GORO
— O kurwa.
Ten mało elokwentny, wulgarny i bardzo skrótowy opis wyjątkowo trafnie określał nie tylko to, co czuli wszyscy wokół zebrani, ale również malujący się przed nimi krajobraz. Dlatego Goro, wciąż milcząc, pokiwał lekko głową na znak zgody ze stojącym obok Belialem.
Trudno było patrzeć na ten obraz istnej klęski i katastrofy. Świat wokół nich miał kolor popiołu. Popiół czuli w nosie i na języku, mieli go na dłoniach i ubraniach. Popiół był trawą, był drzewami, niebem i słońcem. Popiół był stojącymi tam do niedawna budynkami i żyjącymi w nich ludźmi. Tylko popiół. Nic bowiem więcej nie zostało. Tylko pogorzelisko pokryte wszechobecnym popiołem.
— „Jak donoszą okoliczne władze, dziewiętnastego września w około godziny drugiej w nocy, doszło do wybuchu gazu w jednym z gospodarstw domowych na terenie wsi Bibury na zachód od Londynu. Ze względu na gęste rozmieszczenie zabudowań, pożar szybko rozprzestrzeniał się na sąsiednie budynki, dokonując ogromnych zniszczeć. Według wstępnych ustaleń, zginęło osiemnastu mieszkańców, wielu wciąż uznaje się za zaginionych” — odczytał Ramiel, składając na pół trzymaną w dłoniach gazetę. — Wybuch gazu zabił większość tutejszej społeczności wiedźm? Trochę to przykre...
— Śmiertelność — odparł Goro z wolna — w połączeniu z losem to śmiertelnie niebezpieczna mieszanka.
Wypowiadając te słowa, wciąż wpatrywał się w zgliszcza, próbując zrozumieć, co tu się mogło wydarzyć. Wybuch gazu był śmiercią tak banalną, że aż groteskową, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że miał zabrać kogoś, kto ze śmiercią walczył na co dzień. Wiedźmy, o których słyszał, przedłużały swój żywot i urodę w sposób nienaturalny, sprzeczny z ułożonym porządkiem świata. Tym bardziej więc tak tragiczny i... niepodobny sposób na śmierć bardzo dziwił.
— Rozejrzyjcie się wokół — rozkazał cicho. — Nie rzucajcie się w oczy pracującym tu służbom i nie próbujcie wobec nich żadnych sztuczek, o ile to nie będzie konieczne.
Gdy jego podwładni rozeszli się na kilka stron, Goro nadal stał w miejscu, wbijając ponure spojrzenie w gruzy czegoś, co kiedyś było domami. Zastanawiał się, co się stało z mieszkającymi tam ludźmi, gdzie się podziali, jak i czy naprawdę zginęli. Osiemnaście ciał odnaleziono, co samo w sobie było wyjątkowo okrutne, ale co z resztą? Ci, którzy przetrwali, pouciekali do swoich bliskich albo radzili sobie na własną rękę. Chyba. Bo tego tak naprawdę nie wiedział nikt.
— Wybuch gazu — prychnął pogardliwie Belial. — Też, kurwa, wymyślili. No, ale dobra — zakrzyknął energicznie — masz, szeryfie, swoją pierwszą sprawę! Co ty na to? Więc co, będziesz szukał reszty?
— Nie będę.
— A. W takim razie gówno z ciebie, a nie szeryf.
— Jeśli to był naprawdę wy...
Belial jęknął przeciągle, wychylając głowę go tyłu w geście politowania.
— No nie gadaj, że wierzysz w te brednie!
— Nie mam powodu, by nie wierzyć. Chcę poczekać. Jeśli pojawi się choć cień wątpliwości co do przyczyny śmierci tych ludzi, zajmę się tym. Ale jeśli to był tylko nieszczęśliwy wypadek, nie będę integrował, bo nie mam w co.
— No ale co z resztą? — nie ustępował Belial. — Ktoś to przeżył. A ty chcesz się skontaktować z tymi całymi gli... Gre... — Demon zastanowił się chwilę, próbując przypomnieć sobie właściwą nazwę. — Chuj — wypluł po chwili, poddając tę walkę — Chciałeś gadać z wiedźmami. No to co z nimi?
— Nie zmienię zdania. Ale pamiętaj, że wokół żyje całe mnóstwo innych ras. Nie możemy marnować czasu na jedną, podczas gdy mamy tak dużo pracy. Do griszów zdążymy jeszcze wrócić.
— Ale...
— Jeśli to wybuch gazu — powtórzył tonem nieznoszącym sprzeciwu — to wracamy. Podobnie się stanie, jeśli nasi przyjaciele nie znajdą nic podejrzanego.
— To wiedźmy — zauważył Belial powątpiewającym tonem. — Myślisz, że nie potrafią zacierać po sobie śladów?
Z tym argumentem jego przyjaciel trafił w dziesiątkę, dlatego Goro nie odpowiedział. Ale z tego samego powodu wciąż nie opuszczał miejsca tragedii, zastanawiając się nad tym, co tu tak naprawdę się stało. Zależało mu na spotkaniu z griszami, zwłaszcza że byli poważnymi i silnymi sojusznikami. Poza tym zamierzał robić to, co obiecał: wspierać nadnaturalnych. Lecz miał tu na myśli zagrożenia równie nadnaturalne, a wybuch gazu się do tego nie kwalifikował.
Po rozmowie z Belialem sam wziął udział w ogólnych oględzinach terenu. Niestety, wbrew własnemu zakazowi, musiał na chwilę zamroczyć pracujących tam ludzi, aby pozwolili mu wejść na teren spalonych posiadłości. Jednak nawet on nic tam nie znalazł, a służby w kółko powtarzały, że to „po prostu” tragedia bez udziału osób trzecich. Jego demony też nic nie znalazły, co kazało im zrobić już tylko jedno: wrócić do domu i tam kontynuować swój plan poznania wszystkich ras Wysp. Jednak Goro zamierzał pilnować tej sprawy i kiedy to tylko możliwe, skontaktować się z którymś griszą.
Nie spodziewał się tylko, że to oni skontaktują się z nim.
Wciąż nie czuł się dobrze w tym zamczysku. Ciężkie, ponure, zaciemnione, wyglądało jak stereotypowe, wampirze legowisko. Niewykluczone, że Baltimore’om zależało na zachowaniu tego rodzaju tradycji, ale Goro wcale się nie podobały. Zamierzał niebawem dokonać w najważniejszych pomieszczeniach kilku zmian, aby jakkolwiek je rozświetlić i ożywić. Może wtedy demon zacznie się przyswajać i postrzegać tę wielką, londyńską posiadłość jako swój dom.
Na razie jednak Goro miał z tym problem, więc tym trudniej było mu przyjmować gości. Tym bardziej, że od wczorajszej wizyty w Bibury cały czas myślał o tamtejszym wybuchu gazu i o tym, co się stało z pozostałymi mieszkańcami wioski. Musiał to jednak porzucić, gdy doniesiono mu, że o spotkanie prosi niejaka Wiera Woroncow. Podobno zotała zaproszona na niedawny bankiet, a jako że nie mogła się pojawić we wskazanej dacie, chciała to spotkanie nadrobić teraz. Demony doniosły mu także, że według nich kobieta zachowywała się dość podejrzanie: była poddenerwowana i ukradkowo rozglądała się dookoła, sądząc, że demony tego nie widziały. Goro przyjął to wszystko do wiadomości ledwie kiwnięciem głową, chwilowo nie odzywając się ani słowem. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu Beliala, a gdy się upewnił, że nigdzie go nie było, nakazał swoim podwładnym wprowadzenie gościa. Belial był zbyt porywczy i rozgadany, poza tym miał słabość do płci przeciwnej, a Goro miał przeczucie, że to będzie długa, poważna rozmowa, toteż nadmierna swoboda przyjaciela nie była tu wskazana.
Gdy po kilku chwilach drzwi jego gabinetu skrzypnęły charakterystycznie, Goro uniósł wzrok, spoglądając na młodą, szczupłą kobietę średniego wzrostu. Jej czarne, falowane, w tamtej chwili nieco rozwiane włosy okalały opaloną twarz przyozdobioną lekkim makijażem i śladowym stresem. Ubrana była dość zwyczajnie: jedynie w białą koszulkę związaną na brzuchu w supeł, co doskonale uwydatniało jej wąską talię, oraz czarne, proste spodnie. Goro zmarszczył brwi; może i nie spodziewał się, by na spotkanie z nim ubierać się w najpiękniejsze suknie i eleganckie garnitury, a jednak oczekiwał odrobinę więcej szacunku po swoich gościach. Mimo to nie zamierzał czynić na ten temat żadnych uwag.
Gdy wstał, aby się przywitać, zobaczył, że kobieta spogląda na niego z ogromnym zdziwieniem jakby spodziewała się w środku kogoś innego. Goro uśmiechnął się łagodnie, wychodząc zza biurka i zbliżając się powoli do swojego gościa.
— Nazywam się Goroheidur’ath — rzekł, kłaniając się lekko — choć zwykło się nazywać mnie Goro. Bardzo miło mi panią poznać. Proszę usiąść. Zechce się pani czegoś napić? Przynieście nam zielonej herbaty. Proszę się rozgościć i niczym się nie martwić.
Pani Wiera posłuchała, siadając po drugiej stronie jego biurka. Gdy już oboje zajęli swoje miejsca, Goro pozwolił sobie raz jeszcze uważnie się przyjrzeć swojemu gościowi. Nie śmiał powiedzieć tego na głos, ale nie wyglądała zbyt świeżo: twarz miała pobladłą, noszącą wyraźne ślady zmęczenia. Także jej ubranie było miejscami pobrudzone, a szarawe plamy przypominały...
Popiół. Ten sam, który wczoraj zakrył całe niebo, słońce i świat tak wielu ludzi.
Goro próbował ukryć swoje zaskoczenie, gdy poszczególne elementy układanki zaczęły samoistnie wskakiwać na swoje miejsce. Zaskoczenie błyszczące w oczach Wiery mogło wskazywać na to, że widziała ich wczoraj na miejscu tragedii. Może wtedy nie wiedziała, że ten, który tam węszył, jest też organizatorem bankietu. Ale jak to możliwe, że ich widziała? Demony dokładnie sprawdziły teren, na pewno by ją znaleźli, gdyby faktycznie była gdzieś skryta. Goro dumał nad tym, lecz zbyt długa cisza byłaby niegrzeczna, dlatego musiał się odezwać. Lecz tym razem nie zamierzał owijać w bawełnę.
— Jest pani griszą — rzekł, nie będąc w stanie ukryć odrobiny zaskoczenia w swoim tonie. — Słyszałem o tragedii w Bibury. Proszę przyjąć moje kondolencje.
Nie chciał rozdrapywać tych bardzo świeżych ran, jednak obawiał się, że nie będą w stanie ominąć tematu. Chwilowo jednak chciał porozmawiać o czymś innym i choć odrobinę rozluźnić atmosferę.
— Jeśli jest w pani posiadaniu zaproszenia na bankiet — podjął lekko — to znaczy, że zapewne zna pani powód tego zebrania. Proszę się nie obawiać — rzekł z łagodnym uśmiechem — bal nie był żadnym obowiązkiem, a brak obecności nie została odebrana jako jakikolwiek nietakt. Chciałem jedynie spojrzeć wszystkim państwu w oczy, poznać — tłumaczył — i wyjaśnić, co chciałbym zmienić i co naprawić. Zaznaczyłem, że chciałbym chronić nas wszystkich. Wszystkich nadnaturalnych.
Tym ostatnim stwierdzeniem mógłby gładko przejść do rozmowy o wczorajszych wydarzeniach, ale coś cały czas go blokowało. Nie chciał jej jeszcze tym martwić, choć jednocześnie przedłużanie tego tematu mogło być mało komfortowe. Goro westchnął bezgłośnie, zdając sobie sprawę, że to może być naprawdę trudna rozmowa.
— Na bankiecie mówiłem przede wszystkim o Radzie — wyjaśnił ze spokojem. — Rada ma być zbiorem przedstawicieli wszystkich znanych nam ras. Wobec tego to nie ja, ale wy będziecie o sobie decydować. Dzięki temu żadna rasa nie poczuje się porzucona i zepchnięta na margines, a takie właśnie jest założenie. Wiem, że wiele ras jest ze sobą bardzo związanych, zwłaszcza gdy jej przedstawicieli jest coraz mniej. Jak choćby mojej rasy i... i pani...
Westchnął, rezygnując z krążenia dookoła najważniejszego tematu. Faktem bowiem było, że griszów żyło na świecie coraz mniej, a tragedia w Bibury tylko uczyniła te statystyki jeszcze bardziej dramatycznymi.
— Słyszałem — podjął cicho, wreszcie decydując się na ten krok — że to wybuch gazu.
Z tymi słowami spojrzał na nią uważnie, spoglądając w oczy. W nich zaś błyszczała jasna, krzykliwa wręcz odpowiedź: „nie, to nie był wybuch gazu”. Przymknął na dłuższy moment powieki, tak mocno obawiając się tej odpowiedzi.
— Pani Woroncow... Proszę mi powiedzieć: co się tam dokładnie stało?
Wiedział, że to wrażliwe dane, a oni się nie znali, toteż Wiera nie miała żadnego obowiązku się mu zwierzać. Z pewnością była zaniepokojona, a niepokój zwykle napędzał wątpliwości i nieufność j Goro w pełni to rozumiał.
— Byłem tam wczoraj — wyznał — chcąc spotkać się z niejakim Rumenem Georgiewem Radewem, głową państwa rodu. Chciałem dowiedzieć się więcej o państwa rasie i szerzej wyjaśnić wszystko, co mówiłem na bankiecie. Chciałbym wszystkich państwa poznać, ale nie sądziłem — mruknął — że zastanę tam taką tragedię...
Zamilkł na moment, poruszony bólem, który ujrzał w jej oczach. Ale w tym właśnie Belial miał rację: jeśli chciał dbać o wszystkich nadprzyrodzonych, musiał im pomagać. Musiał dbać o to, by byli bezpieczni i by nie groziło im nic ani z z zewnątrz, ani z wewnątrz. Rosnąć w sile i zamiarach, popatrzył z największą powagą na Wierę, już wiedząc, co musi zrobić.
— Proszę przyjąć moją przysięgę — odparł uroczystym tonem — że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pomóc pani i pani pobratymcom. Ma pani w mym ludzie swoich sojuszników.
Tylko proszę mi powiedzieć, pomyślał, co się stało. I z kim mamy walczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz