyślał gniewnie. Miała prawo bać się tylko dwóch rzeczy: jego i...

No właśnie. Czego jeszcze?

Czegoś. Jeszcze nie wiedział, czym to coś dokładnie było. Miał podejrzenia. Przypuszczenia. Rzadko się mylił, oj bardzo rzadko. Ale nie miał dowodów. Mógłby je zebrać, ale...

On też się bał.

Bardzo.

Bardzo się bał.

Owca udawała, że się nie bała, bo otaczały ją demony. Imre zgodził się podejść do ławki oddalonej od głównego zgiełku, dzięki czemu łatwiej było się porozumieć. Ona mówiła, a Imre przeprosił ją na moment i zapewniając, że wciąż słucha, zdjął znoszony, jasnobrązowy plecak, który nosił na jednym ramieniu. Układając go powoli i bardzo ostrożnie na swoich kolanach, wyjął z niego zwój papieru. Nie był to żaden zabytkowy artefakt, a zwykły skan. Ale to nie miało znaczenia. Imre rozwinął przed Owcą zwój, pokazując jej całą zawartość.

Zwój przedstawiał rysunek namalowany farbami. Kto był autorem? To nie miało znaczenia. Zwój przedstawiał cztery postaci: trzy ciemne obłoki dymu o rozmazanych, żółtawych oczach, a miedzy nimi, w centralnej części malunku, mężczyznę odzianego w czarny, długi płaszcz oraz kapelusz o szerokim rondzie. Jego twarz całkowicie zasłaniał cień, który rzucało rondo. Ale to też nie miało znaczenia. Miałoby, gdyby twarz była widoczna. Ale nie była. Więc to nie miało znaczenia. Liczyło się coś innego.

— Demony — wskazał na postaci zobrazowane jako żółtooki dym. — Przerażające istoty. Przeszyte złem.

Wszystko to mówił ze stoickim wręcz spokojem, choć wewnątrz niego wiercił się stres. Owca miała rację: wiedział, że demony go śledziły, ale to nie przed nimi uciekał. Choć powinien. Demony też były złe. Czego od niego chciały? Mówi się, że to już nie te same demony, że kiedyś były inne, a teraz żyją jeszcze inne. Które z nich go śledziły? Które z nich otaczały Owcę? Imre nie powinien się w to wtrącać, ale teraz zagrożenie było tylko jedno. Zagrożenie nie potrzebuje pomocy demonów, by być zagrożeniem. Zagrożenie jest groźne tylko w pojedynkę. Nikogo innego nie potrzebuje.

Z uwagą słuchał tego wszystkiego, co Owca miała mu do powiedzenia. Chwaliła demony. Pomogły jej. To dziwne, bardzo dziwne.

— Znam twoją rasę — odpowiedział na zadane pytanie.

Griszowie nie należeli do najstarszych ras, ale przeżyli już dość na tym świecie, by wpisać ich do kanonu stworzeń zasłużonych. Stworzenia zasłużone to te, które zdołały przeżyć na tym obrzydliwym świecie zbyt dużo czasu, a mimo to nadal nie chcieć uciekać.

Demony nie są wcale takie straszne, jak każdy uważa. Tak powiedziała Owca.

— Demony pomagają tylko tym, którzy służą ich interesom — wyrecytował bez cienia jakichkolwiek emocji w głosie.

Nie mówił tego dlatego, że miał z tymi stworzeniami złe doświadczenia. Mówił tak, bo tak było. Imre raz jeszcze wskazał Owcy rycinę. Pozwolił, by się jej przyjrzała.

A potem złapała go za dłoń. Wiedziała, że go bolało. Bardzo bolało. Ale gdy ujęła jego białą, fałszywą dłoń, ból zaczął łagodnieć. Powoli, stopniowo, nie do końca. Bolało, ale mniej, dużo mniej. Imre odetchnął lekko, przyglądając się Owcy z rosnącym zaciekawieniem. Pomogła mu dobrowolnie. Nie musiała. Demony jej kazały? Zapewne tak. Potrzebowały jego pomocy. A on, jeśli to były te dobre demony, mógł potrzebować jej od nich. Dlatego Imre nie wyrwał ręki. Ścisnął ją jeszcze mocniej, choć delikatnie, aby nie zrobić krzywdy Owcy. Chciał, by mniej bolało.

Doceniał diagnozę, którą mu postawiła, choć doskonale ją znał.

— Zmieniamy się w całości — powiedział. — Jestem przyzwyczajony do bólu — dodał.

Nie mógł się prezentować w swojej pełnej, bezbolesnej postaci, bo natychmiast zostałby zamordowany. Pod ludzką postacią był nieśmiertelny, choć płacił za to bolesną cenę. Ale w swej naturalnej formie był bardzo delikatny i każde, choćby małe zranienie mogło go zabić. A przecież postać tak inna, tak dziwaczna, tak nieznana, od razu wzbudziłaby niezdrowe zainteresowanie. Na to Imre  nie mógł sobie pozwolić. Zbyt wielu jemu podobnych popełniało ten błąd. Łamało się pod wpływem zbyt dużego bólu, szukało ulgi pod swoją naturalną postacią, a potem…

Potem zaczynali płakać.

Po płaczu był strach tych, którzy ów płaczu słuchali. A potem był gniew. Nienawiść. I potrzeba eksterminacji tego przedziwnego, przerażającego, skrajnie niebezpiecznego gatunku.

— Dziękuję — powiedział, jak na znak na moment odrobinę mocniej ściskając jej dłoń.

Nie ufał jej jeszcze, ale nie odmówi żadnego wytchnienia od bólu. Nie był na to gotowy, nie miał na to sił.

— Nie — odparł na propozycję przeniesienia się gdzieś indziej. Tak, to przyniosłoby mu ulgę, ale było na to za wcześnie. — Nie znam cię. Nie ufam ci. A ty nie ufasz mi. Zostańmy tutaj.

 Owca przyjęła odmowę, po czym powiadomiła swoich demonich przyjaciół, że byli bezpieczni. Po tym mogli przejść do właściwej rozmowy, a Imre miał wiele pytań.

— Czego ode mnie chcecie? — zapytał bez ogródek.

Nie wiedział, czy mógł im pomóc. Nie wiedział, czy umiał i nie wiedział, czy mieli na to czas. Oni wszyscy. Tylko Imre czuł te dziwne wibracje, tę dziwną siłę. Już kiedyś ją czuł. Ostatni raz w Roku Diabła. Ten rok też miał być Rokiem Diabła. Imre był tego pewien.

— Tysiąc trzysta czterdziesty ósmy — recytował. — Tysiąc sześćset sześćdziesiąty piąty. Tysiąc siedemset pięćdziesiąty ósmy.

Zawahał się na moment.

— Dwa tysiące dwudziesty drugi.

Lata Diabła. Dopełniło się. Data kolejnej zguby. Data jego śmierci.

— Tu jest bardzo niebezpiecznie — odparł niespodziewanie, z lękiem rozglądając się dookoła. — Tutaj powinno być najbezpieczniej. Powinniście wracać do Anglii. Tam jeszcze tego nie czuć.

Tutaj było to czuć aż zanadto. Imre się pomylił. W Mołdawii myślał, że oddala się od tego uczucia. Myślał, że gdy dotrze do Rumunii, a zwłaszcza do tego konkretnego hotelu, to uczucie minie albo chociaż osłabnie. Ale one się nasiliło. Imre czuł to już w pociągu. Mógł to przewidzieć. Przecież to matecznik. Gdzież by zaczął, jeśli nie tu?

Mógłby uciec. Ale złapały go demony. Teraz więc już nie miał odwrotu, chyba że go puszczą wolną.

Ale nie puszczą. To demony.

Obłoki czarnego dymu z żółtymi oczami, choć nie miały ust, zdawały się złośliwie do niego uśmiechać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^