ROZDZIAŁ 547

GORO

Tracił głowę i to już nie tylko go niepokoiło, ale wręcz przerażało. Nigdy wcześniej nie miał kłopotów ze skupieniem, zwykle zachowywał zimną krew i chłodną głowę, w każdej chwili gotów do głębokich analiz i podejmowania kluczowych, opartych na logice decyzjach. Jednak odkąd zachorowali jego bracia, Goro czuł się trochę tak, jakby sam został zarażony jakimś dziwnym wirusem, którego skutkiem był rozprzestrzeniający się w głowie chaos. Wyraźnie czuł, jak grunt powoli, lecz nieubłaganie osuwał mu się spod stóp, a on nic nie mógł na to poradzić. Chorych demonów przecież nie tylko nie wyleczył, ale wręcz pozwolił, by to zagrożenie wydostało się na zewnątrz i stanowiło prawdziwe zagrożenie dla wielu niewinnych. Teraz nie umiał znaleźć ani ich, ani nawet, która mogłaby im w tym pomóc — ponieważ snillingar uciekł. Nic się nie układało, nic się nie udawało.

Być może dlatego Goro nie zauważył, by coś się zmieniło, odkąd dotarli do stolicy Mołdawii — i odkąd stoczyli walkę ze strzygami, co zresztą okazało się kluczowe. Goro nie zauważył, by był bardziej poirytowany lub zniecierpliwiony, bo rzadko kiedy taki bywał — a nawet jeśli, to nie dawał tego po sobie poznać. Jednak wiele obaw ciągle krążyły mu po głowie i właśnie to przysłoniło mu wyraźny osąd sytuacji, w której się znajdowali.

Bo rzeczywiście, coś się zmieniło. Coś silnie wpływało na ich emocje, podsycając wszystko, co negatywne. A oni nie mogli nic z tym zrobić. Pomogła dopiero Wiera, która na głos wypowiedziała coś, co oni przeoczyli. Zarzuty, które w pewnym sensie wobec nich skierowała, mocno go zaskoczyły i przestraszyły, ale w ciągu ułamku sekundy Goro zrozumiał, że mówiła prawdę. Zrobiło mu się szczerze żal Wiery, ponieważ ostatnią rzeczą, której chciał, było jej poczucie, że ją odrzucał lub zaniedbywał. Jednak oboje wiedzieli, że byli na wojnie, więc prywatne emocje należało odłożyć na bok, ograniczając się do absolutnego minimum.

Jednak nawet mimo to nie mógł się powstrzymać, by spojrzeć w tylne lusterko, by ujrzeć tam twarz Wiery. Przecież ją kochał. Przecież ona doskonale to wiedziała. Jednak, cokolwiek ich napadło, zmusiło ich do zatarcia czegoś, co aż do tej chwili dla nich obojga było oczywiste.

I sam nie wiedział, co miał teraz powiedzieć. Zapewnić, że ją kochał? To nie był czas na romantyczne wyznania. Przeprosić? Ale za co, skoro wyraźnie nie byli sobą?

— Wiero, obiecuję, że ci to wynagrodzę — obiecał pełnym emocji głosem. Nie było to do niego podobne, dlatego miał nadzieję, że griszka mu uwierzy. — Ale dajmy sobie chwilę na zastanowienie się, co i dlaczego może tak na nas wpływać. Przecież nigdy się nas nie bałaś — zauważył, raz jeszcze spoglądając na Wierę w lusterku. Wprawdzie to spostrzeżenie nie dotyczyło samych ich początków, ale tamtejsza nieufność była wówczas zupełnie normalna. Nie sądził, by ich okłamywała w tym względzie, zwłaszcza że spędzała w towarzystwie jego rasy całe dnie. — Tak nagły strach nie jest naturalny. Podobnie jak fakt, że tak łatwo mnie teraz wyprowadzić z równowagi. Czy nadal czujecie się inaczej? — spytał, patrząc na Bela i Wierę w lusterku. — Teraz, kiedy już mamy świadomość, że coś jest na rzeczy: czy to coś zmieniło?

Jemu się zdawało, że tak. Wypowiedzenie swoich obaw na głos w jakiś sposób je złagodziło. Goro wiedział, że zachowywał się jak nie on i właśnie ta świadomość pomogła mu wrócić na właściwe tory — i miał nadzieję się na nich utrzymać.

— Jeszcze gorsze jest to — mruczał Goro, głęboko zamyślony — że w jednym, Wiero, możesz nie mieć racji. Powiedziałaś, że coś negatywnie działa na nadprzyrodzonych. A jeśli niekoniecznie tylko na nich? — spytał, spoglądając uważnie na Bela i Wierę. — Watro się rozejrzeć, rozpytać na posterunku, czy w ostatnim czasie nie podniósł się jakoś poziom popełnionych przestępstw. Bo jeśli tak, to, cokolwiek to jest, wpływa na każdego. A to oczywiście jeszcze zwiększa ten nasz problem.

Jakby ich było mało, pomyślał, choć jak zwykle nie pozwolił, by ta ponura myśl odbiła się na jego wyrazie twarzy. Na szczęście jego partnerka słusznie zauważyła, że na miejscu będą sporo przed pociągiem, co zamierzał wykorzystać.

— W tym wolnym czasie będzie trzeba się tego dowiedzieć — zawyrokował. — Bo jeśli to wpływa także na innych, i to tuż pod nosem matecznika, będzie trzeba ich o tym powiadomić. Choć to może ich sprowokować do pytań o naturę naszej wizyty, a tego wolałbym uniknąć.

Pomysł, jaki zaproponowała Wiera, średnio mu się podobał. Bał się puszczać ją samą na spotkanie ze stworzeniem, które było zdolne do wszystkiego. Miała jednak rację: obecność demonów na pewno go spłoszy — bo w to, że snillingarowie o demonach wiedzieli, ani przez moment nie wątpił. Griszowie zaś trzymali się bardzo na uboczu, więc istniała spora szansa, że nigdy nie zaleźli snillingarom za skórę.

— Mam do ciebie zaufanie — przyznał zgodnie z prawdą — ale proszę, uważaj na siebie. Demony będą w pobliżu w razie zagrożenia, choć nie będą się rzucać w oczy i w miarę możliwości będą zakrywać swoją aurę. Nie ufaj mu — pouczał — i zwracaj uwagę na każdy szczegół. Snillingarów uważano za stworzenia bardzo podstępne i złośliwe, a na strach często reagują agresją. Nie puszczę cię tam samej — powtórzył, choć chyba tylko po to, by sam siebie pocieszyć — ale niestety muszę się zgodzić, że z nas wszystkich ty najlepiej możesz sobie poradzić z tym zadaniem.

Zerknął kątem oka na przyjaciela i widział, że i on nie był tym pomysłem zachwycony — nawet mimo tego, że Bel zawsze zgrywał chojraka, dla którego nie było rzeczy niemożliwych. Najwyraźniej nawet on dostrzegł w tym planie dużo niebezpieczeństwa, co tylko jeszcze bardziej ich stresowało. Ale musieli spróbować.

 

??? 

— Wyjmij bilety, chyba konduktor idzie.

— Wyjąłem, mam je tutaj.

Rigby rzuciła okiem na swojego chłopaka, który nie wyglądał na przejętego jej prośbą. Na szczęście rzeczywiście dzierżył w dłoniach wspomniane dwa papierki, dlatego i ona mogła opaść na fotel, pozornie uspokojona.

— A ten drugi zegarek też wziąłeś?

— Nie — odparł ze zmęczeniem chłopak — a po co?

— JAK MOGŁEŚ NIE…

— Ciszej! — uciszył ją rozdrażnionym tonem. — Nie rób hałasu, sama tu nie jesteś! Poza tym…

Max wskazał dyskretnie głową na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie przedziału. Niski albinos o śnieżnobiałej, podobnej do papieru skórze, jasnych, niemal białych włosach, jasnoczerwonych oczach i szerokich., nerwowo ściśniętych ustach wpatrywał się z jawnym niepokojem w korytarz, który majaczył mu w szparze lekko uchylonych drzwi. Drżał delikatnie, a gdy tylko wyczuł na sobie czyjeś spojrzenie, zaraz się odwracał, długo na nich spoglądając. Dlatego i Rigby z Maxem szybko udali, że niczego nie zauważali, wznawiając kłótnię o zegarek, o którym chłopak zapomniał. Niedługo to jednak trwało, bo ich potyczkę słowną przerwał głośny jęk bólu, jaki wydał z siebie albinos. Przez jego jasną, niemal nieskazitelną twarz przemknął cień, a usta wykrzywiły się w brzydkim grymasie, ale dolegliwości zdawały się równie szybko minąć co się pojawiły, bo już w następnej sekundzie mężczyzna powrócił do swojego nerwowego obserwowania korytarza.

— Eee… — zająknął się Max. — Jeśli pana coś boli, to… to ja mam coś przeciwbólowego i…

Albinos odwrócił głowę w ich kierunku, choć zrobił to nienaturalnie powoli, tak jakby zupełnie niespiesznie. Nie pasowało to też do jego stanu emocjonalnego: ludzie podenerwowani zwykle reagowali gwałtownie, on zaś ruchy miał bardzo spokojne i wyważone.

— Dziękuję — odpowiedział uprzejmym tonem — ale już przeszło.

Gdy przemówił, blady strach oblał Maxa i Rigby, rozlewając się lodowatym strumieniem po całym ciele. Zesztywniali i gotowi do ucieczki, kątem oka szukali pomocy u innych, ale nikogo innego nie było w przedziale. Dlaczego tak si wystraszyli? Sami tego nie rozumieli, tym bardziej że nie chodziło o to, co powiedział, a o jego głos. On był… jak szkło. Delikatny, dźwięczny, bardzo gładki, wręcz śliski, pozostawiający po sobie coś, co przypominało delikatne echo. Był… piękny. Piękny, natychmiast wpadający w ucho, wwiercający się w umysł, otumaniający, całkowicie hipnotyzujący. Był przerażający.

Ale było w tym geście coś jeszcze. Albinos odpowiedział im bardzo uprzejmie, a nawet delikatnie się uśmiechnął. I Max wraz z Rigby byli pewni, że długo tego wyrazu twarzy nie zapomną. Jego oczy bowiem były… kompletnie puste. Pozbawione wszelkiej emocji, jakiejkolwiek myśli lub choćby małej iskry. Uśmiech, pozornie pogodny, z jakiegoś powodu wydawał się bardzo zuchwały i pewny siebie, a to, w parze z tym pustym wzrokiem, dawało w sumie efekt silnego dyskomfortu. Niespodziewanie para poczuła się zagrożona i momentalnie zapragnęła odseparować się od tego człowieka. Zwłaszcza że od czasu do czasu albinos tym swoim powolnym, niespiesznym ruchem głowy zwracał się ku nim, z uwagą się im przyglądając.

Psychol jakiś, jęknęła w myślach Rigby.

Albinos tym razem nie patrzył na nich. Spojrzał już tylko na nią.

Przestał się uśmiechać.

W następnej sekundzie znów powoli odwrócił głowę, znów się zestresował i znów obserwował korytarz.

A Rigby marzyła już tylko o tym, by uciec. Uciec i już nigdy tego człowieka nie spotkać.

 

Bolało. Tak strasznie bolało.

Z pociągu wygrzebał się z ogromnym trudem. Nikt nie chciał mu pomóc. Proponowano mu to, ale gdy tylko na niego spojrzeli, bledli i rezygnowali. Byli nieuprzejmi. Nie zwracali uwagi na przejętego bólem człowieka. Ayyildiz wiedział dlaczego. Był inny. Ludzie nie lubili inności. A on był inny w każdym tego słowa znaczeniu.

Bolało.

W dużej, zdecydowanie dla niego za dużej walizce znajdował się cały jego dobytek. Trochę ubrań, kilka dokumentów i rodzinnych pamiątek, pieniądze i odrobina pożywienia. Taszczył ją z narastającym trudem, ale nie mógł jej porzucić. To wszystko, co miał. Ale torba była za duża, a on zbyt słaby.

Łazienki znajdowały się na dole dworca i to tam właśnie od razu się udał. Kilkanaście metrów prosto, potem lekko w prawo. Było tłoczno. Ayyildiz prostował się, odsłaniając swoją bielejącą twarz. Wszyscy uskakiwali na boki, nie chcieli na niego patrzeć. Wykorzystał to, bo umiał to robić i robił to dobrze. Wszedł do wolnej kabiny, odłożył zbyt ciężką walizkę, ostatni raz jęknął z bólu, czując, że już dłużej nie da rady, że już dłużej nie wytrzyma.

Stare, pobrudzone, pełne smug lustro wiszące na kafelkowej ścianie było świadkiem, jak niski albinos zamienia się w około półmetrowe stworzenie porastające krótką, jasnawą sierścią. Lustro obserwowało, jak z tej sierści wyrastają delikatne czułka zakończone czymś, co przypominało leniwie mrugające pawie oczka. Lustro śledziło uważnie, jak jego twarz kurczy się delikatnie i… pięknieje. Staje się porcelanowa, nieskazitelna, jak gdyby wyciosana przez arcymistrza z najdroższego marmuru, pozbawiona choćby jednej zmarszczki, pieprzyka lub emocji. Nos jego był idealne prosty, usta kształtne i pełne, skrywające pod wargami białe, ostre, spiczasto zakończone zęby, oczy zaś były duże, ciemne, migdałowe.

Stworzenie odetchnęło z ulgą, bo przestało boleć. Ale lustro nie przestawało obserwować i patrzyło na nieliczne, małe fragmenty skóry, które odsłaniało włosie. Mleczna skóra zdawała się cienka jak papier do tego stopnia, że na moment zdawała się… przezroczysta. Lecz nie tylko lustro to zauważyło. Ayyildiz zerknął w to samo miejsce, zatroskał się i zmartwił, a po chwili całkiem zamarł, nasłuchując w napięciu. Czułka z pawimi oczkami zadrgały nerwowo, sygnalizując, że tu też nie był bezpieczny. Tutaj było jeszcze gorzej. Uciekał nie w tę stronę, ale musiał się ratować, a tylko tu mógł znaleźć pomoc. Przed lwami najbezpieczniej jest uciekać do ich jamy, bo tam nie będą szukać.

Ayyildiz prawie dotarł do jamy lwów. A wokół jamy kręciły się owce.

— Głupie owce! — wysyczał dźwięcznie, melodyjnie, pięknie. — Głupiutkie owce. Jesteście tylko owcami, waszym przeznaczeniem jest być pożartym. Ja to łania uciekająca przed lwami. Lwy już tu są.

Nabrał sił, przymknął oczy. Ostatni raz napawał się brakiem bólu, jaki powodowała zmiana formy. Ale musiał się przebrać. Musiał schować czułka, musiał stać się choć trochę podobnym do innych. I znów lustro ujrzało przed sobą dorosłego albinosa o pustym, różowym spojrzeniu.

 

Nie był sam. Pośród tej setki przetaczających się falami ludzi i tak czuł się samotnie — ale nie tym razem. Nie był sam. Jedną łanię otaczało kilka owiec i wyraźnie na nią czekały. Chciały sojuszu przeciwko lwu? Przeciwko lwu nie można walczyć, przed nim można tylko uciekać. Ale oni tego nie rozumieli. Owce nie wiedzą, że istnieją tylko po to, by zostać pożarte.

Wyszedł z łazienki tym samym sposobem. Nie przetaczał się przez tłum, bo ten odskakiwał od niego niczym od trędowatego. Nie przeszkadzało mu to, nie drażniło go też, że ktoś z tyłu narzekał na jego powolne ruchy. U szczytu schodów już wiedział, że za moment kogoś spotka, że czekała go rozmowa. To nie był lew. Lew nie byłby tak nieostrożny, dlatego Ayyildiz był bardzo ciekawy tego małego pojedynku.

Dojrzał ją już z daleka. Wysoka kobieta o czujnym, nieufnym spojrzeniu. Griszka, która wzgardziła rodzinnym tradycjom i wyrwała się gdzieś daleko od rodzinnego gniazda? Ciekawe indywiduum, chciał ją więc poznać.

— Owieczka — powiedział powoli, tylko delikatnie i powoli przechylając głowę na bok. Chciał się jej uważniej przyjrzeć. Była zagrożeniem czy nie? Nie umiał stwierdzić i to go jeszcze bardziej ciekawiło. — Ayyildiz Imre Bardakci — przedstawił się z lekkim ukłonem. Nie spytał o jej personalia, nie był ich ciekaw. — Przyjaciele nazywają mnie Imre. A czy ty jesteś przyjaciółką? Czego owca szuka na terytorium lwa?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^