GORO
Nawet w tak złym momencie Goro bardzo doceniał obecność Arii, choć w pewnym sensie wbijała mu w plecy małą szpileczkę. Demon czuł się zawstydzony całkiem słuszną uwagą przyjaciółki, że zbyt długo zwlekał z powiadomieniem Rady o problemie. I choć było to gorzkie, w pewnym sensie czuł ulgę, że ktoś dostrzegł błąd, który popełnił — bo to oznaczało, że nastał koniec tajemnic, a rozpoczął się czas szukania rozwiązania. I tym razem wspólnie, a nie na własną rękę, jak dotąd próbował to zrobić.
—
Nie wtrącasz się, ponieważ i ciebie jako członka Rady to dotyczy — uspokoił,
dając tym samym znać, że nie powinna się czuć winna z powodu swoich uwag. — I
oczywiście masz rację. Powinienem wam o tym powiedzieć, ale nie przypuszczałem,
że ten problem aż tak gwałtownie się rozrośnie. Naiwnie wierzyłem, że sam sobie
z tym poradzę. Prawdę mówiąc, nie miałem powodu, by sądzić inaczej. Moja własna
rasa nie ma przede mną żadnych tajemnic... a przynajmniej jak dotąd nie miała.
Uświadomienie sobie tego zajęło mi dużo czasu i wystarczająco go zmarnowałem. Dlatego
zapewniam, że Rada zostanie zwołana możliwie jak najszybciej. Bądźcie, proszę,
w każdej chwili gotowi na wezwanie.
Goro
nie wypowiadał tego przepraszającym tonem albo z żalem. Mówił o tym
wszystkim ze spokojem i skupieniem. Błąd, który popełnił, pozostawał faktem
zamkniętym już w zbiorach przeszłości i natychmiast należało zająć się przyszłością.
Na
szczęście miał przy sobie najodpowiedniejsze do tego osoby. Wiera z Arią
błyskawicznie przeszły do snucia teorii, co mogło być przyczyną choroby
demonów. Goro musiał przyznać, że był pod wrażeniem zarówno tempa, jak i
kreatywności wymienianych pomysłów. Nad każdym z nich demon zamierzał się
pochylić — lecz dopiero w momencie, w którym panie dadzą dojść mu do głosu. A
na to się jeszcze nie zapowiadało.
Gdy
Wiera wspomniała o trudności uwolnienia się z pieczęci, Goro na moment
przemknął wspomnieniami po trudnym czasie, gdy sam był w ten sposób
uwięziony. Nie wspominał tego z jakimś
strachem lub większą traumą, choć z pewnością nie było to najmilsze, co zdołał
przeżyć.
—
Choroba atakuje tylko demony, które miały jakikolwiek kontakt z Rumenem — zapewnił
Goro. — To jedno sprawdziliśmy i tego jesteśmy pewni. Podobnie jak tego, że
choroba nie rozprzestrzenia się w żaden sposób na innych, bez względu na rasę,
więc chociaż pod tym względem jestem w miarę spokojny. Choć nie można
wykluczyć — dodał odrobinkę bardziej ponuro — że to może ulec zmianie. Choć
lepiej nie złorzeczyć. Wiera sprawdzała wszystkie znane jej tropy magii, którą
posługiwał się Rumen — kontynuował wyjaśnianie — lecz niestety nie trafiła na
nic, co mogłoby pomóc. Ten mag palił za sobą wszystkie mosty, nie pozostawiał
żadnych śladów. Poza tym, jak wspomniałem, to bardzo chaotyczny rodzaj magii.
Przypuszczam, że Rumen mógł stworzyć swój własny odłam… albo raczej pierwiastek
swojej własnej magii. Była nieokrzesana i nieuporządkowana, tworzona wyłącznie
pod wpływem emocji, i to negatywnych, co wpłynęło na jej chaotyczny kształt.
Taka magia jest nie do okiełznania, ponieważ nie rządzi się żadnymi zasadami,
bo Rumen takich nie stworzył. Przypuszczam, że nawet nie zamierzał. I sądzę
właśnie, że to to dlatego ta magia wyrządziła aż tyle szkód, których nie umiemy
naprawić. Żeby spróbować odszukać lek, należy najpierw poznać zarazę. A ta
przepadła wraz z Rumenem.
To
wszystko brzmiało bardzo pesymistycznie, ale nawet mimo tego Goro nie porzucał
nadziei, ani nie miał takiego zamiaru. Żyła w nim jasno płonąca wiara, że
zdołają uratować demonich braci, niszcząc jedynie to, co ich zakaziło. Jednak
aby do tego doprowadzić, Goro potrzebował pomocy oraz wiedzy ze wszystkich
nadprzyrodzonych stron.
— I
tak, mamy mózgi — odparł. Nieco rozbawiło go brzmienie tej odpowiedzi, ale jak
zwykle nie dał tego po sobie poznać. — W momencie przejmowania ciała, uzyskujemy
dostęp do wszystkiego, co oferuje. Można to porównać do człowieka wynajmującego
mieszkanie. Niby nie należy do niego, ale może swobodnie korzystać ze
wszystkich dobrodziejstw lokalu. Z nami jest tak samo. Więc to dobry trop —
przyznał, lekko kiwając głową.
Już
w następnej chwili, z właściwą dla tematu powagą, dumał głęboko nad
zagadnieniem rzuconym przez Wierę i Arię — z małą pomocą Beliala. Halucynacje,
jakkolwiek ogólnie to nazwać, początkowo brzmiały dość irracjonalnie, lecz
jednocześnie nie było żadnego powodu, by tę hipotezę odrzucić. Jak słusznie
zauważyła Wiera, przebadała demony i nic nie wykryła, choć niewątpliwie
dolegało im coś poważnego. Jeśli to siedziało w psychice, nie było możliwości,
by Wiera jako grisz by to wykryła, ale…
No
właśnie. Ale.
W
tym wszystkim dziwiło i martwiło go, że i on nie był w stanie dostrzec żadnej
nieprawidłowości w umysłach swoich braci, co nie powinno dla niego stanowić
żadnej bariery. Ta nieścisłość kłuła go z tyłu głowy i wąziutkim, ledwie
zauważalnym korytem wlewała do serca strużki niepokoju. Na razie jednak
usiłował te lukę zignorować, postanawiając chwycić się tego tropu.
I
tak nie mieli nic innego.
—
Dzięki dzisiejszemu wydarzeniu mamy pewność, że udział mają osoby trzecie.
Poczuł
delikatne ukłucie żalu na myśl, że nie nadzorował poszukiwań osobiście.
Uspokajało go jednak to, że jego bracia byli doskonale wyszkoleni i całkowicie
im ufał. Jeśli nie zdołają znaleźć uciekiniera, nie będzie choćby odrobinę zły
na żadnego z nich. To będzie jedynie znak, że mierzyli się z wyjątkowo silnym
przeciwnikiem.
—
Idąc waszym tokiem rozumowania — kontynuował — ktoś wybrał najsubtelniejszą i,
zdaje się, najefektywniejszą metodę ataku. Psychika, jako twór niematerialny, może
zostać zainfekowana w każdej chwili, a śladów takiego włamu próżno szukać. I,
jak słusznie Aria zauważyła, istot umiejących manipulować tą złożoną materią
jest bardzo niewiele. Choć, prawdę mówiąc, żadna z tych ras nie bardzo mi
pasuje do profilu.
Zawahał
się na moment, bo w pewnym sensie nie był ze sobą całkiem szczery. Ten fałsz
jego ciszy momentalnie wychwycili zebrani w sali goście, dlatego Goro w końcu
odetchnął lekko, przedstawiając swoją dość chwiejną teorię.
— Mówili
na nich snillingarowie lub genudzi — zaczął dość niepewnie, sam nie wiedząc,
czy naprawdę powinien poruszać ten wątek. — Nie wiem, która nazwa jest
prawidłowa i czy którakolwiek z nich w ogóle taka jest, bo może istnieją
jeszcze inne. To były… dziwne stworzenia — przyznał Goro i aż delikatny dreszcz
przebiegł mu po kręgosłupie. — Śmiertelnie niebezpieczne, choć jednocześnie
bardzo, a czasami aż przesadnie szlachetne. Były to stworzenia nadzwyczajnej
inteligencji, ale i chorobliwej nieufności. Potrafiły być naprawdę groźne, gdy
uznały kogoś za wroga, choćby nawet bezpodstawnie. Ale najniebezpieczniejsi
byli, gdy się bali. Kiedyś, bardzo dawno temu, te stworzenia uchodziły za personifikację
złych snów. Matki opowiadały dzieciom, żeby wystrzegały się stworzeń
przezroczystych niczym szkło, bo każda szklana kropla ulatująca z ich szklanych
oczu była kolejnym końcem świata. Podobno snillingarowie zmieniali swoją
strukturę na szklistą, gdy były przerażone. Ale sam dokładnie nie wiem, co się
wtedy działo — przyznał. — To bardzo tajemnicza rasa. A ich nadprzeciętna
inteligencja umożliwiła im również… pewnego rodzaju manipulowanie umysłami.
Choć ze wstydem przyznaję, że nie wiem dokładnie, jak to miało działać. Jestem
natomiast pewien, że to potrafiły. A czy umiałyby zamącić w głowie demonowi? I
tutaj pewności nie mam, choć jednocześnie jestem w stanie uwierzyć, że snillingarowie
naprawdę mogliby to zrobić. Jeśli nie oni, to nikt z ras, które znam. Z tym że…
od przeszło trzech wieków uznaje się ich za rasę wymarłą.
To,
wszyscy tam zebrani musieli przyznać, dość mocno komplikowało sprawę. Jego zaś
zalewało wątpliwościami, czy był sens wygrzebywania tej rasy z czeluści swojej
pamięci, skoro nie mieli żadnych podstaw ani dowodów, by sądzić, że snillingarowie
mogliby okazać się przydatni.
Choć
przecież i tak nie miał żadnej innej alternatywy. Więc być może warto było
spróbować.
— Co
do tego, czy rzeczywiście tak jest, nie ma pewności — kontynuował Goro. — Tak
jak powiedziałem, to bardzo tajemnicza rasa. Gdy ogłaszałem powstanie Rady,
próbowałem odszukać choćby ślady ich istnienia, ale nie zdołałem, dlatego
uznałem, że ich istnienie rzeczywiście zostało zakończone. Jednak przyznać
muszę, że nie przykładałem się do tego z przesadnym zaangażowaniem, bo nie
miałem podstaw, by sądzić, że zdołam ich odnaleźć. Ale teraz… sam nie wiem. Snillingarowie
potrafili się doskonale kryć i jestem przekonany, że gdyby chcieli ukryć swoje
żywoty, zrobiliby to iście perfekcyjnie. Tylko jak tak perfekcyjnie ukryte
istoty znaleźć?
Choć
mogło się to wydawać odrobinę dziwne, już w trakcie stawiania tego pytania Goro
znał na nie odpowiedź. W zasadzie, to małe koło ratunkowe majaczyło w jego
głowie już od jakiegoś czasu, tylko czekając na odpowiedni moment, w którym
nabierze mocy. I chyba nabrał, bo Goro spojrzał z uwagą na Beliala, który był
integralną częścią tego dość chwiejnego i średnio dopracowanego planu.
— Będziesz
potrzebny — powiedział, wciąż głęboko zamyślony. — I ty, Wiero. Ale najpierw…
Bel, musimy sięgnąć po ostateczność. Wiesz, co mam na myśli, zwłaszcza że już raz
nam ta ostateczność pomogła.
W tym
momencie Goro na poły z czułością i niepokojem spojrzał na Wierę, raz jeszcze
czując choć skrawek tamtej ulgi, której doznał, gdy odnalazł ją żywą.
—
Zawołaj tu Gwiazdkę.
Gdyby
nie to, że wciąż był pogrążony w myślach, parsknąłby na ten głęboki jęk
zniechęcenia i zawodu, jaki rozniósł się po sali. Nie od dziś było wiadomo, że
Belial i Gwiazdka co najmniej za sobą nie przepadali — a przynajmniej pozornie.
Goro jednak sądził, że tajemnica ich relacji polegała na tym, iż oboje kochali
się wzajemnie nienawidzić. Poza tym, Bel z pewnością czuł urazę za tamte dwa
miesiące w pieczęci, których zażyczyła sobie Gwiazdka w zamian za pomoc w
odnalezieniu Wiery.
— No
ale po chuj ci znowu jakieś wierszyki? — jęknął, choć już zbierał się do
wyjścia.
—
Ostatnio te wierszyki pomogły.
— Ta
— prychnął. — Sama nie wiedziała, o co w nich chodziło; samiśmy musieli nad tym
główkować. Ale dobra, jak chcesz — burknął na odchodne. — I co ty tak serio
zamierzasz, co?
Goro
popatrzył na Bela przeciągle, zastanawiając się, czy powinien powiedzieć to na
głos.
—
Obawiam się, że będę cię musiał prosić o…
Jego
błyskawicznie roztwierające się szeroko oczy dały Goro do zrozumienia, że Belial
zrozumiał.
— O
nie!
— O
tak.
Bel
wyglądał jak zbity pies, gdy wstawał od stołu i kierował się do wyjścia, by
skontaktować się z Gwiazdką. Goro zaś zamierzał przedstawić nieco skołowanym
paniom arkana swojego niezbyt dopracowanego planu.
—
Gwiazdka to nasza stara znajoma — tłumaczył. — To nie jest jej imię, tylko
nazwa rasy; Gwiazdki nie posiadają własnych imion. Sama rasa to hybryda
człowieka i demona, a połączenie tych genów uruchomiło w nich umiejętność
wieszczenia, dlatego potocznie nazywa się je Wieszczkami. A jeszcze prościej:
są trochę jak medium. I właśnie dlatego pomoże mi w eksperymencie, który z
Belem przeprowadzimy. Na chwilę opuścimy nasze ciała i…
Aż
mu gula w gardle urosła, jak gdyby w proteście przed wypowiedzeniem tych potwornych
słów. Ale musiał to zrobić.
—
Sami uwięzimy się w pieczęci — dokończył, choć z nieukrywanym trudem. — Gdy
zrobimy to sami, z własnej woli, będziemy w stanie się wydostać, bez obaw. Ale
będzie w nas rósł mimowolny bunt, jako że pieczęć to dla nas wyrok więzienia.
Gwiazdka pomoże utrzymać te nerwy w ryzach i niejako przetrzyma nas w tych
pieczęciach, gdybyśmy zaczęli się wyrywać. Wiero, proszę cię, abyś ty z kolei
nadzorowała Gwiazdkę. Jest doświadczona, ale to, o co ją poprosimy, będzie
wymagało od niej wiele energii. Nasze dusze — doprecyzował — muszą się znaleźć
w jednej pieczęci. Do tego najlepiej nada się moja; jest, zdaje się,
najbardziej wytrzymała.
Dlatego,
mimo wszystko, dobrze jest ją mieć przy sobie, pomyślał.
—
Jak bardzo spieszno ci do domu? — spytał, spoglądając z powagą na Arię. — Jeśli
nie chcesz zostać, niczym się nie przejmuj. Jeśli jednak chcesz, radzę
powiadomić bliskich. To może naprawdę długo potrwać.
Nie
chciał robić jej kłopotu, choć znał Arię na tyle, by wiedzieć, że zapewne
zechce zostać.
Niestety,
jej męża też zdołał poznać na tyle, by wiedzieć, że będzie z tego powodu co
najmniej niezadowolony.
Po
upływie około pół godziny do środka energicznie wparowała niziutka kobietka o
pyzatej twarzy w połowie zakrytej okularami i okolonej gęstymi, ciemnymi
włosami. Lecz nikt nawet nie zdążył się z nią przywitać, ponieważ Gwiazdka —
jak na Gwiazdkę przystało — już od progu zaczęła narzekać. A narzekała na
wszystko: że ją wykorzystywali, że sobie z niej służebnicę robili, że nie była
do wynajęcia, że nic im nie była dłużna, że „to demonie bydlę” miało już więcej
progu jej antykwariatu nie przekraczać, że nie powinna się na nic zgadzać i że
tak naprawdę to już dawno powinno jej tu nie być.
To
wszystko wypowiadała w trakcie przygotowywania się do rytuału. Co także było
dla Gwiazdki bardzo typowe.
Goro
musiał przyznać, że przyglądał się tym przygotowaniom z rosnącym niepokojem.
Ani trochę nie uśmiechało mu się wracanie do pieczęci, choćby tylko na chwilę i
w kontrolowanych warunkach. To niestety było potrzebne Gwiazdce, która dzięki temu
zabiegowi mogła zebrać substancję, której mogła użyć w dowolny, bardzo znaczący
sposób. W końcu jednak przysunęli dwa krzesła obok siebie, na których obaj
zasiedli, a tuż przed sobą, mniej więcej na środku, ułożyli pieczęć. Złoty, lekko wypukły, niby niepozorny krążek odbijał leniwie światło dnia wpadające przez pobliskie
okna, jawiąc się fałszywie niczym symbol dobra. Nic bardziej mylnego i Goro
walczył ze sobą, by nie odrzucić od siebie tej pieczęci, zakryć ją czymś, a
potem bezpiecznie ukryć przed światem.
Niestety,
gdy pora nastała, a on, Belial i Gwiazdka jednocześnie wypowiedzieli potrzebne
zaklęcie, zadziało się coś dziwnego — coś jednocześnie znanego i zupełnie
nowego. Ale tak samo okropnego i potwornie nieprzyjemnego. Dla Goro bowiem
wszystko się zatrzymało, wszystko przestało istnieć — w tym on sam. Świat na
zewnątrz, który właśnie porzucił, zdawał się tak niesamowicie odległy, że schowany
między bajki nieistnienia. Goro pamiętał Wierę, Arię, Gwiazdkę — ale jego
pamięć była zdradliwa, bo przecież one nie istniały. Tak jak i on.
Dlatego rozpadał się pomaleńku, atom po atomie, istniejąc w miliardach milionów
nieistniejących elementów, tak boleśnie i zgrzytająco od siebie odseparowanych,
tak wygłodniałych połączenia, tak nienasyconych i spragnionych. Lecz skoro nie
istniał — jak to możliwe, że wciąż czuł? Wciąż tęsknił za jednością istnienia,
wciąż czuł głód i jeszcze jakieś duszące go pragnienie, którego nie znał, a
którego łaknął niczym spękane usta wody.
O
tym, że ponownie siedział na tym samym krześle, zorientował się chyba po
upływie jakiejś minuty, może nawet dwóch. Zrozumiał to, gdy zobaczył nad sobą
zmartwione Wierę i Arię, patrzące na niego z niepokojem graniczącym ze strachem.
On sam zaś pochylał się chwiejnie, usta miał lekko uchylone, a pusty wzrok
wbity w ziemię. Wciąż był tamtymi atomami, wciąż czuł to niezbadane pragnienie,
które nie pozwalało mu uwierzyć, że znowu zaczął istnieć. Ani przełknięcie
śliny, ani dotyk ukochanej kobiety, ani jak najprawdziwsze słowa wypowiadane
gdzieś za mgłą przez Gwiazdkę nie mogły go przekonać do prawdziwości tych
rzeczy — dlatego musiał zacząć się okłamywać. Po prostu udawaj, że to jest
prawdziwe, szeptał do siebie w głowie, usiłując wstać z krzesła. Słaniał
się lekko, ale zdołał utrzymać pion. W głowie mu się kręciło, ale to też było
nieprawdziwe.
Prawdziwe
były tylko tamte atomy. I tamto istnienie nieistnienia.
Z niewyobrażalnym
wręcz wysiłkiem odwrócił głowę, by spojrzeć na Beliala. Niemal się przeraził,
gdy ujrzał go tak przedziwnie… wygniecionego. Oszołomiony i skrajnie osłabiony,
wyraźnie nie wiedział, co i jak ze sobą zrobić — podobnie jak i on. Dlatego,
coby jakkolwiek zająć swoje przejęte nieistnieniem myśli, skupił się na
Gwiazdce, która właśnie wyjmowała coś z jego pieczęci.
Zadrżał
na jej widok, przejęty najstraszliwszym, najgłębszym strachem.
—
Mam — zakomunikowała Gwiazdka, zupełnie nieprzejęta niezbyt szczęśliwym stanem
Goro i Bela. Sama zaś krytycznie przyglądała się czemuś, co wyglądała jak
kleisto-oleista, rozciągliwa, lekko opalizująca nić. — Obrzydlistwo —
wymamrotała, mocno marszcząc nos. — I czy mi się tylko wydaje, czy to śmierdzi?
—
Przecież to nasze dusze — wydyszał Belial.
—
Ach! — zawołała Gwiazdka z istną eureką w głosie. — Czyli wcale mi się nie
wydaje. To naprawdę śmierdzi.
Wyjąwszy
całą pozostałość ich poświęcenia, Gwiazdka z wciąż tym samym obrzydzeniem
przeniosła materiał, umieściła go ostrożnie we wcześniej przygotowanym
pucharze, po czym rozsiadła się wygodnie na krześle obok i zaczęła grzebać w
swojej torbie. A z niej wyjęła… igły dziewiarskie. I zaczęła na nie naplatać
materiał, by następnie rozpocząć dzierganie. Takiego obrotu spraw nawet Goro
nie przewidział, dlatego nie skontrolował faktu, że od dłuższej chwili
wpatrywał się z Gwiazdkę z głębokim niezrozumieniem.
I
nie tylko on jeden.
— No
i co się gapicie?! — odparowała buntowniczo, gdy wreszcie wyczuła na sobie
zdziwione spojrzenia. — Pierwszy raz na oczy dzierganie widzicie? Idioci —
burknęła pod nosem, jak zwykle kompletnie nieprzejęta faktem, że obrażani
doskonale słyszalni te obrazy.
Goro
musiał przyznać, że wcale się nie dziwił znajomości Gwiazdki i Beliala. W jakiś
specyficzny sposób do siebie pasowali. Poza tym, ten mały szok nieco wybudził
go z letargu, jaki wciąż nosił po wizycie w pieczęci. Bel też zdawał się dochodzić
do siebie, więc z zadowoleniem mogli przyznać, że chyba przeżyli ten mało
przyjemny eksperyment.
—
Gwiazdka musi stworzyć… tak jakby materiał, na którym, wedle bardzo starych
wskazówek, ukażą się pewne odpowiedzi na pewne pytania — tłumaczył Goro, choć
było to w zasadzie wszystko, co wiedział. — Lecz sam dokładnie nie wiem, jak to
będzie działało...
— Ja
też nie — odpadła wesoło Gwiazdka, choć ta wesołość nijak nie pasowała do ich obecnej
sytuacji.
Co
oczywiście Gwiazdki ani trochę nie interesowało.
— Czyli
szukamy snillingarów, hę? — mamrotała, mnąc w dłoniach kleiste kawałki ich
duszy. — Macie w ogóle jakieś dowody na to, że oni faktycznie mogą istnieć?
—
Niestety. Liczymy, że ty nam to potwierdzisz.
—
Pewnie — burknęła — bo jak trwoga, to do Gwiazdki!
I
choć zirytowana, dalej niezbyt spiesznie dziergała coś, co w pewnym momencie
zaczynało przypominać opalizujący koc. Goro raz jeszcze wspomniał Arii, że
jeśli nie chciała oczekiwać na długi finał czegoś, co mogło ich rozczarować,
mogła w każdej chwili wrócić do domu. Mówił to jednak bez większego przekonania,
bo i tak wiedział, że Aria zechce zostać.
Gdy Gwiazdka
w końcu skończyła swój dziwny twór, rozpostarła go na ziemi, przez dobre kilka
minut wpatrując się w niego spod zmarszczonych brwi. On sam kompletnie nic tam nie widział, ale nie wątpił, że Gwiazdka jako Wieszcz widziała tam znacznie więcej. Nikt nie śmiał jej
przerwać, w nerwowym napięciu czekając na werdykt. A gdy Gwiazdka gwałtownie
podniosła głowę, Goro niemal drgnął z zaskoczenia.
— Znasz
może czasem jakiegoś Stephaniela z blizną po oparzeniu na prawej skroni?
Zmarszczył
brwi w zamyśleniu.
—
Nie, niestety.
—
Kurde — wymamrotała ze zmartwieniem, ponownie wpatrując się w koc. — Aaa… —
kontynuowała po kilku minutach ciszy — taki… taki dziwny, kamienny kościółek?
Chociaż nie, to chyba kaplica… taka jakaś płaska? Co to, płaskorze… nie! To
kościół! To czemu on tak dziwnie wygląda? Cały z kamienia jest i ten dach, czy
brzeg, czy nie wiem, co to jest… on taki falisty jakby jest. W ogóle nieproporcjonalny,
nic się tam nie zgadza. Kojarzysz takie miejsce? Tam wokół sam piasek jest,
tylko dalej jakieś niskie domki.
Goro
poczuł dreszcz ekscytacji, ponieważ ten opis w jakiś sposób zdawał mu się znajomy.
Z podejrzliwą łatwością układał sobie w głowie kolejne kawałki krajobrazu, a
opisywany przez Gwiazdkę kościół coraz bardziej się wyostrzał. Niedaleko
kościoła był niewielki cmentarz, całość osiadała na płaskich,
wschodnioeuropejskich terenach…
— To
chyba… chyba w Mołdawii…
—
TAK! — zakrzyknęła radośnie Gwiazdka, co było jasnym sygnałem, że odkryli
trafienie w dziesiątkę. — MOŁDAWIA!
—
Czyli oni istnieją? — szeptał podekscytowany. — Choć jeden z nich? I znajdę ich
dokładnie tam? W okolicach tego kościółka?
—
Wątpię — odparowała błyskawicznie. — Zobaczyłam losową lokalizację z terenu o
przekroju jakichś… nie wiem, może dziesięciu kilometrów kwadratowych… Więc
stawiałabym tylko na kraj. I to może nawet nie na pewno.
Goro
pokiwał ze zrozumieniem głową. Wbrew pozorom, ta informacja wcale nie popsuła
mu jakoś specjalnie humoru. Najważniejsze, że mieli gdzie szukać.
— Dziękuję.
Twoja pomoc jak zawsze jest nieoceniona. Masz u nas ogromny dług wdzięczności.
—
Będę o tym pamiętała — zarechotała, od razu pikując Bela spojrzeniem.
Goro
nie miał zbyt dużo czasu do namysłu; Aria uświadomiła mu dziś, że dostatecznie
go zmarnował, dlatego postanowił od razu działać. Natychmiast więc zwrócił się
do obecnych w sali pań.
—
Ciebie nie śmiem prosić — rzekł, patrząc na Arię, po czym skierował wzrok na
Wierę — ale chciałbym, byś ty ze mną pojechała. Twoja pomoc może okazać się
nieoceniona.
Beliala
nawet nie prosił, bo jasnym było, że i on był zaproszony na tę wyprawę. Jako
jego prawa ręka, towarzyszył mu we wszystkich ważniejszych kwestiach, a ta
podróż niewątpliwie do takich należała. Obecność Wiery zaś była mu potrzebna z
kilku względów. Pierwszym, choć może trywialnym powodem była zwykła i niezwykła
potrzeba bliskości kobiety, którą pokochał. Chciał, by była przy nim; chciał,
by była bezpieczna, a to on właśnie był w stanie ochronić ją wszystkimi
możliwymi środkami. Nie chciał się z nią rozstawać, a i ona z pewnością nie
chciała rozstawać się z nim. Drugim, znacznie istotniejszym powodem była jej
wiedza oraz znajomość swojej rasy. Choć niewątpliwie była to magia chaotyczna,
została stworzona przez grisza, a więc miała w sobie ichniejsze elementy, które
Wiera najprędzej mogła wykryć we wszystkich innych nadprzyrodzonych szczepach.
Był też trzeci powód: jego ukochana z pewnością nie zgodziłaby się zostać w
zamku ze świadomością, jak duże kłopoty ciążyły im na barkach. Znając dobroć
jej serca i subtelną, choć skuteczną upartość Goro ani myślał sprzeciwiać się
jej woli. Oczywiście — gdyby to zależało wyłącznie od niego, wolałby, by
została, by znalazła się możliwie najdalej od tego niebezpiecznego zamieszania.
Ale jej los nie zależał od niego, a jedynie został z nim połączony. Nie miał
prawa decydować za Wierę i nie chciał tego robić. Zamiast tego chciał jej
okazać, jak bardzo jej ufał i jak bardzo liczył się z jej zdaniem.
— Jeśli macie jakieś pytania do mnie lub do Gwiazdki — zwrócił się do Wiery i Arii — to jest na to dobry moment. Potem chciałbym zacząć przygotowywać się do wyjazdu. Chcę wyruszyć możliwie jak najszybciej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz