IMRE
Bolało.
Pocieszałby się, jeszcze tylko
trochę, jeszcze troszeczkę. Znajdzie jakiś bezpieczny azyl, dotrze do hotelu,
tam odpocznie, tam nie będzie bolało. Ale to musiało jeszcze poczekać.
Nie lubił sam siebie okłamywać; szczerość wobec samego siebie była jego główną
ideą, mottem, które prowadziło go przez życie. Oszukuj innych, jeśli musisz,
ale nigdy nie oszukuj siebie.
Owca stała w tłumie, bacznie się
mu przyglądając. Wyglądała przyjaźnie. Jej oczy, choć zmęczone i udręczone,
błyszczały łagodnym, ufnym blaskiem. Dobrze udawała; myślała, że tego nie
widział. Imre lubił grać w gry. To była kolejna z nich. Więc przyjął
zaproszenie. Postanowił zagrać.
Nie bała się go. Głupia!,
pomyślał, nagle bardzo zdenerwowany. Wszyscy inni przechodnie uciekali od niego,
odwracali wzrok, omijali szerokim łukiem. Nie dlatego, że był albinosem! Na to
większość zobojętniała, a pozostałą garstkę to zagadnienie ciekawiło. Nie
dlatego, że był albinosem, a dlatego, że był sobą. Ukrytą pod płaszczem
z mięsa, białej skóry i czerwonych oczu kreaturą, która kroczyła po tym świecie
wbrew wszelkim regułom. Kreatura, której już dawno każdy się wyrzekł, którą
przegnał, którą oskarżył o wszystko, co złe. Ale tak trudno usunąć ten cień
nienawistnych spojrzeń i niemych oskarżeń. Ten cień kroczył za nim, a każdy,
kto choć podświadomie go dostrzegł, czuł wstręt, obrzydzenie. Czuł strach.
Ona nie czuła strachu. A
przynajmniej tak myślał. A jednak on tam był! Strach! Ledwie widoczny,
starannie przypudrowany spokojem i uprzejmością! On tam był! Jednak nie względem
niego, a czegoś innego. Głupia owca!, pomyślał gniewnie. Miała prawo bać
się tylko dwóch rzeczy: jego i...
No właśnie. Czego jeszcze?
Czegoś. Jeszcze nie
wiedział, czym to coś dokładnie było. Miał podejrzenia. Przypuszczenia. Rzadko
się mylił, oj bardzo rzadko. Ale nie miał dowodów. Mógłby je zebrać, ale...
On też się bał.
Bardzo.
Bardzo się bał.
Owca udawała, że się nie bała, bo
otaczały ją demony. Imre zgodził się podejść do ławki oddalonej od głównego
zgiełku, dzięki czemu łatwiej było się porozumieć. Ona mówiła, a Imre
przeprosił ją na moment i zapewniając, że wciąż słucha, zdjął znoszony, jasnobrązowy
plecak, który nosił na jednym ramieniu. Układając go powoli i bardzo ostrożnie
na swoich kolanach, wyjął z niego zwój papieru. Nie był to żaden zabytkowy
artefakt, a zwykły skan. Ale to nie miało znaczenia. Imre rozwinął przed Owcą
zwój, pokazując jej całą zawartość.
Zwój przedstawiał rysunek namalowany
farbami. Kto był autorem? To nie miało znaczenia. Zwój przedstawiał cztery postaci:
trzy ciemne obłoki dymu o rozmazanych, żółtawych oczach, a miedzy nimi, w
centralnej części malunku, mężczyznę odzianego w czarny, długi płaszcz oraz
kapelusz o szerokim rondzie. Jego twarz całkowicie zasłaniał cień, który rzucało
rondo. Ale to też nie miało znaczenia. Miałoby, gdyby twarz była widoczna. Ale
nie była. Więc to nie miało znaczenia. Liczyło się coś innego.
— Demony — wskazał na postaci
zobrazowane jako żółtooki dym. — Przerażające istoty. Przeszyte złem.
Wszystko to mówił ze stoickim
wręcz spokojem, choć wewnątrz niego wiercił się stres. Owca miała rację:
wiedział, że demony go śledziły, ale to nie przed nimi uciekał. Choć powinien.
Demony też były złe. Czego od niego chciały? Mówi się, że to już nie te same
demony, że kiedyś były inne, a teraz żyją jeszcze inne. Które z nich go
śledziły? Które z nich otaczały Owcę? Imre nie powinien się w to wtrącać, ale teraz
zagrożenie było tylko jedno. Zagrożenie nie potrzebuje pomocy demonów, by być
zagrożeniem. Zagrożenie jest groźne tylko w pojedynkę. Nikogo innego nie potrzebuje.
Z uwagą słuchał tego wszystkiego,
co Owca miała mu do powiedzenia. Chwaliła demony. Pomogły jej. To dziwne,
bardzo dziwne.
— Znam twoją rasę — odpowiedział
na zadane pytanie.
Griszowie nie należeli do
najstarszych ras, ale przeżyli już dość na tym świecie, by wpisać ich do kanonu
stworzeń zasłużonych. Stworzenia zasłużone to te, które zdołały przeżyć na tym
obrzydliwym świecie zbyt dużo czasu, a mimo to nadal nie chcieć uciekać.
Demony nie są wcale takie
straszne, jak każdy uważa. Tak powiedziała Owca.
— Demony pomagają tylko tym, którzy
służą ich interesom — wyrecytował bez cienia jakichkolwiek emocji w głosie.
Nie mówił tego dlatego, że miał z
tymi stworzeniami złe doświadczenia. Mówił tak, bo tak było. Imre raz jeszcze
wskazał Owcy rycinę. Pozwolił, by się jej przyjrzała.
A potem złapała go za dłoń. Wiedziała,
że go bolało. Bardzo bolało. Ale gdy ujęła jego białą, fałszywą dłoń, ból
zaczął łagodnieć. Powoli, stopniowo, nie do końca. Bolało, ale mniej, dużo
mniej. Imre odetchnął lekko, przyglądając się Owcy z rosnącym zaciekawieniem. Pomogła
mu dobrowolnie. Nie musiała. Demony jej kazały? Zapewne tak. Potrzebowały jego
pomocy. A on, jeśli to były te dobre demony, mógł potrzebować jej od nich.
Dlatego Imre nie wyrwał ręki. Ścisnął ją jeszcze mocniej, choć delikatnie, aby
nie zrobić krzywdy Owcy. Chciał, by mniej bolało.
Doceniał diagnozę, którą mu
postawiła, choć doskonale ją znał.
— Zmieniamy się w całości —
powiedział. — Jestem przyzwyczajony do bólu — dodał.
Nie mógł się prezentować w swojej
pełnej, bezbolesnej postaci, bo natychmiast zostałby zamordowany. Pod ludzką
postacią był nieśmiertelny, choć płacił za to bolesną cenę. Ale w swej
naturalnej formie był bardzo delikatny i każde, choćby małe zranienie mogło go
zabić. A przecież postać tak inna, tak dziwaczna, tak nieznana, od razu wzbudziłaby
niezdrowe zainteresowanie. Na to Imre
nie mógł sobie pozwolić. Zbyt wielu jemu podobnych popełniało ten błąd. Łamało
się pod wpływem zbyt dużego bólu, szukało ulgi pod swoją naturalną postacią, a
potem…
Potem zaczynali płakać.
Po płaczu był strach tych, którzy
ów płaczu słuchali. A potem był gniew. Nienawiść. I potrzeba eksterminacji tego
przedziwnego, przerażającego, skrajnie niebezpiecznego gatunku.
— Dziękuję — powiedział, jak na znak
na moment odrobinę mocniej ściskając jej dłoń.
Nie ufał jej jeszcze, ale nie
odmówi żadnego wytchnienia od bólu. Nie był na to gotowy, nie miał na to sił.
— Nie — odparł na propozycję
przeniesienia się gdzieś indziej. Tak, to przyniosłoby mu ulgę, ale było na to
za wcześnie. — Nie znam cię. Nie ufam ci. A ty nie ufasz mi. Zostańmy tutaj.
Owca przyjęła odmowę, po czym powiadomiła
swoich demonich przyjaciół, że byli bezpieczni. Po tym mogli przejść do właściwej
rozmowy, a Imre miał wiele pytań.
— Czego ode mnie chcecie? —
zapytał bez ogródek.
Nie wiedział, czy mógł im pomóc.
Nie wiedział, czy umiał i nie wiedział, czy mieli na to czas. Oni wszyscy.
Tylko Imre czuł te dziwne wibracje, tę dziwną siłę. Już kiedyś ją czuł. Ostatni
raz w Roku Diabła. Ten rok też miał być Rokiem Diabła. Imre był tego pewien.
— Tysiąc trzysta czterdziesty ósmy
— recytował. — Tysiąc sześćset sześćdziesiąty piąty. Tysiąc siedemset
pięćdziesiąty ósmy.
Zawahał się na moment.
— Dwa tysiące dwudziesty drugi.
Lata Diabła. Dopełniło się. Data
kolejnej zguby. Data jego śmierci.
— Tu jest bardzo niebezpiecznie —
odparł niespodziewanie, z lękiem rozglądając się dookoła. — Tutaj powinno być najbezpieczniej.
Powinniście wracać do Anglii. Tam jeszcze tego nie czuć.
Tutaj było to czuć aż zanadto.
Imre się pomylił. W Mołdawii myślał, że oddala się od tego uczucia. Myślał, że
gdy dotrze do Rumunii, a zwłaszcza do tego konkretnego hotelu, to uczucie minie
albo chociaż osłabnie. Ale one się nasiliło. Imre czuł to już w pociągu. Mógł
to przewidzieć. Przecież to matecznik. Gdzież by zaczął, jeśli nie tu?
Mógłby uciec. Ale złapały go
demony. Teraz więc już nie miał odwrotu, chyba że go puszczą wolną.
Ale nie puszczą. To demony.
Obłoki czarnego dymu z żółtymi oczami, choć nie miały ust, zdawały się złośliwie do niego uśmiechać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz