ATHANASIUS
Naprawdę nie sądził, że wszystko ułoży się aż tak dobrze, a
tymczasem ich rozmowa – i nie tylko! — przebiegła po prostu idealnie. Nieco
ponurym spostrzeżeniem było, że Athanasius nie pamiętał, kiedy tak dobrze
dogadywał się z Arią, a raczej aż tak dobrze. Mężczyzna nie miał
wątpliwości, że jego luba naprawdę przebaczyła mu jego winy i zrozumiała to, co
z kolei nie odpowiadało jemu. Oboje wiedzieli, nad czym musieli popracować, ale
przede wszystkim oboje wiedzieli, zrozumieli to w pełni, że nie są w stanie z
siebie zrezygnować. To jedno naprawdę go cieszyło — że minęły już czasy, w
których panicznie bał się związania z Arią. Obawy nadal miał — i liczył, że już
zawsze w nim będą — ale to nie to samo, co kiedyś, kiedy Athan był w stanie
odsunąć od siebie tę, którą przecież tak mocno kochał. Dziś, wiedział to na
pewno, nie mógłby tego zrobić. Nie mógłby i nie chciałby.
Naprawdę niesamowicie cieszyła go wizja wspólnego wyjazdu,
bo to było coś, czego potrzebował: aby dwie najważniejsze osoby w jego życiu
spędziły ze sobą trochę czasu i spróbowały się dotrzeć. Poza tym nigdy nie
odwiedzili tej posiadłości, którą Elijah podarował Arii, a w końcu wypadałoby
to zrobić, choćby przez wzgląd na szacunek do ich przyjaciela. Tym bardziej, że
i Gudrun znała i uwielbiała Elijaha, zresztą ze wzajemnością. Zwykle, gdy
wybierali się do Cavendishów, jego córka starała się spędzać jak najwięcej
czasu z “wujkiem”, jak go nazywała, aby jednocześnie znajdować się z dala od
Marisy, z którą relacje miała co najmniej trudne.
Niespodziewanie, na myśl o tym, bardzo zatęsknił za Marisą.
Do tęsknoty za Elijahem w jakimś sensie zdołał się przyzwyczaić, ale
przyjaciółka przecież nie zmarła, w każdej chwili można było ją wybudzić i
cieszyć się jej towarzystwem. Jednak Athan nie śmiał tego robić wbrew jej woli,
tę zaś wyraziła jasno. Mieli ją obudzić dopiero w przypadku jakiegoś bardzo
ważnego wydarzenia. Czysto teoretycznie pojawienie się Gudrun takim było, ale Athan mimowolnie poczuł na języku ciężką gorycz, gdy pomyślał o
rozczarowaniu Marisy wybudzonej tylko po to, by
powitała kogoś, za kim nigdy nie przepadała.
Trzeba będzie poczekać na inną okoliczność.
Na temat tego, czego potrzebował do szczęścia, nie powiedział zbyt wiele.
Po cóż, jeśli wszystko to już miał?
~*~
Październik minął mu na rozmyślaniu. A potem nadszedł
listopad.
Poprzedni miesiąc, tak przejedzony myślami, postanowieniami
i wręcz drastycznymi zmianami, jakie miały zejść, zapewne odetchnął z ulgą na
myśl, że wszystko co najważniejsze i najcięższe, spadnie na swojego następcę.
Także Athan odetchnął, bo nadzwyczaj rzadko czuł się tak uspokojony. Był to ten
specyficzny rodzaj spokoju, który pojawiał się nie po załatwieniu palących
spraw, ale jeszcze przed — różnica zaś polegała na świadomości istnienia
rozwiązania. Ułożywszy sobie w głowie plan, analizując wszystkie za i przeciw,
starając się przewidzieć każdą z możliwych konsekwencji, można było się
uspokoić i pozwolić sobie na chwilę ciszy z myślą, że oto zrobiono wszystko, co
można było zrobić.
Teraz należało już tylko czekać.
Więc czekał.
— Lato wciąż nie chce się z nami pożegnać: po rekordowo
ciepłym październiku, listopad ma przynieść równie wysokie temperatury. Na tym
jednak koniec dobrych wieści; wędrujący z zachodu niż przyniesie pogodę ciepłą,
ale bardzo deszczową. I tak ma wyglądać cały listopad: ciepły, ale ulewny. Paul
zdradzi państwu szczegóły…
Brzęcząca gdzieś w tle prognoza pogody przykuła uwagę Athana, tym bardziej, że biofizyka, której notatki przed sobą rozłożył, nie była jego ulubionym przedmiotem. To właśnie z fizyką Athanasius miał największe problemy, gdy studiował te prawie trzysta lat temu i, jak widać, nic się nie zmieniło — nadal się wzajemnie nie lubili. A niegdysiejsza praktyka, na jego nieszczęście, dawała mu tylko nieznaczną przewagę. Reszty i tak musiał się nauczyć, być może dlatego z większym zainteresowaniem skupił się na pogodzie.
Oczywiście,
że tak, pomyślał ponuro, jak na złość listopad musi być deszczowy! I to
pewnie cały!
Rozumiał, że jego los miał wiele zemst w zanadrzu, ale drażniło
go to, że to zemsty tak małe i subtelne. Były jak mała igiełka, która po jednym
ukłuciu nie bolała, ale po stu już mocno przeszkadzała.
A listopad miał być deszczowy.
Ktoś mu kiedyś powiedział, że to musi być listopad.
Najgorsze było to, że Athan za nic nie mógł sobie przypomnieć, kto to taki. Na
pewno jakaś kobieta i tak długo mu o tym listopadzie ględziła, że wryło mu się
w pamięć tylko to, ale bez twarzy i imienia. Może to była kiedyś jakaś
pacjentka? Może ktoś, z kim miał jakieś interesy? A może ktoś zupełnie
przypadkiem gdzieś poznany? Bo nie sądził, by była to któraś z jego dawniejszych
znajomości — wtedy z tymi wszystkimi kobietami raczej niedużo rozmawiał. Najwyraźniej
nie miało znaczenia kto, ale co.
Listopad.
— W listopadzie nic się nie dzieje — powiedziała kiedyś tamta kobieta,
dobrze to pamiętał — poza tym jest raczej brzydki i mało kto go lubi. No to
warto go jakoś urozmaicić.
Athan nigdy nie był przesadnie przesądny; bardziej traktował
wszystkie ludowe zabobony z szacunkiem, niekoniecznie je skreślając, ale też
nie biorąc całkiem na poważnie. Także listopad nie był dla niego wyjątkowym
miesiącem i z jednej strony wątpił, by to, co tamta kobieta mówiła, faktycznie się sprawdzało. Dlatego nie celował na siłę z listopadem.
Ale...
Ale skoro wszystko ułożyło się akurat pod ten miesiąc? Skoro
wszystko było dobrze właśnie w listopadzie? Skoro spłynęła na niego ostateczna
świadomość akurat w listopadzie? Skoro to po raz pierwszy właśnie w listopadzie
pomyślał o tym z pełną powagą i odpowiedzialnością?
Jakoś dużo przypadków składało się na ten listopad. A
podobno suma przypadków daje przeznaczenie.
Więc niech będzie listopad, pomyślał pewnego
listopadowego ranka.
Sprawy między nim i
Arią układały się wprost bajkowo. Ba!, wszystko układało się bajkowo. Gdy
wrócili do domu po tamtej jakże ważnej kolacji, w Blickling wybuchła wrzawa.
Jehanne była wyraźnie przeszczęśliwa z powrotu przyjaciółki, Ish zaś zrobił się
nieco nieśmiały i zażenowany, co tak mocno do niego nie pasowało, że wszyscy
natychmiast to zauważyli. Powód był jasny: palące poczucie winy, które
nadzwyczaj Arię cieszyło — i nawet nie próbowała tego ukryć. Także Gudrun się
ucieszyła, choć podchodziła do sporawy z rezerwą — nadal mając obawy, że to
przez nią się pokłócili, sprawiała wrażenie, jakby bała się Arii. Nie bała,
lecz początkowo starała się jej unikać, a gdy spędzała czas z Athanem i akurat
do pomieszczenia wchodziła Vasco, umykała po cichu, aby zostawić ich samych.
Wypracowanie porozumienia trochę trwało, ale z czasem zgoda Gudrun i Arii stała
się naturalna — i to na tyle, że żadna z nich nie musiała się nad tym szczególnie
trudzić. Po prostu spędzały ze sobą coraz więcej czasu, nierzadko także wtedy,
gdy Aria już wracała z pracy, a Athan znikał na wieczornych zajęciach. Mając
popołudnie tylko dla siebie, starały się spędzać je wspólnie, co owocowało
zacieśniającą się znajomością. Athanasiusowi rosło serce, ilekroć spoglądał na
obie najważniejsze kobiety w swoim życiu, tak wesołe, roześmiane i cudownie
pogodzone.
Co więcej, kwestia podzielenia swojego czasu między Gudrun a
Arię wcale nie była tak trudna, jak się Athanowi początkowo wydawało. Teraz,
kiedy obie panie nie miały już nic przeciwko sobie, nie było z tym
najmniejszego problemu, a on nie musiał rezygnować ani z radości związanej z
powrotem córki, ani z dotrzymywania obietnicy swojej lubej, traktując ją jak
swój największy skarb, jakim w istocie była. Pomysł z liścikami został wyczerpany
na wiele lat, ale cały czas starał się ją zaskakiwać chociaż drobnymi
upominkami i niespodziewanym zabieraniem na randki, aby Aria czuła, że chciał
spędzać z nią czas, że wciąż kochał ją najmocniej w świecie i że zawsze i
na zawsze chciał z nią być. Chyba działało, bo Aria błyszczała: jej uśmiech
roztapiał mu serce, a przepełnione radością oczy rozświetlały i tak już
lekkiego jak piórko ducha.
Uwielbiał rozmyślać nad tym, jak bardzo ją kochał.
I wtedy właśnie nastał listopad.
Lało jak z cebra. Ciężkie chmury koloru ołowiu przesuwały
się leniwie po niebie, ciągnąc swoje żółtawe brzuszyska. Świat za oknem zdawał
się zamazany i obskurnie brzydki. Aż chciało się odwrócić wzrok i podejść
bliżej wesoło trzaskającego kominka, wystawiając chciwie dłonie do przyjemnego
ciepełka.
A pogoda, na punkcie której Athan miał ostatnio obsesję,
tylko jeszcze bardziej go denerwowała. Wbijał więc mordercze spojrzenie albo w
okno, za którym jak zwykle padało, albo w bogu ducha winną pogodynkę przynoszącą kolejne złe wieści. Aż w
końcu domownicy, najwyraźniej zaniepokojeni jego stanem psychicznym, zaczęli
się dziwić. I pytać.
— Przepraszam… co ty robisz…? — spytał któregoś wieczoru
Ishmael, przyglądając się chodzącemu wzdłuż ściany i co rusz wyglądającemu
przez okno Athanowi.
— Czekam — odburknął, nawet na niego nie patrząc.
Ish milczał chwilę, najwyraźniej zaskoczony tą rażącą
nieprecyzyjnością.
— Aha. A na co?
— Na ładną pogodę.
Drawson przez chwilę spoglądał na niego jak na niespełna rozumu idiotę, kilkukrotnie otwierając i zamykając usta. Chciał coś powiedzieć, ale zaraz się rozmyślał, rozumiejąc, że Athan był w tak ciężkim i dziwnym nastroju, że odpowiedź "na ładną pogodę" była absolutnym szczytem jego elokwencji. Nie mając więcej pytań, Ish spojrzał na przyjaciela spod pogardliwie zmarszczonych brwi, pokiwał z politowaniem głową i odszedł, czując, że więcej i tak się nie dowie.
Podobną próbę podjęła zaraz Gudrun, najwyraźniej także
ciekawa, o co Athanowi tak właściwie chodziło.
— Co ty się tak
ciągle w to okno gapisz? — wybuchła w końcu, gdy któregoś przedpołudnia razem
rozsiedli się w salonie — on miał się uczyć, a ona czytała jedno ze
znalezionych w bibliotece romansideł. — Od twojego ciągłego lampienia się
chmurka z nieba nie zejdzie!
Athan zmrużył powieki, ale nic nie odpowiedział. Zamiast
tego usiadł na uprzednio zajmowanym miejscu, chwytając podręcznik, który niemal
natychmiast odłożył na bok.
— Cholera — warczał — cholerny listopad!
— Halo! — zawołała Gudrun, machając mu przed oczami ręką. — To
niekulturalne zostawiać kogoś bez odpowiedzi, sam mnie tego uczyłeś! No to
ładne mi wzorce dajesz, nie ma co!
— Nieważne — odburknął. — Na ładną pogodę czekam.
— Dobra, czaję — mruknęła, domyślając się, że po tak
wyczerpującej odpowiedzi powinna dać mu odpocząć, bo się jeszcze facet na
śmierć zagada. — I co zrobisz, jak już ci słonko zaświeci?
— Mam swoje plany — wyjaśnił tajemniczo. — A do tego jest mi
potrzebna ładna pogoda.
— Ładna pogoda… w listopadzie…? — spytała z wyraźnie
powątpiewającym tonem.
— TAK. W LISTOPADZIE.
Gudrun prychnęła śmiechem, słysząc to oburzenie w jego
głosie — co oczywiście jeszcze to oburzenie nasiliło. Athan zamordował córkę
spojrzeniem, co, naturalnie, w ogóle jej nie poruszyło.
— Zamilcz, kobieto. Dzieci i ryby głosu nie mają.
— Tylko się zaśmiałam!
— Milcz i czytaj.
— A ty dalej zwabiasz słonko. Tak?
— Tak.
Tym jakże rozbudowanym dialogiem Athan bardzo poprawił
Gudrun humor, choć jemu wcale nie było do śmiechu. Należało bowiem zacząć się
zastanawiać, czy jest sens czekać, bo jeśli prognozy mówiły prawdę, to na
słońce się nie zapowiadało. Co wtedy zrobi, tak poza czekaniem — nie wiedział.
Ale chyba nic innego mu nie pozostawało.
Pociecha była tylko taka, że rachunek realizował ze swojego
prywatnego konta, więc Aria jeszcze nie zauważyła, jak każdego dnia ubywało całkiem
sporej sumki pieniędzy.
Bo żeby przestała ubywać, potrzebuję słońca!, myślał
rozeźlony.
I tak listopad mijał, zastraszająco szybko i deszczowo. Gałęzie
uginały się pod naporem ciężkich kropel, a gwar miasta był chwilowo
przytłaczany przez odgłos rozchlapywanych kałuż i wrzasków obryzganych wodą
przechodniów. Nic nie zapowiadało poprawy, co potwornie Athana irytowało — choć
starał się nie dawać tego po sobie poznać.
Aż wreszcie nadszedł trzynasty listopada, który z samego
rana połaskotał go nieśmiałymi, blado-chłodnymi promieniami słońca. No
nareszcie!, pomyślał uradowany, mając nadzieję, że taka pogoda utrzyma się
cały dzień. Błyskawicznie wyskoczył z łóżka; Aria nawet się nie poruszyła,
wciąż śpiąc, ale nie było w tym nic dziwnego — dochodziła dopiero ósma, a
wstawanie o tej porze w sobotę było co najmniej zbrodnią. Ale Athan się tym nie
przejmował, tym bardziej, że sam nigdzie się nie spieszył — wystarczyło wykonać
tylko kilka telefonów i dopełnić formalności.
Resztę dnia miał wolną, lecz ze dwie godziny zamierzał
poświęcić nauce: w przyszłym tygodniu miał pierwszy większy egzamin.
Czuł się w miarę dobrze przygotowany, ale nie na tyle, by nie zajrzeć jeszcze
choć raz do podręcznika. Jednak to zamierzał załatwić po śniadaniu. Zajrzał więc do kuchni, gdzie, tak jak się tego spodziewał,
czekały na domowników cieplutkie jeszcze wyroby pani Adrianny — rogaliki i
bułeczki wraz z lekkim deserem lodowym. Zgarnął to wszystko na tacę, zaparzył
cały dzbanek kawy, chwycił jeszcze dwie filiżanki i z tym majdanem udał się na
górę, do ich sypialni, po drodze cały czas zerkając przez okno.
Status słońca: świeciło. No i tego się trzymajmy cały dzień, pomyślał pełen nadziei.
Gdy po cichutku wszedł do sypialni, Aria wciąż leżała w łóżku,
ale po nagłym szeleście docierającym z tamtej strony łatwo było wywnioskować,
że jego luba już nie spała, co się doskonale składało. Od razu tam podszedł,
odkładając tacę ze śniadaniem na stolik stojący tuż obok.
— Dzień dobry — szepnął, całując ją na przywitanie — mam coś
dla pani. Co pani na to?
Wyjmując spod łóżka stolik śniadaniowy, ułożył go ostrożnie
nad miejscem, w którym powinny znajdować się uda Arii, postawił na nim tacę ze śniadaniem,
po czym błyskawicznie ułożył się obok ukochanej, samemu od razu sięgając po
jedną z bułeczek, na którą miał ochotę odkąd tylko mu zapachniała.
— Widzisz? Taki jestem dobry, że ci nawet śniadanie do łóżka
przynoszę — tłumaczył, spoglądając na Arię z uwagą, w ten sposób wyraźnie domagając
się potwierdzenia.
Obejmując ją delikatnie ramieniem, znacznie się do niej przybliżył,
całując ją przy okazji w skroń. Nie robił jej takich niespodzianek zbyt często,
bo zwykle to Aria wstawała przed nim. Athan nigdy nie miał żadnego problemu z
wczesnym wstawaniem, ale gdy mógł sobie dłużej pospać — to spał. To z kolei niestety
wykluczało przygotowywanie porannego posiłku zaniesionego wprost do łóżka.
— To śniadanie to tak naprawdę łapówka — wyjaśnił
śmiertelnie poważnym tonem. — Jak się najesz, będziesz pełna sił i wtedy
będziesz mi mogła pomóc w nauce. Obiecuję całe dwie godziny potwornej nudy i
niezrozumienia materiału. Brzmi fascynująco, co? — spytał z przekonaniem w
głosie. — W sumie — zastanowił się na chwilę — to trochę jak zabawa w doktora…
ale w teorii. I to tej nudnej. Ale obiecuję — pocałował ją krótko, choć namiętnie, uśmiechając się wymownie — że praktykę nadrobimy wieczorem… ale najpierw mój egzamin. I tak żadne z nas
nie ma nic do roboty — przekonywał — chociaż możemy się później przejść na spacer,
żeby skorzystać z ładnej pogody — bo kolejna taka powtórzy się pewnie, nie
wiem, w kwietniu — dokończył z przekąsem.
Ten dzień miał być spędzony w pełni leniwie. W łóżku leżeli
do około dwunastej i gdy Athan odkrył ten fakt — wcześniej nie będąc go świadom
— nieco się spłoszył, bo wbrew temu, co być może myślała sobie Aria, on naprawdę
zamierzał się uczyć. I choć jego propozycja pomocy w nauce była teoretycznie
żartobliwa, Aria naprawdę zamierzała mu w tym towarzyszyć. Przez większość
czasu po prostu siedziała obok niego i czytała jakąś książkę, ale od czasu do
czasu odpytywała go z zagadnień, których Athan musiał się nauczyć. Potwornie
drażniło go, jak wielu rzeczy nie wiedział lub nie pamiętał, lecz to na
szczęście go także motywowało, aby jak najszybciej i jak najlepiej tę wiedzę
nadrobić.
Po około trzech godzinach oboje mieli dość, a że słońce, już
coraz bardziej pomarańczowawe, nadal świeciło, postanowili wyjść na krótki,
jesienny spacer — ale w Norwich. Blickling było piękne, tego absolutnie nie można
było mu odmówić, ale poza tym było też malutkie i dość monotonne, a Athan miał ochotę
na coś innego. Właśnie dlatego w obawie przed ewentualnym gniewem Arii, ostrzegł
ją, że być może wstąpią gdzieś na kawę czy inne ciastko, więc jeśli chciała się
przebrać, to lepiej by to zrobiła. I zrobiła, co w ogóle Athana nie zdziwiło. Co
więcej, Tismaneanu pogratulował w sobie w duchu tego doskonałego pomysłu,
wyobrażając sobie, co by było, gdyby Athan nagle chciał ją zabrać do jakiejś restauracji,
a wtem Aria by go zaatakowała zarzutami, że ma zły strój, nieodpowiedni makijaż,
a buty to już w ogóle tragiczne. Zadrżał na samą myśl o tym koszmarze.
Gdy już wyszli na zewnątrz, z radością oglądali zupełnie odmieniony
krajobraz. Błotnista breja choć na
moment ustąpiła pierzynce mokrych, różnokolorowych liści błyszczących lekko od
kropel deszczu. W nich właśnie odbijały się promienie słońca, tak nieśmiałego i
chłodnego, choć wciąż ogromnie cieszącego, zwłaszcza dzisiaj. Z tego właśnie powodu
nie tylko oni postanowili skorzystać z dobrej pogody — na chodnikach roiło się
od przechodniów i rowerzystów, co odrobinkę odbierało urok całemu spacerowi —
ale tylko odrobinkę.
Tym bardziej, że po około dwudziestu minutach, ku zdziwieniu
Arii, wyszli z parku, kierując się w stronę centrum.
— Tak, jednak idziemy na ciastko i kawę — wyjaśnił ze
wzruszeniem ramion. — Nie piłem dzisiaj żadnej, a czuję, że mocno mi tego
potrzeba.
Jego tłumaczenia były tak trywialne, że nawet jego samego czasem
bawiły, a czasem żenowały. Ale tak trzeba było postąpić.
— Czwarta godzina i zaraz się ciemno zrobi — mamrotał,
marszcząc brwi, gdy obserwowali, jak latarnie uliczne powoli zaczynają płonąć
swoim sztucznym blaskiem. — Nie to, żebym się wkurzał, ale trochę żal tego słońca.
Gudrun się strasznie o to wścieka. Nienawidzi zimy, nienawidzi ciemności… a
jest wampirem — dodał z rozbawieniem. — I nigdy w życiu ci się do tego nie przyzna,
ale nadal… hm, może nie tyle co się boi, ale czuje się niekomfortowo, gdy
zbyt długo przebywa w zupełnej ciemności.
Zaraz po chwili Athan miał ochotę pacnąć się otwartą dłonią
w czoło. Zaprosił Arię na spacer nie po to, by opowiadać o Gudrun. Oczywiście —
obie panie miały ze sobą naprawdę dobry kontakt, ale Athan chciał, by ten czas
był przeznaczony tylko im dwojga, więc jakakolwiek obecność osób trzecich —
choćby nawet wspomnianych w rozmowie — była niewskazana.
— Przepraszam, znowu to robię — burknął, naprawdę zły na
siebie. — Musisz mnie hamować, jak w każdym temacie próbuję do niej nawiązać. Robię
to zupełnie nieświadomie.
Kawę i ciastko mieli znaleźć w wysokim, przeszklonym wieżowcu;
odbijane w szybach promienie słońca jeszcze bardziej uwydatniało piękną pogodę,
jaka ich zastała, tym bardziej zapraszając gości do wstąpienia do środka. Aria
marszczyła brwi, dziwiąc się, co robili w tej okolicy i co niby mieli znaleźć w
wieżowcu, który w środku wyglądał jak bogato strojony, co najmniej czterogwiazdkowy
hotel. I tym w istocie był — nowo otwartym hotelem. Jednak nie pokoje ich
interesowały, a restauracja położona w wyjątkowo ciekawym miejscu — a konkretniej,
na dwunastym piętrze. Większość stolików i tak znajdowała się w środku, więc
tam wysokość na nikim nie robiła większego wrażenia. Magia zaczynała się na
ichniejszym tarasie, gdzie również znajdowała się część restauracyjna. Widoki
podobno zapierały dech w piersiach i Athan koniecznie musiał to sprawdzić.
Wszedłszy do środka, oboje natychmiast odnaleźli jedno
słowo, które idealnie pasowało do wystroju: przepych. Czerwone dywany, liczne,
złote dodatki, najczęściej w formie finezyjnych zawijasów, drewniane, bogato zdobione
meble i kelnerzy odziani w eleganckie, niewątpliwie bardzo drogie stroje — to
wszystko sprawiało, że każdy gość mógł choć przez chwilę poczuć się naprawdę
wyjątkowo. Athana nieco dziwiło, że coś takiego otworzyło się w Norwich, a nie
w Londynie, ale wcale nie narzekał, a wprost przeciwnie.
Aria nieco się zdziwiła, gdy podszedł do nich kelner,
prosząc o dowód rezerwacji.
Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy pracownik ów dowód
otrzymał.
— Nie patrz tak na mnie, skarbie — szepnął jej do ucha, przy
okazji składając na jego wierzchu krótki, lekki pocałunek — to tylko mała
niespodzianka, nic innego. Ot, można powiedzieć — wzruszył ramionami — że
porwałem cię na randkę. Bo zrobiłem to poniekąd bez twojej wiedzy.
A właściwie to całkiem bez twojej wiedzy, doprecyzował
w myślach.
Kelner natychmiast poprowadził ich w stronę ich stolika i
Athanowi chciało się śmiać na widok miny Arii, która nie rozumiała, dlaczego
mijali wszystkie miejsca znajdujące się wewnątrz restauracji. Najwyraźniej nie
zauważyła wejścia na taras — a nawet jeśli, to nie uznała tego za część lokalu.
Niesłusznie.
Gdy poprowadzono ich przez oszklone drzwi, oboje przystanęli
na moment, chłonąc przepiękny widok, jaki się przed nimi wymalował. Półokrągły,
szeroki taras wyłożony był kamieniopodobnymi płytkami, a jego balustradę
ozdobiono gęsto porośniętym kwieciem. Niemal całą przestrzeń tarasu zajmowały
wszelkiego rodzaju róże, wrzosy, narcyzy, tulipany, stokrotki, irysy, chabry i
fiołki o najpiękniejszych kolorach. Tylko na samym środku stał okrągły, bogato
zdobiony stolik, otoczony drewnianymi balami, na których dość nisko zwisały
jasno jarzące się lampki. Gdzieniegdzie stały słoje z czymś, co przypominało
zamknięte w środku świetliki, co tylko podsycało klimat zbliżającego się z
wolna zmierzchu.
Jednak tym, co wzbudzało największy zachwyt, był widok.
Słońce pomaleńku chyliło się ku zachodowi, zamykając swoje promienie we wszechobecnych
kroplach deszczu zalegających na murach, drzewach i budynkach. Błyszczały one
niczym najpiękniejsze diamenty, rozjaśniając malujący się przed nimi zachód
słońca, tylko od czasu do czasu przetykany przez kilka chmur w najwymyślniejszych odcieniach pomarańczu i różu.
Z poziomu dwunastego piętra Norwich, oświetlone wzruszonym słońcem,
prezentowało się nadzwyczaj pięknie.
Aria zbliżyła się do balustrady, chłonąc prezentujący się
przed nią widok. Athanasius, rad z tego, że podobał się jej ten krajobraz,
podszedł do niej i objął ją lekko od tyłu, całując delikatnie w czubek
głowy. W powietrzu czuć było świeżość deszczu i perfumy Arii, o delikatnym,
choć zapadającym w pamięć kwiatowym zapachu.
— Niespodzianka — powiedział radośnie, uśmiechając się szeroko.
— Ładnie tu, prawda? — spytał już nieco ciszej, wpatrzony w pomarańczowawy,
błyszczący od kropel deszczu świat. — Otworzyli tę restaurację pod koniec
zeszłego miesiąca i aż dziw bierze, że z tej wysokości to miasto wydaje się
naprawdę ładne. No i od razu pomyślałem — dodał — że musimy tutaj razem przyjść. Koniecznie
tutaj, koniecznie — wskazał dłonią na wyłożone kamiennymi kafelkami podłoże —
na ten taras.
Ale do tego była mi potrzebna pogoda, pomyślał, nadal
odrobinę obrażony na to, że zmarnował pół miesiąca w oczekiwaniu na słońce.
— Więc dziś jest cały nasz — wyjaśnił z cichym westchnieniem
— i nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Po tych słowach odszedł kawałek w lewo, sięgając po jeden z
wielu leżących tam kwiatów. Padło na wiązankę białych róż przepasaną różową
wstęgą. Athan przyjrzał się im chwilę, myśląc sobie, że ta biel, po którą
mimowolnie sięgnął w pierwszej kolejności, nie mogła być przypadkiem. Wtem
odwrócił się do Arii z łagodnym uśmiechem i błyszczącymi od radości oczami,
wręczając jej bukiet. Nie powiedział przy tym ani słowa, jedynie pocałował
długo i czule.
— Kocham cię — szepnął, by po chwili raz jeszcze delikatnie
ją pocałować. — A ten bukiet to żadna kradzież — dodał po chwili, szerzej się
uśmiechając. — One wszystkie są tutaj dla ciebie.
Tak jak się tego spodziewał, Aria otworzyła szerzej oczy,
zadziwiona i zachwycona tym, co usłyszała, by następnie lekko je zmrużyć w
geście delikatnej reprymendy. Spodziewał się stwierdzenia, że przesadził i że
to zbyt dużo pieniędzy, choć to wszystko ginęło w tym, co Athan najbardziej
chciał ujrzeć: w jej błysku w oczach, kiedy oglądała otaczające ją kwiaty,
zbliżywszy się do bukietu jasnofioletowych irysów, kucając przy nich i uważnie
się im przyglądając. Cieszyła się, widział to, co pozwoliło mu odetchnąć z
ulgą.
Naprawdę chciał dla niej jak najlepiej. Chciał ją
uszczęśliwiać, zachwycać i zaskakiwać. Ale przede wszystkim chciał, by czuła
się kochana. By czuła, jak bardzo ją kochał.
Gdy zasiadli przy stoliku, rozglądali się jeszcze chwilę
dookoła, chłonąc przepiękne i bardzo klimatyczne otoczenie. Athan był z siebie naprawdę
dumny, że znalazł taką perełkę i coś mu się wydawało, że dość często będą odwiedzać
tę restaurację — a zwłaszcza taras. Schłodzony szampan tylko czekał na
rozlanie, co wampir chwilę później uczynił.
— Twoje zdrowie, skarbie — rzekł z uśmiechem, nim szkła delikatnie
obiły się o siebie, a oni upili łyk.
I aż cisnęło mu się na usta: „Patrz, kochanie, staram się!”, jednak nie był aż tak bezczelny. Zastanawiał się za to, czy podejmować rozmowę, zwłaszcza że ostatnio ekscytację Arii wzbudzały pogłoski o rozkręcającej się Radzie — czy jednak mu się to nie opłacało. Czy Athan tego chciał czy nie, jego luba wciąż miała bardzo bliskie kontakty z demonami, więc była dobrze poinformowana. Wejście do czegoś, co miało tak wielkie znaczenie i miało tak wiele zmienić, naprawiało ją ogromnym zachwytem i jeszcze bardziej motywowało. I to jedno musiał tym cholernym demonom przyznać: wiedzieli, jak ją tym uszczęśliwić.
Mam tylko nadzieję, że uszczęśliwiają ją nie bardziej niż ja, pomyślał,
niespodziewanie czując, jak coś nieprzyjemnie ukłuło go w pierś. Myśl, że Aria
tak ostatnio błyszczała nie dzięki niemu, a właśnie zbliżającemu się otworzeniu
Rady, była niby absurdalna, ale i tak go mocno niepokoiła.
Cóż, był o nią zwyczajnie zazdrosny. I bał się, że gdy Rada
ruszy, odwróci się sytuacja z września i to on zostanie zepchnięty na drugi plan.
Karcąc się w duchu za tak ponure myśli, zamierzał pokonać
ogień ogniem, chcąc tym samym ostatecznie poruszyć temat Rady. Przerwała mu
dochodząca z ukrytych głośników delikatna, dość cicha, choć wciąż wyraźna
muzyka. Athan nie znał tej piosenki, ale to nie miało znaczenia: łagodna ballada,
z dodatkiem radosnych, napełniających nadzieją nut, pasowała idealnie.
— No proszę — mruknął Athan z podziwem — nawet o taki
szczegół zadbali. Solidna obsługa, trzeba przyznać.
Wstając ze swojego miejsca, podszedł do Arii, kłaniając się
lekko i wyciągając w jej stronę otwartą dłoń.
— Zechce pani ze mną zatańczyć? — spytał uprzejmie, uśmiechając
się szarmancko.
Gdy Aria przystała na jego zaproszenie, ujął delikatnie jej dłoń, by po chwili musnąć wargami jej wierzch. Zawsze tak robił, gdy razem tańczyli. Zawsze ją
prosił do tańca, zamiast zakładać z góry, że jako jego partnerka na pewno to
zrobi — i zawsze całował jej dłoń. To był ich mały rytuał, którego nie można
było złamać.
— No powiedz, że ci się podoba — zachęcił, naprawdę coraz bardziej
z siebie dumny. — Przyznaj, że musimy częściej tu bywać. Chyba że wolałabyś coś
innego — mruknął z zadumą. — Poprosiłbym o propozycje, ale to nie tak działa,
prawda? To facet zawsze musi się domyślić, co dama jego serca ma na myśli. Jaka
szkoda — westchnął z udawanym żalem — że wampiry nie mają mocy czytania w myślach.
W niektórych filmach tak to działa, więc czemu u nas nie może? O, i zamiana w
nietoperza — stwierdził, kiwając z przekonaniem głową — to też by się przydało.
A ty? Masz jeszcze jakieś propozycje, czym jeszcze można by nas udoskonalić?
Plótł piąte przez dziesiąte, co tłumaczył sobie kotłującym się
w nim stresem. Tym bardziej że nie bardzo wiedział, co robić: czekać czy nie
czekać? Trzymać ją w napięciu, którego nie była do końca świadoma, choć które być może podskórnie przeczuwała? Tego jednego
nie zaplanował, zdając się na żywioł.
Kołysząc się lekko w rytm muzyki, Athan kątem oka zauważył,
jak wewnątrz restauracji, za oszkloną ścianą ozdobioną białymi zasłonkami, od
czasu do czasu zerkali na nich pozostali goście. Wyglądało na to, że obsługa
wyjaśniła, że taras jest zarezerwowany i nie omieszkała dodać, jaka jest tego
przyczyna. Coś czuł, że w pewnym momencie w całym lokalu zrobi się całkiem
głośno.
Widocznie jedyną, która nie wie, co się tu dzieje, jesteś
ty, kochanie, pomyślał z uśmiechem.
Czekać czy nie czekać? A jeśli tak, to na co? Wszyscy się
niecierpliwili, a ukryte w wewnętrznej kieszeni pudełeczko ciążyło mu coraz
bardziej, dając jednoznaczną odpowiedź: nie czekać.
Więc nie czekał. Zamiast tego na moment przystanął,
spoglądając swojej ukochanej głęboko w oczy. Westchnął nad jej pięknem, które
niezmiennie zachwycało go od lat, by już po chwili całować ją głęboko i czule.
Ująwszy w dłonie jej twarz, głaskał delikatnie kciukiem jej policzki, tak gładkie
i zaróżowione: może od pudru, może od rumieńców. Choć czy nie powinna się już
była przyzwyczaić do jego pocałunków? Miał nadzieję, że nie.
— Pamiętam — podjął po chwili cichutko i spokojnie — jak po
raz pierwszy z całą mocą pomyślałem, że cię kocham. Wyjechałaś wtedy z Marisą i
Elijahem do Paryża, a tam wybuchły jakieś zamieszki. Byłem przerażony; myślałem,
że już nigdy cię nie ujrzę i wtedy chyba po raz pierwszy odczułem ciężar tej
tęsknoty za tobą. Jeszcze nigdy nie tęskniłem bardziej — szeptał — niż wtedy,
gdy żegnałem przyjaciółkę, a witałem miłość mojego życia.
Co się mogło aż tak zmienić w ciągu tych ledwie kilku tygodni?
Athan lubił się nad tym zastanawiać, choć przecież wiedział, że odpowiedź nie
istniała. Bo tak naprawdę nic się nie zmieniło. Athan kochał ją od bardzo dawna
i tylko zdanie sobie z tego sprawy trwało tak długo.
— Jesteś nią — rzekł, kiwając z przekonaniem głową. — Musisz
nią być. Jakie inne uczucie byłoby w stanie przetrwać tyle lat? — pytał, spoglądając
śmiało w jej oczy. Wiedział, że była tego samego zdania, że myślała tak samo
jak on. — Więc pamiętam to wszystko. Pamiętam — podjął nieco żywiej — jak poszliśmy
na naszą pierwszą, choć nieplanowaną randkę. Pamiętam — westchnął — jaki byłem
nierozważnie, szaleńczo szczęśliwy i szaleńczo zakochany, gdy pierwszy raz cię
pocałowałem.
Ilekroć wspominał ten moment, zdawało mu się, że wciąż czuł
smak tego pocałunku.
— Myślałem wtedy — kontynuował lekko, nawet mimo tego, że całego
ducha nerwy podarły mu na strzępy — że chciałbym, by było tak zawsze. Nie bałem
się wtedy niczego, niczym się nie martwiłem. Cieszyłem się tylko, że mam cię
przy sobie, że mogę cię kochać tak jak ty kochasz mnie. Myślałem — szeptał — że
chciałbym, by było tak już zawsze. I cały czas tego chcę — dokończył nieco
bardziej stanowczo.
Wciąż ujmując jej twarz, oparł delikatnie swoje czoło o jej,
zanurzając się w napiętej ciszy i usiłując zebrać rozbiegane myśli. Szło mu
coraz trudniej, co było znakiem, że musiał się spieszyć.
— Nie jestem zbyt łatwym partnerem — przyznał z kwaśną miną.
— Jestem wrakiem, którego w jednym kawałku trzyma miłość do ciebie. Miłość i
pragnienie, takie żelazne pragnienie, byś była szczęśliwa. I jeśli to możliwe…
najlepiej, byś była szczęśliwa ze mną. Bo wtedy — uśmiechnął się drżąco — i ja będę
najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Tuż po wypowiedzeniu tych słów zaatakowało go dziwne wrażenie,
że powiedział już wszystko i każde kolejne słowo będzie niepotrzebne, a wręcz
ciążące. To było wszystko i ta myśl sprawiała, że serce stawało mu w gardle.
Wyjął z kieszeni pudełeczko. Czarne, welurowe, chwilowo
zamknięte, choć jednoznacznie zdradzające swoją zawartość. Z silnie bijącym
sercem uklęknął przed Arią, uchylając wieczko. Wtem spojrzał na tę, którą tak bardzo
kochał, zadając jedno z najważniejszych pytań w ich życiu.
— Ario Vasco… czy wyjdziesz za mnie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz