ROZDZIAŁ 537

GORO

Nawet w tak złym momencie Goro bardzo doceniał obecność Arii, choć w pewnym sensie wbijała mu w plecy małą szpileczkę. Demon czuł się zawstydzony całkiem słuszną uwagą przyjaciółki, że zbyt długo zwlekał z powiadomieniem Rady o problemie. I choć było to gorzkie, w pewnym sensie czuł ulgę, że ktoś dostrzegł błąd, który popełnił — bo to oznaczało, że nastał koniec tajemnic, a rozpoczął się czas szukania rozwiązania. I tym razem wspólnie, a nie na własną rękę, jak dotąd próbował to zrobić.

— Nie wtrącasz się, ponieważ i ciebie jako członka Rady to dotyczy — uspokoił, dając tym samym znać, że nie powinna się czuć winna z powodu swoich uwag. — I oczywiście masz rację. Powinienem wam o tym powiedzieć, ale nie przypuszczałem, że ten problem aż tak gwałtownie się rozrośnie. Naiwnie wierzyłem, że sam sobie z tym poradzę. Prawdę mówiąc, nie miałem powodu, by sądzić inaczej. Moja własna rasa nie ma przede mną żadnych tajemnic... a przynajmniej jak dotąd nie miała. Uświadomienie sobie tego zajęło mi dużo czasu i wystarczająco go zmarnowałem. Dlatego zapewniam, że Rada zostanie zwołana możliwie jak najszybciej. Bądźcie, proszę, w każdej chwili gotowi na wezwanie.

Goro nie wypowiadał tego przepraszającym tonem albo z żalem. Mówił o tym wszystkim ze spokojem i skupieniem. Błąd, który popełnił, pozostawał faktem zamkniętym już w zbiorach przeszłości i natychmiast należało zająć się przyszłością.

Na szczęście miał przy sobie najodpowiedniejsze do tego osoby. Wiera z Arią błyskawicznie przeszły do snucia teorii, co mogło być przyczyną choroby demonów. Goro musiał przyznać, że był pod wrażeniem zarówno tempa, jak i kreatywności wymienianych pomysłów. Nad każdym z nich demon zamierzał się pochylić — lecz dopiero w momencie, w którym panie dadzą dojść mu do głosu. A na to się jeszcze nie zapowiadało.

Gdy Wiera wspomniała o trudności uwolnienia się z pieczęci, Goro na moment przemknął wspomnieniami po trudnym czasie, gdy sam był w ten sposób uwięziony.  Nie wspominał tego z jakimś strachem lub większą traumą, choć z pewnością nie było to najmilsze, co zdołał przeżyć.

— Choroba atakuje tylko demony, które miały jakikolwiek kontakt z Rumenem — zapewnił Goro. — To jedno sprawdziliśmy i tego jesteśmy pewni. Podobnie jak tego, że choroba nie rozprzestrzenia się w żaden sposób na innych, bez względu na rasę, więc chociaż pod tym względem jestem w miarę spokojny. Choć nie można wykluczyć — dodał odrobinkę bardziej ponuro — że to może ulec zmianie. Choć lepiej nie złorzeczyć. Wiera sprawdzała wszystkie znane jej tropy magii, którą posługiwał się Rumen — kontynuował wyjaśnianie — lecz niestety nie trafiła na nic, co mogłoby pomóc. Ten mag palił za sobą wszystkie mosty, nie pozostawiał żadnych śladów. Poza tym, jak wspomniałem, to bardzo chaotyczny rodzaj magii. Przypuszczam, że Rumen mógł stworzyć swój własny odłam… albo raczej pierwiastek swojej własnej magii. Była nieokrzesana i nieuporządkowana, tworzona wyłącznie pod wpływem emocji, i to negatywnych, co wpłynęło na jej chaotyczny kształt. Taka magia jest nie do okiełznania, ponieważ nie rządzi się żadnymi zasadami, bo Rumen takich nie stworzył. Przypuszczam, że nawet nie zamierzał. I sądzę właśnie, że to to dlatego ta magia wyrządziła aż tyle szkód, których nie umiemy naprawić. Żeby spróbować odszukać lek, należy najpierw poznać zarazę. A ta przepadła wraz z Rumenem.

To wszystko brzmiało bardzo pesymistycznie, ale nawet mimo tego Goro nie porzucał nadziei, ani nie miał takiego zamiaru. Żyła w nim jasno płonąca wiara, że zdołają uratować demonich braci, niszcząc jedynie to, co ich zakaziło. Jednak aby do tego doprowadzić, Goro potrzebował pomocy oraz wiedzy ze wszystkich nadprzyrodzonych stron.

— I tak, mamy mózgi — odparł. Nieco rozbawiło go brzmienie tej odpowiedzi, ale jak zwykle nie dał tego po sobie poznać. — W momencie przejmowania ciała, uzyskujemy dostęp do wszystkiego, co oferuje. Można to porównać do człowieka wynajmującego mieszkanie. Niby nie należy do niego, ale może swobodnie korzystać ze wszystkich dobrodziejstw lokalu. Z nami jest tak samo. Więc to dobry trop — przyznał, lekko kiwając głową.

Już w następnej chwili, z właściwą dla tematu powagą, dumał głęboko nad zagadnieniem rzuconym przez Wierę i Arię — z małą pomocą Beliala. Halucynacje, jakkolwiek ogólnie to nazwać, początkowo brzmiały dość irracjonalnie, lecz jednocześnie nie było żadnego powodu, by tę hipotezę odrzucić. Jak słusznie zauważyła Wiera, przebadała demony i nic nie wykryła, choć niewątpliwie dolegało im coś poważnego. Jeśli to siedziało w psychice, nie było możliwości, by Wiera jako grisz by to wykryła, ale…

No właśnie. Ale.

W tym wszystkim dziwiło i martwiło go, że i on nie był w stanie dostrzec żadnej nieprawidłowości w umysłach swoich braci, co nie powinno dla niego stanowić żadnej bariery. Ta nieścisłość kłuła go z tyłu głowy i wąziutkim, ledwie zauważalnym korytem wlewała do serca strużki niepokoju. Na razie jednak usiłował te lukę zignorować, postanawiając chwycić się tego tropu.

I tak nie mieli nic innego.

— Dzięki dzisiejszemu wydarzeniu mamy pewność, że udział mają osoby trzecie.

Poczuł delikatne ukłucie żalu na myśl, że nie nadzorował poszukiwań osobiście. Uspokajało go jednak to, że jego bracia byli doskonale wyszkoleni i całkowicie im ufał. Jeśli nie zdołają znaleźć uciekiniera, nie będzie choćby odrobinę zły na żadnego z nich. To będzie jedynie znak, że mierzyli się z wyjątkowo silnym przeciwnikiem.

— Idąc waszym tokiem rozumowania — kontynuował — ktoś wybrał najsubtelniejszą i, zdaje się, najefektywniejszą metodę ataku. Psychika, jako twór niematerialny, może zostać zainfekowana w każdej chwili, a śladów takiego włamu próżno szukać. I, jak słusznie Aria zauważyła, istot umiejących manipulować tą złożoną materią jest bardzo niewiele. Choć, prawdę mówiąc, żadna z tych ras nie bardzo mi pasuje do profilu.

Zawahał się na moment, bo w pewnym sensie nie był ze sobą całkiem szczery. Ten fałsz jego ciszy momentalnie wychwycili zebrani w sali goście, dlatego Goro w końcu odetchnął lekko, przedstawiając swoją dość chwiejną teorię.

— Mówili na nich snillingarowie lub genudzi — zaczął dość niepewnie, sam nie wiedząc, czy naprawdę powinien poruszać ten wątek. — Nie wiem, która nazwa jest prawidłowa i czy którakolwiek z nich w ogóle taka jest, bo może istnieją jeszcze inne. To były… dziwne stworzenia — przyznał Goro i aż delikatny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. — Śmiertelnie niebezpieczne, choć jednocześnie bardzo, a czasami aż przesadnie szlachetne. Były to stworzenia nadzwyczajnej inteligencji, ale i chorobliwej nieufności. Potrafiły być naprawdę groźne, gdy uznały kogoś za wroga, choćby nawet bezpodstawnie. Ale najniebezpieczniejsi byli, gdy się bali. Kiedyś, bardzo dawno temu, te stworzenia uchodziły za personifikację złych snów. Matki opowiadały dzieciom, żeby wystrzegały się stworzeń przezroczystych niczym szkło, bo każda szklana kropla ulatująca z ich szklanych oczu była kolejnym końcem świata. Podobno snillingarowie zmieniali swoją strukturę na szklistą, gdy były przerażone. Ale sam dokładnie nie wiem, co się wtedy działo — przyznał. — To bardzo tajemnicza rasa. A ich nadprzeciętna inteligencja umożliwiła im również… pewnego rodzaju manipulowanie umysłami. Choć ze wstydem przyznaję, że nie wiem dokładnie, jak to miało działać. Jestem natomiast pewien, że to potrafiły. A czy umiałyby zamącić w głowie demonowi? I tutaj pewności nie mam, choć jednocześnie jestem w stanie uwierzyć, że snillingarowie naprawdę mogliby to zrobić. Jeśli nie oni, to nikt z ras, które znam. Z tym że… od przeszło trzech wieków uznaje się ich za rasę wymarłą.

To, wszyscy tam zebrani musieli przyznać, dość mocno komplikowało sprawę. Jego zaś zalewało wątpliwościami, czy był sens wygrzebywania tej rasy z czeluści swojej pamięci, skoro nie mieli żadnych podstaw ani dowodów, by sądzić, że snillingarowie mogliby okazać się przydatni.

Choć przecież i tak nie miał żadnej innej alternatywy. Więc być może warto było spróbować.

— Co do tego, czy rzeczywiście tak jest, nie ma pewności — kontynuował Goro. — Tak jak powiedziałem, to bardzo tajemnicza rasa. Gdy ogłaszałem powstanie Rady, próbowałem odszukać choćby ślady ich istnienia, ale nie zdołałem, dlatego uznałem, że ich istnienie rzeczywiście zostało zakończone. Jednak przyznać muszę, że nie przykładałem się do tego z przesadnym zaangażowaniem, bo nie miałem podstaw, by sądzić, że zdołam ich odnaleźć. Ale teraz… sam nie wiem. Snillingarowie potrafili się doskonale kryć i jestem przekonany, że gdyby chcieli ukryć swoje żywoty, zrobiliby to iście perfekcyjnie. Tylko jak tak perfekcyjnie ukryte istoty znaleźć?

Choć mogło się to wydawać odrobinę dziwne, już w trakcie stawiania tego pytania Goro znał na nie odpowiedź. W zasadzie, to małe koło ratunkowe majaczyło w jego głowie już od jakiegoś czasu, tylko czekając na odpowiedni moment, w którym nabierze mocy. I chyba nabrał, bo Goro spojrzał z uwagą na Beliala, który był integralną częścią tego dość chwiejnego i średnio dopracowanego planu.

— Będziesz potrzebny — powiedział, wciąż głęboko zamyślony. — I ty, Wiero. Ale najpierw… Bel, musimy sięgnąć po ostateczność. Wiesz, co mam na myśli, zwłaszcza że już raz nam ta ostateczność pomogła.

W tym momencie Goro na poły z czułością i niepokojem spojrzał na Wierę, raz jeszcze czując choć skrawek tamtej ulgi, której doznał, gdy odnalazł ją żywą.

— Zawołaj tu Gwiazdkę.

Gdyby nie to, że wciąż był pogrążony w myślach, parsknąłby na ten głęboki jęk zniechęcenia i zawodu, jaki rozniósł się po sali. Nie od dziś było wiadomo, że Belial i Gwiazdka co najmniej za sobą nie przepadali — a przynajmniej pozornie. Goro jednak sądził, że tajemnica ich relacji polegała na tym, iż oboje kochali się wzajemnie nienawidzić. Poza tym, Bel z pewnością czuł urazę za tamte dwa miesiące w pieczęci, których zażyczyła sobie Gwiazdka w zamian za pomoc w odnalezieniu Wiery.

— No ale po chuj ci znowu jakieś wierszyki? — jęknął, choć już zbierał się do wyjścia.

— Ostatnio te wierszyki pomogły.

— Ta — prychnął. — Sama nie wiedziała, o co w nich chodziło; samiśmy musieli nad tym główkować. Ale dobra, jak chcesz — burknął na odchodne. — I co ty tak serio zamierzasz, co?

Goro popatrzył na Bela przeciągle, zastanawiając się, czy powinien powiedzieć to na głos.

— Obawiam się, że będę cię musiał prosić o…

Jego błyskawicznie roztwierające się szeroko oczy dały Goro do zrozumienia, że Belial zrozumiał.

— O nie!

— O tak.

Bel wyglądał jak zbity pies, gdy wstawał od stołu i kierował się do wyjścia, by skontaktować się z Gwiazdką. Goro zaś zamierzał przedstawić nieco skołowanym paniom arkana swojego niezbyt dopracowanego planu.

— Gwiazdka to nasza stara znajoma — tłumaczył. — To nie jest jej imię, tylko nazwa rasy; Gwiazdki nie posiadają własnych imion. Sama rasa to hybryda człowieka i demona, a połączenie tych genów uruchomiło w nich umiejętność wieszczenia, dlatego potocznie nazywa się je Wieszczkami. A jeszcze prościej: są trochę jak medium. I właśnie dlatego pomoże mi w eksperymencie, który z Belem przeprowadzimy. Na chwilę opuścimy nasze ciała i…

Aż mu gula w gardle urosła, jak gdyby w proteście przed wypowiedzeniem tych potwornych słów. Ale musiał to zrobić.

— Sami uwięzimy się w pieczęci — dokończył, choć z nieukrywanym trudem. — Gdy zrobimy to sami, z własnej woli, będziemy w stanie się wydostać, bez obaw. Ale będzie w nas rósł mimowolny bunt, jako że pieczęć to dla nas wyrok więzienia. Gwiazdka pomoże utrzymać te nerwy w ryzach i niejako przetrzyma nas w tych pieczęciach, gdybyśmy zaczęli się wyrywać. Wiero, proszę cię, abyś ty z kolei nadzorowała Gwiazdkę. Jest doświadczona, ale to, o co ją poprosimy, będzie wymagało od niej wiele energii. Nasze dusze — doprecyzował — muszą się znaleźć w jednej pieczęci. Do tego najlepiej nada się moja; jest, zdaje się, najbardziej wytrzymała.

Dlatego, mimo wszystko, dobrze jest ją mieć przy sobie, pomyślał.

— Jak bardzo spieszno ci do domu? — spytał, spoglądając z powagą na Arię. — Jeśli nie chcesz zostać, niczym się nie przejmuj. Jeśli jednak chcesz, radzę powiadomić bliskich. To może naprawdę długo potrwać.   

Nie chciał robić jej kłopotu, choć znał Arię na tyle, by wiedzieć, że zapewne zechce zostać.

Niestety, jej męża też zdołał poznać na tyle, by wiedzieć, że będzie z tego powodu co najmniej niezadowolony.

Po upływie około pół godziny do środka energicznie wparowała niziutka kobietka o pyzatej twarzy w połowie zakrytej okularami i okolonej gęstymi, ciemnymi włosami. Lecz nikt nawet nie zdążył się z nią przywitać, ponieważ Gwiazdka — jak na Gwiazdkę przystało — już od progu zaczęła narzekać. A narzekała na wszystko: że ją wykorzystywali, że sobie z niej służebnicę robili, że nie była do wynajęcia, że nic im nie była dłużna, że „to demonie bydlę” miało już więcej progu jej antykwariatu nie przekraczać, że nie powinna się na nic zgadzać i że tak naprawdę to już dawno powinno jej tu nie być.

To wszystko wypowiadała w trakcie przygotowywania się do rytuału. Co także było dla Gwiazdki bardzo typowe.

Goro musiał przyznać, że przyglądał się tym przygotowaniom z rosnącym niepokojem. Ani trochę nie uśmiechało mu się wracanie do pieczęci, choćby tylko na chwilę i w kontrolowanych warunkach. To niestety było potrzebne Gwiazdce, która dzięki temu zabiegowi mogła zebrać substancję, której mogła użyć w dowolny, bardzo znaczący sposób. W końcu jednak przysunęli dwa krzesła obok siebie, na których obaj zasiedli, a tuż przed sobą, mniej więcej na środku, ułożyli pieczęć. Złoty, lekko wypukły, niby niepozorny krążek odbijał leniwie światło dnia wpadające przez pobliskie okna, jawiąc się fałszywie niczym symbol dobra. Nic bardziej mylnego i Goro walczył ze sobą, by nie odrzucić od siebie tej pieczęci, zakryć ją czymś, a potem bezpiecznie ukryć przed światem.

Niestety, gdy pora nastała, a on, Belial i Gwiazdka jednocześnie wypowiedzieli potrzebne zaklęcie, zadziało się coś dziwnego — coś jednocześnie znanego i zupełnie nowego. Ale tak samo okropnego i potwornie nieprzyjemnego. Dla Goro bowiem wszystko się zatrzymało, wszystko przestało istnieć — w tym on sam. Świat na zewnątrz, który właśnie porzucił, zdawał się tak niesamowicie odległy, że schowany między bajki nieistnienia. Goro pamiętał Wierę, Arię, Gwiazdkę — ale jego pamięć była zdradliwa, bo przecież one nie istniały. Tak jak i on. Dlatego rozpadał się pomaleńku, atom po atomie, istniejąc w miliardach milionów nieistniejących elementów, tak boleśnie i zgrzytająco od siebie odseparowanych, tak wygłodniałych połączenia, tak nienasyconych i spragnionych. Lecz skoro nie istniał — jak to możliwe, że wciąż czuł? Wciąż tęsknił za jednością istnienia, wciąż czuł głód i jeszcze jakieś duszące go pragnienie, którego nie znał, a którego łaknął niczym spękane usta wody.

O tym, że ponownie siedział na tym samym krześle, zorientował się chyba po upływie jakiejś minuty, może nawet dwóch. Zrozumiał to, gdy zobaczył nad sobą zmartwione Wierę i Arię, patrzące na niego z niepokojem graniczącym ze strachem. On sam zaś pochylał się chwiejnie, usta miał lekko uchylone, a pusty wzrok wbity w ziemię. Wciąż był tamtymi atomami, wciąż czuł to niezbadane pragnienie, które nie pozwalało mu uwierzyć, że znowu zaczął istnieć. Ani przełknięcie śliny, ani dotyk ukochanej kobiety, ani jak najprawdziwsze słowa wypowiadane gdzieś za mgłą przez Gwiazdkę nie mogły go przekonać do prawdziwości tych rzeczy — dlatego musiał zacząć się okłamywać. Po prostu udawaj, że to jest prawdziwe, szeptał do siebie w głowie, usiłując wstać z krzesła. Słaniał się lekko, ale zdołał utrzymać pion. W głowie mu się kręciło, ale to też było nieprawdziwe.

Prawdziwe były tylko tamte atomy. I tamto istnienie nieistnienia.

Z niewyobrażalnym wręcz wysiłkiem odwrócił głowę, by spojrzeć na Beliala. Niemal się przeraził, gdy ujrzał go tak przedziwnie… wygniecionego. Oszołomiony i skrajnie osłabiony, wyraźnie nie wiedział, co i jak ze sobą zrobić — podobnie jak i on. Dlatego, coby jakkolwiek zająć swoje przejęte nieistnieniem myśli, skupił się na Gwiazdce, która właśnie wyjmowała coś z jego pieczęci.

Zadrżał na jej widok, przejęty najstraszliwszym, najgłębszym strachem.

— Mam — zakomunikowała Gwiazdka, zupełnie nieprzejęta niezbyt szczęśliwym stanem Goro i Bela. Sama zaś krytycznie przyglądała się czemuś, co wyglądała jak kleisto-oleista, rozciągliwa, lekko opalizująca nić. — Obrzydlistwo — wymamrotała, mocno marszcząc nos. — I czy mi się tylko wydaje, czy to śmierdzi?

— Przecież to nasze dusze — wydyszał Belial.

— Ach! — zawołała Gwiazdka z istną eureką w głosie. — Czyli wcale mi się nie wydaje. To naprawdę śmierdzi.

Wyjąwszy całą pozostałość ich poświęcenia, Gwiazdka z wciąż tym samym obrzydzeniem przeniosła materiał, umieściła go ostrożnie we wcześniej przygotowanym pucharze, po czym rozsiadła się wygodnie na krześle obok i zaczęła grzebać w swojej torbie. A z niej wyjęła… igły dziewiarskie. I zaczęła na nie naplatać materiał, by następnie rozpocząć dzierganie. Takiego obrotu spraw nawet Goro nie przewidział, dlatego nie skontrolował faktu, że od dłuższej chwili wpatrywał się z Gwiazdkę z głębokim niezrozumieniem.

I nie tylko on jeden.

— No i co się gapicie?! — odparowała buntowniczo, gdy wreszcie wyczuła na sobie zdziwione spojrzenia. — Pierwszy raz na oczy dzierganie widzicie? Idioci — burknęła pod nosem, jak zwykle kompletnie nieprzejęta faktem, że obrażani doskonale słyszalni te obrazy.

Goro musiał przyznać, że wcale się nie dziwił znajomości Gwiazdki i Beliala. W jakiś specyficzny sposób do siebie pasowali. Poza tym, ten mały szok nieco wybudził go z letargu, jaki wciąż nosił po wizycie w pieczęci. Bel też zdawał się dochodzić do siebie, więc z zadowoleniem mogli przyznać, że chyba przeżyli ten mało przyjemny eksperyment.

— Gwiazdka musi stworzyć… tak jakby materiał, na którym, wedle bardzo starych wskazówek, ukażą się pewne odpowiedzi na pewne pytania — tłumaczył Goro, choć było to w zasadzie wszystko, co wiedział. — Lecz sam dokładnie nie wiem, jak to będzie działało...

— Ja też nie — odpadła wesoło Gwiazdka, choć ta wesołość nijak nie pasowała do ich obecnej sytuacji.

Co oczywiście Gwiazdki ani trochę nie interesowało.

— Czyli szukamy snillingarów, hę? — mamrotała, mnąc w dłoniach kleiste kawałki ich duszy. — Macie w ogóle jakieś dowody na to, że oni faktycznie mogą istnieć?

— Niestety. Liczymy, że ty nam to potwierdzisz.

— Pewnie — burknęła — bo jak trwoga, to do Gwiazdki!

I choć zirytowana, dalej niezbyt spiesznie dziergała coś, co w pewnym momencie zaczynało przypominać opalizujący koc. Goro raz jeszcze wspomniał Arii, że jeśli nie chciała oczekiwać na długi finał czegoś, co mogło ich rozczarować, mogła w każdej chwili wrócić do domu. Mówił to jednak bez większego przekonania, bo i tak wiedział, że Aria zechce zostać.

Gdy Gwiazdka w końcu skończyła swój dziwny twór, rozpostarła go na ziemi, przez dobre kilka minut wpatrując się w niego spod zmarszczonych brwi. On sam kompletnie nic tam nie widział, ale nie wątpił, że Gwiazdka jako Wieszcz widziała tam znacznie więcej. Nikt nie śmiał jej przerwać, w nerwowym napięciu czekając na werdykt. A gdy Gwiazdka gwałtownie podniosła głowę, Goro niemal drgnął z zaskoczenia.

— Znasz może czasem jakiegoś Stephaniela z blizną po oparzeniu na prawej skroni?

Zmarszczył brwi w zamyśleniu.

— Nie, niestety.

— Kurde — wymamrotała ze zmartwieniem, ponownie wpatrując się w koc. — Aaa… — kontynuowała po kilku minutach ciszy — taki… taki dziwny, kamienny kościółek? Chociaż nie, to chyba kaplica… taka jakaś płaska? Co to, płaskorze… nie! To kościół! To czemu on tak dziwnie wygląda? Cały z kamienia jest i ten dach, czy brzeg, czy nie wiem, co to jest… on taki falisty jakby jest. W ogóle nieproporcjonalny, nic się tam nie zgadza. Kojarzysz takie miejsce? Tam wokół sam piasek jest, tylko dalej jakieś niskie domki.

Goro poczuł dreszcz ekscytacji, ponieważ ten opis w jakiś sposób zdawał mu się znajomy. Z podejrzliwą łatwością układał sobie w głowie kolejne kawałki krajobrazu, a opisywany przez Gwiazdkę kościół coraz bardziej się wyostrzał. Niedaleko kościoła był niewielki cmentarz, całość osiadała na płaskich, wschodnioeuropejskich terenach…

— To chyba… chyba w Mołdawii…

— TAK! — zakrzyknęła radośnie Gwiazdka, co było jasnym sygnałem, że odkryli trafienie w dziesiątkę. — MOŁDAWIA!

— Czyli oni istnieją? — szeptał podekscytowany. — Choć jeden z nich? I znajdę ich dokładnie tam? W okolicach tego kościółka?

— Wątpię — odparowała błyskawicznie. — Zobaczyłam losową lokalizację z terenu o przekroju jakichś… nie wiem, może dziesięciu kilometrów kwadratowych… Więc stawiałabym tylko na kraj. I to może nawet nie na pewno.

Goro pokiwał ze zrozumieniem głową. Wbrew pozorom, ta informacja wcale nie popsuła mu jakoś specjalnie humoru. Najważniejsze, że mieli gdzie szukać.

— Dziękuję. Twoja pomoc jak zawsze jest nieoceniona. Masz u nas ogromny dług wdzięczności.

— Będę o tym pamiętała — zarechotała, od razu pikując Bela spojrzeniem.

Goro nie miał zbyt dużo czasu do namysłu; Aria uświadomiła mu dziś, że dostatecznie go zmarnował, dlatego postanowił od razu działać. Natychmiast więc zwrócił się do obecnych w sali pań.

— Ciebie nie śmiem prosić — rzekł, patrząc na Arię, po czym skierował wzrok na Wierę — ale chciałbym, byś ty ze mną pojechała. Twoja pomoc może okazać się nieoceniona.

Beliala nawet nie prosił, bo jasnym było, że i on był zaproszony na tę wyprawę. Jako jego prawa ręka, towarzyszył mu we wszystkich ważniejszych kwestiach, a ta podróż niewątpliwie do takich należała. Obecność Wiery zaś była mu potrzebna z kilku względów. Pierwszym, choć może trywialnym powodem była zwykła i niezwykła potrzeba bliskości kobiety, którą pokochał. Chciał, by była przy nim; chciał, by była bezpieczna, a to on właśnie był w stanie ochronić ją wszystkimi możliwymi środkami. Nie chciał się z nią rozstawać, a i ona z pewnością nie chciała rozstawać się z nim. Drugim, znacznie istotniejszym powodem była jej wiedza oraz znajomość swojej rasy. Choć niewątpliwie była to magia chaotyczna, została stworzona przez grisza, a więc miała w sobie ichniejsze elementy, które Wiera najprędzej mogła wykryć we wszystkich innych nadprzyrodzonych szczepach. Był też trzeci powód: jego ukochana z pewnością nie zgodziłaby się zostać w zamku ze świadomością, jak duże kłopoty ciążyły im na barkach. Znając dobroć jej serca i subtelną, choć skuteczną upartość Goro ani myślał sprzeciwiać się jej woli. Oczywiście — gdyby to zależało wyłącznie od niego, wolałby, by została, by znalazła się możliwie najdalej od tego niebezpiecznego zamieszania. Ale jej los nie zależał od niego, a jedynie został z nim połączony. Nie miał prawa decydować za Wierę i nie chciał tego robić. Zamiast tego chciał jej okazać, jak bardzo jej ufał i jak bardzo liczył się z jej zdaniem.  

— Jeśli macie jakieś pytania do mnie lub do Gwiazdki — zwrócił się do Wiery i Arii — to jest na to dobry moment. Potem chciałbym zacząć przygotowywać się do wyjazdu. Chcę wyruszyć możliwie jak najszybciej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^