ROZDZIAŁ 535

GORO

Zachowywał się tak jak zwykle.

Zarówno jego przyjaciele, jak i współpracownicy przyzwyczaili się do jego charakterystycznej maniery. Uprzejmość i łagodny, wyrozumiały uśmiech zdawały się już do niego przyszyte i gdy tylko któryś z tych dwóch elementów znikał, jasnym się stawało, że wydarzyło się coś złego. Ale uprzejmość i uśmiech towarzyszyły mu zawsze. Nawet gdy rzeczywiście nie działo się najlepiej.

A nie działo.

Uśmiechał się, choć coraz częściej przyłapywał sam siebie na głębszych niż zwykle zadumach. Lubił wyglądać przez okno i przyglądać się obumierającemu o tej porze roku ogrodowi, cały czas dostrzegając w nim to ukryte piękno, które tak wielu umykało. Nie patrzył więc tępo w przestrzeń, ale obserwował, wciąż pozostawał czujny — jednocześnie pogrążając się w myślach równie ciemnoszarych co chmury na niebie zwiastujące deszcz.

Kiedy ostatnio czuł się tak bezsilny? Goro bez trudu potrafił wskazać ostatnią taką sytuację, a było nią zamieszanie wokół Isalind i Luci, kiedy to musiał patrzeć, jak jego ukochana najpierw go opuszcza, a potem umiera. Ta sprawa została już załatwiona i nawet kurz na niej nie osiadał, ten bowiem był oznaką jakiegokolwiek bytu, a tamten związek już racji bytu nie miał. Co więcej, tamta zadra była osobista i tylko on musiał sobie z nią poradzić, co zresztą uczynił. Problem, z którym mierzył się teraz, rozlewał się na znacznie większą skalę i mógł skrzywdzić wielu niewinnych.

Tylko dlatego, że nie potrafił wyleczyć swoich braci.

Nie potrafił. Nie umiał.

Te przerażające, krótkie stwierdzenia dudniły mu w głowie, nie dając ani chwili wytchnienia.

Nie umiał ich wyleczyć. Nie znał sposobu, by przywrócić ich zdrowie. Niewyobrażalna była skala zniszczeń, jakich dokonał Rumen — i kto wie, może i sam grisz się tego nie spodziewał. Ale mógłby być z siebie dumny. Może nawet i był, gdziekolwiek teraz przebywał.

Sprawa chorych demonów wymykała mu się z rąk, co było dostatecznie fatalną wiadomością. Całą sytuację dodatkowo psuł fakt, że Rada już dawno powinna ruszyć, a jednak ciągle coś było nie tak. Ciągle należało dopełnić jakichś formalności, ciągle natrafiał na jakąś przeszkodę, ciągle wyskakiwało coś albo nieco ważniejszego, albo tak błahego, że zajmował się tym od razu, aby mieć to z głowy.

A w międzyczasie kolejni nadprzyrodzeni umierali w niepokojących okolicznościach. Nie były to ani duże liczby, ani ważne jednostki, dlatego kolejne zgony przemijały bez większego echa. Jednak z tych smutnych przypadków wyłaniał się jeden wniosek: umierali przedstawiciele zagrożonych wyginięciem ras.

Tak jakby ktoś pozbywał się najsłabszych, ostatnich elementów.

Ale po co? I czy miały z tym coś wspólnego jego chore, a w części wręcz zaginione demony? Musiał to ustalić, ale jednocześnie musiał odszukać wszelkie rody, które trzymały się przy życiu dzięki ostatniej linii, ostatnim kilku członom. Nie mógł doprowadzić do ani jednej śmierci więcej — bo jeśli po coś przejął schedę po Baltimore’ach, to właśnie o to.

Może właśnie dlatego aż tak się cieszył z odwiedzin Arii. Potrzebował chociaż na kilka godzin jakoś się wyciszyć i nie tyle zapomnieć o całej sprawie, co choć na chwilę zepchnąć wszystkie gromadzące się nad głową problemy gdzieś na bok. Aria była swoistym promyczkiem słońca, która każdego wokół zarażała swoim ciepłem i energią. Aż do niedawna w ten sam sposób określiłby Wierę, jego serce i duszę, lecz niestety przerzucił na nią część swoich obaw, słuchając jej rady i ufając jej w pełni. Wobec tego mówił jej o wszystkim, zwierzał z każdej najmniejszej wątpliwości, jednocześnie ją tym wszystkim obarczając. Żałował, że zrzucał to na jej barki, ale rozumiał, że oboje czuliby się źle, gdyby istniały między nimi jakieś niedopowiedzenia.

W zamku zagościła także Gudrun i z tym Goro miał maleńki problem. Nie było okazji, by o tym porozmawiać, ale był zły na Beliala za jego nieodpowiedzialność. Niestety, wyglądało na to, że jego dziewczyna była równie niedojrzała co on, bo oboje nie rozumieli, że tego rodzaju buntownicze zachowania w niczym nie pomagały. Ostatnie, czego Goro potrzebował, to zaognianie konfliktu z kimkolwiek, a niestety Belial — jak to Belial — robił to koncertowo.

Kiedy w końcu pojawiła się Aria, Goro poczuł ulgę, z radością witając przyjaciółkę. To, co go ogromnie radowało, to fakt, że na samym początku Wiera była bardzo ostrożna w kontaktach z wampirami, dziś zaś zdawała się z Arią bardzo zaprzyjaźniona. Choćby z tego powodu szybko zaczęły między sobą szczebiotać, co Goro postanowił wykorzystać.

— Bel, chodź tu na moment — zawołał go ściszonym głosem, odchodząc kawałek na bok. — Nie powinieneś przeprowadzać tu Gudrun — oznajmił bez słowa wstępu. — Bardzo ją lubię, to miła dziewczyna i stanowicie świetną parę, ale nie powinieneś jej porywać od ojca. Wiem — przerwał szybko, gdy zobaczył, że przyjaciel otwierał usta, by zaprotestować — że to była jej decyzja, ale powinieneś wykazać się rozsądkiem i zaprotestować. Za każdym razem, gdy sytuacja wydaje się być opanowana, ty dolewasz oliwy do ognia. Namów ją, by wróciła do domu — dodał po chwili ciszy. — Nie utrudniaj tego bardziej. Poza tym dobrze wiesz, że jesteś potrzebny tutaj. Nie przyzwyczajaj Gudrun do tego, że będziesz w każdej chwili na jej zawołanie. Wystarczająco długo czekaliśmy, ale musimy wziąć sprawy w swoje ręce i wiesz, o...

Nie dokończył, bo u dziewczyn wybuchła jakaś wrzawa. Uznając, że to najlepszy czas na powrót do spotkania z Arią, podeszli bliżej, ale jeszcze nim całkiem się zbliżył, dotarła do niego wiadomość równie radosna, co szokująca: Aria była w ciąży! Wiera momentalnie rzuciła się do objęć i gratulacji, zarzucając ją przy okazji lawiną pytań. Gudrun przyglądała się temu z szerokim uśmiechem; jasnym było, że o wszystkim wiedziała, skoro mieszkała z Arią pod jednym dachem. On zaś postanowił cierpliwie poczekać, aż Wiera się wyszaleje, nim sam złoży swoje gratulacje. Ogromnie się cieszył szczęściem przyjaciółki, więc gdy już mógł ją objąć, chciał w tym geście okazać całą swoją radość, troskę i wsparcie.

Musiała jednak minąć dłuższa chwila, by Goro odkrył ogromną wadę tej radosnej wieści. Planował bowiem podzielić się z Arią choć częścią swoich obaw — nie tylko dlatego, że była jednym z członków Rady, i to najbardziej zaangażowanym, ale też dlatego, że była mu bliska i czuł potrzebę wyjawienia komuś swoich trosk. Lecz teraz ta opcja natychmiastowo odpadała; Goro ani myślał zrzucać na barki przyjaciółki dodatkowych trosk — i to w czasie, w którym powinna mieć zapewnionego jak najwięcej spokoju. Na szczęście dość szybko odrzucił od siebie te ponure myśli, zamierzając skupić się wyłącznie na wielkiej wieści.

— Będziesz wspaniałą mamą — rzekł Goro, wciąż szeroko uśmiechnięty.

— A ty super wujkiem! — odparowała Gudrun, na co demon zaśmiał się wesoło.

— Mam taką nadzieję — przyznał całkowicie szczerze.

Wiera odczekała tylko chwilę, pozwalając Goro w spokoju nacieszyć się tą informacją, by następnie powrócić do swojego wyczerpującego wywiadu. Tym razem Goro nie zamierzał pominąć ani słowa, z radosnym zainteresowaniem się temu wszystkiemu przysłuchując.

Niestety, to miłe spotkanie przerwał Yrohn, jeden z demonów, który gwałtownie wtargnął do środka. Wyglądał tak, jakby go tornado goniło — i w końcu dogoniło. Miał rozwianą fryzurę, zaczerwienione policzki, lekko uchylone usta i istny obłęd w oczach.

— Mayharm zaatakował naszych i uciekł!

Dopiero po sekundzie zrozumiał, że popełnił błąd, nie rozglądając się dokoła — wykrzyczenie tak ważnej informacji w obecności gościa nie było najlepszym pomysłem. To jednak nie miało teraz żadnego znaczenia: Goro i Belial momentalnie rzucili się do drzwi, by następnie pobiec w stronę piwnicznych komnat, w których mieszkały zainfekowane demony.

Nie dotarli na miejsce, bo już na schodach zatrzymał ich przerażający widok: leżące bezładnie ciało. Goro doskonale je znał, bo jeszcze niedawno należało do wspomnianego Mayharma. I o ile samo opuszczanie ciała nie było dla demonów niczym nadzwyczajnym, tak ten konkretny przypadek nie tylko zdziwił Goro, ale wręcz potwornie go przeraził.

— Ale jak... — dukał, przejęty tak głębokim szokiem, że nie mógł się z niego porządnie otrząsnąć. — Przecież... przecież byli zapieczętowani...

Goro zadbał o to, by chore demony nie mogły uciec, w pewnym sensie czyniąc z ich ciał więzienie. Nie mogły go opuścić, co oznaczało, że nie mogli zniknąć niezauważeni. Demona uwięzionego w ciele łatwo było wytropić, ale takiego bez powłoki, całkowicie wolnego... w takiej formie był nieuchwytny. Mógł być wszędzie.

— Szukać go — wydyszał. Mówił cicho, ale wiedział, że każdy, kto miał usłyszeć ten rozkaz, już go usłyszał. — Yrohn — zwrócił się do demona, który dostarczył mu tę potworną wieść — widziałeś, co się wydarzyło? Jak to możliwe, że uwolnił się z ciała?

— Nie mam pojęcia — przyznał, spuszczając wzrok. — Wszystko wyglądało normalnie... aż nagle...

Yrohn wyraźnie się zawahał, co zwróciło uwagę Goro.

— Nagle co?!

— Nagle jakby coś w niego strzeliło — wytłumaczył, choć sprawiał wrażenie, jakby sam nie wierzył w to, co mówił. — Nagle oczy mu się tak na chwilę zaświeciły, jakiś dziwny trzask usłyszeliśmy, ale tylko przez ułamek sekundy. Wtedy uwolnił się z ciała i...

Stres zaczął siać spustoszenie w jego głowie, boleśnie i nieznośnie płacząc wszystkie myśli. Nie mógł się na niczym skupić, panicznie uświadamiając sobie, w jak fatalnym położeniu się znajdowali.

Sytuację jeszcze bardziej pogorszyło to, co Goro zobaczył kątem oka. Wszystkiemu bowiem przyglądała się i przysłuchiwała Aria. Goro westchnął z ciężarem i zrezygnowaniem.

— Czy mogłabyś zaprowadzić Arię do biura? — zwrócił się do Wiery. — Zaraz tam dołączę.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył za Yrohnem i Belialem, chcąc zbadać tak wiele tropów, jak to było możliwe. Belial zajął się wydawaniem poleceń — a tym akurat, mimo swojej niedojrzałości, był znakomity. Na miejscu jednak nie znaleziono zbyt wiele śladów, co tylko jeszcze bardziej zmartwiło Goro. Korciło go, by samemu wziąć sprawy w swoje ręce, ale wiedział, że musiał pozostać na miejscu, by wszystko nadzorować.

No i musiał porozmawiać z Arią. A to mocno go martwiło.

— Jakiś czas temu — zaczął, gdy już siedział przy stole w swoim gabinecie — mieliśmy problem z pewnym griszem...

Kątem oka zauważył, że Wiera delikatnie zmarkotniała. Minęło wiele czasu, jednak rana wciąż była dokuczliwa. Momentalnie chwycił lekko jej dłoń i ścisnął w geście otuchy, posyłając jej lekki uśmiech.

Na szerszy nie mógł się zdobyć.

— Grisz zainfekował kilku z naszych demonów. Usiłowałem je wyleczyć, ale... to jakiś rodzaj wyjątkowo chaotycznej magii. Nie znam jej, a zanim dowiedziałem się o niej czegoś więcej...

Zamilkł na moment, nie będąc gotów wypowiedzieć tego, co rzeczywiście się wydarzyło. Na głos brzmiało to jeszcze potworniej.

— Mayharm nie jest pierwszy, który... któremu choroba pomieszała w głowie. Staramy się ich zlokalizować, w końcu zawsze ich chwytamy, ale... ten jeden... On uwolnił się z ciała. To się nie mogło wydarzyć — tłumaczył z całą mocą się głosie. — Zadbałem o to, by ciało było jego klatką, a i tak się wydostał. Ktoś musiał mu pomóc — wymamrotał z niedowierzaniem. — Ale nie wiem kto i jak to w ogóle możliwe, że ten ktoś był w stanie pomóc Mayharmowi.

— Zamierzam zawołać spotkanie Rady, więc i tak byś się dowiedziała — rzekł nieco ponuro. — Żałuję, że dowiedziałaś się akurat teraz, przy tak radosnej wieści.

Radzie musiał powiedzieć jeszcze o rodach zagrożonych wyginięciem, ale tego wolał Arii chociaż na razie oszczędzić.

To wszystko bardzo źle wyglądało i Goro miał świadomość, że wielu mogło zwątpić w jego samozwańcze rządy. Na razie chore demony nie wyrządziły większych szkód, nie było też dowodów, by łączyć je z eksterminacją zagrożonych rodów nadprzyrodzonych, ale ludzie i tak znajdą w tym swoją matematykę i dodadzą dwa do dwóch. I z tym też jakoś będzie musiał poradzić.

Choć nie miał pojęcia jak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^