GUDRUN
Wszystko wydarzyło się tak nagle. Tak szybko. Tak
chaotycznie.
Tak źle.
Chyba... chyba źle.
Obudziło ją przedziwne uczucie, jakby po jej kościach
przebiegało miliony robaczków, potwornie ją parząc. Zrywając się nagle do
siadu, pospiesznym ruchem podwinęła nogawki swoich szerokich spodni, uparcie
drapiąc miejsca, w których sterczały kości. Z jednej strony zawzięte drapanie
nie pomagało, a te przedziwne, ogniste dreszcze cały czas ją atakowały, ale z
drugiej strony — zupełnie nagle minęły. Zaskoczona tym nagłym doznaniem,
odetchnęła lekko, zawieszając się na moment i próbując sobie przypomnieć, co
się stało, zanim straciła przytomność. Bo zemdlała, to było pewne: leżała na
chłodnej ziemi w jednej z baraków, w których dorwała tę przegniłą gromadkę
dzikich wampirów. Mocno się też ubrudziła: nogawki miała nieco pochlapane
krwią, a gdy zaczęła się po sobie rozglądać, serce mocniej jej zabiło, a myśli
zaatakował chwilowy napad paniki: ona była CAŁA we krwi. Silnie zaniepokojona,
zaczęła oglądać swoje ciało w poszukiwaniu ran, które mogłyby tak krwawić i
uspokoiła się dopiero gdy zrozumiała, że niczego takiego nie ma. Krew musiała
pochodzić od dzikich. Czyżby jednak ich zabiła? Nie mogła sobie tego
przypomnieć, choć teoretycznie powinna. A może straciła przytomność, bo była o
włos od przegrania tej walki, ale ktoś tu wtargnął i jej pomógł w ostatniej
chwili, rozprawiając się z niesforną gromadką? To by tłumaczyło brak ciał. W
pierwszej chwili pomyślała o ojcu, ale zaraz od siebie tę myśl odrzuciła: gdyby
to był on, na pewno by jej tu nie zostawił. To musiał być ktoś obcy, ale,
ktokolwiek to był, najprawdopodobniej poradził sobie z problemem, niejako ją
ratując, i tylko to się liczyło.
Gdy spróbowała się podnieść, jęknęła głośno, zaskoczona tym,
jak zesztywniałe były jej mięśnie. Rozciągnęła się nieco, poruszyła energicznie
rękami i nogami, by jakkolwiek wrócić do formy. Musiała dość długo leżeć i to
znowu ją zaniepokoiło: nie miała przy sobie zegarka, a umówiła się z ojcem na siódmą
wieczorem. Jęknęła w duchu na samą myśl, że będzie musiała wysłuchiwać jego
jojczenia o tym, jak nienawidzi spóźnialstwa. Wtem przyszło jej do głowy, że
lepiej, żeby była nieprzytomna naprawdę długo: jeśli to nie godzina czy dwie, a
pięć czy sześć, to w pewnym momencie ojciec przestanie się wściekać, a zacznie
martwić. A wtedy łatwiej będzie mu wszystko wyjaśnić.
Choć pewnie jak się dowie, że sama się rzuciła na małą grupę
dzikich wampirów, to ją zamorduje samym spojrzeniem. A potem zacznie swój dwugodzinny
monolog pod tytułem: „Gudrun, jak można być tak nieodpowiedzialnym?!”.
Wtem szybko sobie przekalkulowała, czy jednak nie lepiej
było zostać w tej zapyziałej ruderze, zamiast narażać się na gniew ojca. W
końcu była dużą dziewczynką i umiała sobie radzić, czego Athanasius nigdy nie
rozumiał. A przynajmniej nie sprawiał takiego wrażenia. Ostatecznie jednak westchnęła ze zmęczeniem i
uznała, że nic tu po niej: jeśli szajka została zlikwidowana, to jej zadanie
zostało zrealizowane i mogła spokojnie wrócić do domu. Ale tego w Norwich; do
Blickling pojedzie następnego dnia, jak już się psychicznie przygotuje na
pogadankę ojca i wymyśli jakąś wiarygodną wymówkę.
— O, albo zadzwonię — mamrotała do siebie pod nosem. — Przez
telefon nie zamorduje mnie chociaż wzrokiem. Tylko nawrzeszczy, a to nie tak
źle.
Gdzieś w pobliżu stała budka telefoniczna, więc nie powinno
być z tym kłopotu. Gorzej z drobnymi: wtem właśnie zdała sobie sprawę, że ją
okradziono, bo nigdzie nie widziała swojej torebki. Wściekła na ten festiwal
dziwnych wydarzeń i na poczucie, że coś dookoła się zmieniło, choć nie
wiedziała co, wymaszerowała na zewnątrz.
Wtedy zdziwiła się znacznie bardziej. Serce zabiło jej szybciej, gdy rozglądała się dookoła, zupełnie nie poznając okolicy. Kiedy wchodziła tu przed paroma godzinami, naprzeciwko baraku rozciągał się rzadki,
zaśmiecony las, który stanowił swoistą bazę dla bezdomnych. Baraki stały tylko
po jednej stronie ulicy i były wynędzniałe, zniszczone i najczęściej
śmierdzące. Dlatego Gudrun nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że naprzeciwko
wyrosły nagle jakieś wielkie, brzydkie, betonowe klocki przypominające jakieś
hale produkcyjne. Po ostoi bezdomnych nie było ani śladu, a las zaczynał się
nieco dalej i został nagle przemianowany na park pełen ławeczek i fikuśnie
wykończonych lamp.
Niemożliwe, żeby była aż tak zmęczona, by nie zauważyć tych
wszystkich zmian. Zwłaszcza że wychowała się w Norwich, więc doskonale znała to
miasto. Nie było więc mowy o tak nagłych transformacjach. Nie umiała tego wytłumaczyć
i to sprawiało, że strach coraz śmielej i mocniej szarpał jej duchem.
Rozglądając się niepewnie dookoła, starała się dostrzec jakiś znajomy punkt. Wtem przyszła jej do głowy myśl, że być może była nieprzytomna dłużej niż zakładała. Może nie minęło kilka godzin, a kilkanaście? A może nawet kilka
dni? Ale zaraz wykluczyła tę możliwość: gdyby tak było, jej ojciec zaraz by
zaczął jej szukać i z pewnością by ją znalazł.
Te rozmyślania nad naturą zachodzących zmian przerwał nagły atak: ktoś nagle szarpnął ją za kołnierz bluzki,
gwałtownie ciągnąc w prawo.
— TY SMARKULO ZASMARKANA!
Jakiś starszawy, wyjątkowo tłusty mężczyzna wpatrywał się w
nią gniewnie, co jakiś czas szarpiąc za sweter, tym samym zmuszając do
odpowiedzi — choć żadne pytanie nie padło. Zaraz potem oskarżono ją o kradzież
i posądzono o bycie bezdomną, co wzbudziło w Gudrun największe oburzenie. Już miała zacząć wrzeszczeć, że wystarczyło na nią spojrzeć, by ocenić, że nie była biedotą, ale jej ubrania były ubrudzone krwią, więc tym razem ten argument by się nie przyjął. Próby
wyjaśniania sytuacji spełzały na niczym, a stary posunął się na tyle daleko, że
rozerwał jej kawałek ubrania. Tego już było za wiele i Gudrun już miała się
wyrwać, sycząc na starucha z wystawionymi kłami, kiedy jakiś obcy facet wyrósł spod ziemi tylko po to, by zełgać,
że jest jej kuzynem.
Była tak zszokowana tymi wszystkimi nagłymi zmianami, że zupełnie ominęła ją sprzeczka tych dwóch, zupełnie obcych jej ludzi, mimo że toczyła się tuż obok niej. I, co więcej, dotyczyła właśnie jej. Gdy się zaś ocknęła, było już za późno: starzec przegrał walkę na popyskówki, czego Gudrun żałowała, bo na końcu stwierdziła, że to jednak jemu kibicowała. Tamten stary tłuścioch i tak nic by jej nie zrobił, a ten, który z jakiegoś powodu podał się za jej kuzyna, wzbudzał w Gudrun jakiś swoisty rodzaj lęku. Wprawdzie wyglądał na sympatycznego: był zadbany i pachnący, o idealnie ułożonych jasnych włosach i czystym ubraniu, ale jego oczy były... ciemne. Z jakiegoś powodu ją przerażały, dlatego uparcie odwracała głowę, byle na niego nie spojrzeć gdy zaś lekko ją objął, zadrżała ze strachu. Czuła się jak ofiara stojąca w obliczu bazyliszka, a to jeszcze bardziej ją niepokoiło.
Dlaczego szukali jej obcy ludzie? Nie miała pojęcia, o co tu chodziło i drażniło ją poczucie, że zaczynała się bać. Nie znosiła wrażenia nieporządku, a tutaj coś wyraźnie było nie tak. Nie wiedziała tylko co. Najprościej byłoby zapytać "kuzyna", lecz do Gudrun zaczęła docierać myśl, że to któryś z szajki wampirów. Wprawdzie nie pachniał jak one, jego zapach był zupełnie inny, ale i to Gudrun zwaliła na zmęczenie. Zresztą — z jakiego innego powodu jakiś obcy miałby jej szukać?
A jeśli to naprawdę był jeden z nich... Gudrun starała się iść powoli, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, aby go nie sprowokować. Musiała jakoś uciec, ale najpierw musiała uśpić jego czujność. To zaś najprościej było zrobić, udając posłuszeństwo.
Jednak nawet mimo to nie umiała ukryć jednego. Bała się. Coraz bardziej się bała, a powiększająca się ilość
niewiadomych tylko ten strach wzmagała.
Pewne było jedno — musiała uciekać, a potem spróbować się
jakoś skontaktować z ojcem. Proszenie go o pomoc było dość niskie i Gudrun była
pewna, że po wszystkim będzie czuła jedynie zażenowanie, ale w tamtym momencie
coraz bardziej potrzebowała jakiegokolwiek poczucia stabilizacji — które
wówczas jej odbierano kawałek po kawałku.
Ucieczka przystojniakowi nie była najtrudniejsza — facet był
zbyt pewny siebie i w ogóle nie wziął pod uwagę, że to milczące metr
sześćdziesiąt może zaatakować. Dzięki temu braku czujności Gudrun trafiła
kolanem prosto między jego nogi, tam, gdzie miało zaboleć najbardziej. I
bolało: domniemany kuzyn zwalił się na betonowe płyty drogi — których ostatnio
tu nie było — i jęczał cicho, nie zwracając uwagi na to, co działo się z
Gudrun. Dzięki temu natychmiast puściła się biegiem, nie mając pojęcia, dokąd
uciec. Najlepiej w kierunku centrum, gdzie wyżebra od kogoś jakieś drobne i
zadzwoni do ojca, z trudem chowając swoją dumę do kieszeni.
Niestety, potem było tylko gorzej. Nie tylko nie zdołała
dopaść centrum, ale w swoim szaleńczym pędzie o mało nie wpadła na dwójkę
spacerowiczów. A przynajmniej tym się początkowo wydawali, bo gdy Gudrun się
odwróciła i pobiegła w zupełnie innym kierunku, niż zamierzała, usłyszała, jak
wysoki Azjata i niska czarnulka zaraz za nią pogonili. To wzbudziło w niej
pierwsze objawy paniki — dlaczego kolejni ludzie ją ścigali?! Co najgorsze,
któreś z nich z pewnością było wampirem, Gudrun rozpoznała to po zapachu.
Wówczas nabrała pewności.
To oni. Z tej szajki.
Oni chcieli ją zabić.
Powoli brakowało jej tchu, a pod wpływem rozlewającej się po
ciele paniki jej nogi słabły, wyginały się jak łamane zapałki i miękły, jakby
były zrobione z waty. Coraz trudniej było się jej utrzymać w pionie, a
świszczący oddech mieszał się z cichym, przerażonym łkaniem. Nie wiedziała, co
robić: była na jakimś pustkowiu goniona przez trójkę nieznajomych. I po co
ci było się na tych dzikich rzucać?! Same z tego problemy!, karciła się w
myślach, choć teraz nawet gniew jej nie wychodził, przesiąknięty strachem.
Musiała się gdzieś ukryć, choć nie miała pojęcia, gdzie.
Dopiero po chwili w oczy rzuciła się jej stara, zasłonięta krzakami szopka.
Gudrun rozejrzała się płochliwie, a gdy nie zobaczyła nigdzie obcych, uspokoiła
się odrobinę, czym prędzej chowając w chacie. Miała nadzieję, że ci ludzie
porzucą gonitwę albo ją zgubią.
Choć w gruncie rzeczy mocno w to wątpiła. Wiedziała, że
zaraz dojdzie do konfrontacji. Była zbyt przerażona i skołowana, by walczyć,
więc jeśli ci nieznajomi chcieli ją zabić, z pewnością to zrobią.
Nie bała się śmierci, bo nie umiała sobie jej wyobrazić.
Bała się wyłącznie towarzyszącego jej bólu.
I tego, co poczuje jej ojciec, gdy dowie się o jej śmierci.
Gdy pierwsza osoba weszła do szopki, Gudrun z trudem
stłumiła przerażony pisk, ale nie zamierzała się poddać. Zdziwiło ją tylko i
mocno zaniepokoiło, że kobieta zwróciła się do niej po imieniu. Co więcej, ta wariatka podawała się za Arię, pierwszą stworzoną
jej ojca, co było w oczywisty sposób niemożliwe, ponieważ ta dwójka od lat była
zwaśniona.
— Zabiorę cię do niego, ale musisz wyjść, musisz iść ze
mną...
Ha! Niedoczekanie twoje!, pomyślała, dumna z siebie,
że nie dała się temu podstępowi. Kimkolwiek ta kobieta była, na pewno nie miała
dobrych zamiarów, a zasłanianie się nazwiskiem jej ojca było wprost obrzydliwe.
I ciekawe, gdzie by ją zawiozła? Pewnie do jakiejś piwnicy, w której
mieszkałaby z resztą przeznaczoną na handel ludźmi czy coś jeszcze
okrutniejszego. O nie! Nigdzie z tą wariatką nie pójdzie, czemu dała wyraz
chwilę później, rzucając się na nią z deską. Próbowała się bronić, a atakowana
z każdej strony kobieta nie była w stanie wykonać żadnego ruchu, co dawało
Gudrun szansę na ucieczkę. Teoretycznie, bo w ferworze walki zapomniała o tym,
że czarnulce towarzyszył jeszcze jakiś Azjata, który właśnie wszedł do szopki.
Na domiar złego, towarzyszył mu jej rzekomy kuzyn, co tylko upewniło ją w
przekonaniu, że oni wszyscy próbowali ją schwytać.
Aż w końcu im się udało.
Gdy próbowała się wyrywać, robiła to dla samej zasady:
wiedziała, że i tak nic nie wskóra, poza tym była zbyt przerażona, by trzeźwo
myśleć. Serce waliło jej jak młotem, a po policzkach spływały łzy, których dotąd nawet nie zauważyła. W jednej
chwili pożałowała swojej głupiej brawury. Mogła powiedzieć komuś innemu o tej szajce
dzikich, mogła się sama na nich nie rzucać! Jednak ani myślała współpracować z
porywaczami, najpierw próbując na nich napluć, a potem mamrocząc po mongolsku.
Tego języka na pewno nie znali, więc niech nie myślą, że cokolwiek od niej
wyciągną.
Ale i ten pomysł nie zadziałał, kiedy ta pieprzona
czarnowłosa wariatka zaczęła jej odpowiadać w tym samym języku. Kto normalny
zna jeszcze mongolski?! Jedna właśnie przez to jej marny plan legł w gruzach, a
Gudrun musiała słuchać tego, co ta psychopatka jej mówiła.
I sama nie wiedziała, co zrobić. Mimo że chciała się śmiać z
absurdu, który właśnie usłyszała, jej serce waliło jak młotem: jak gdyby
powolutku sugerując, że to wcale nie były brednie. Ale musiały być! Musiały…
— Umarłaś w 1986
roku, w tych barakach. Mamy rok 2021. Goro przywrócił cię do życia.
Umarłaś. Przywrócił cię do życia.
Drżała. Wprost nie mogła tego powstrzymać, a gula, która
wyrosła jej w gardle była tak duża, że uniemożliwiała nie tylko mówienie, ale
oddychanie. Dysząc ciężko, rozglądała się półprzytomnie dookoła, po raz
pierwszy tego dnia zdając sobie sprawę, że nie da rady uciec. Złapała ją banda
psychopatów, którzy wmawiali jej jakieś brednie, jakby chcieli ją ogłupić albo
przeprowadzić na niej jakieś eksperymenty. Albo jedno i drugie.
Spanikowana próbowała wymyślić jakąś drogę ucieczki, ale
ten, który ja trzymał, siłą zaprowadził ją do samochodu i usadził na miejscu
obok kierowcy. Upewniwszy się, że wejście było zablokowane, kiwnął głową do
pozostałej dwójki, żeby wsiadali z tyłu, a po chwili ruszyli.
Robiła co mogła, by nie zacząć płakać. Ramiona i wargi jej
drżały, a w kącikach oczu zbierały się kolejne łzy, które Gudrun pospiesznie
ocierała. Gdyby tylko Athan wiedział, co się z nią działo! Gdyby tylko się
dowiedział! Wyobrażała sobie, jak nagle zagradza tym potworom drogę, ratuje ją,
uspokaja i zabiera do domu w Blickling. Był przy niej zawsze, gdy go
potrzebowała, więc dlaczego teraz miałby nastać wyjątek? Jednak ta nadzieja na
ujrzenie ojca paradoksalnie wprawiała ją tylko w gorszy nastrój, ponieważ
zapewne zbyt szybko go nie zobaczy. Porywacze twierdzili, że właśnie tam mieli
jechać, ale im nie wierzyła. Mamili ją obietnicami, żeby im uwierzyła i się
uspokoiła, choć z pewnością nie zamierzali dotrzymać obietnicy.
Oni mnie zabiją.
Chciało jej się płakać. Chciało jej się wyć, wołać o pomoc,
błagać na kolanach, by tylko ją puścili. Odwracała głowę w stronę szyby, aby
nikt nie zauważył jej łez, choć z czasem szloch, który próbowała ukryć, był
coraz głośniejszy. Nikt nie odezwał się ani słowem, pozwalając jej w pojedynkę
przeżywać swój własny koszmar.
Bo przecież nikogo nie miała. Nikt o niej nie pamiętał.
Miała tylko swojego ukochanego ojca, który tym razem nie zjawi się jak na
zawołanie. Nie uratuje jej. Aż któregoś dnia, po dniach, tygodniach, miesiącach
ciszy, dowie się o jej śmierci. Gudrun nie mogła znieść myśli, jak bardzo by
przez to cierpiał. Jak bardzo by przez nią cierpiał. I jeśli miała
walczyć, starać się uciec, to tylko dla niego.
Ta rozpaczliwa niemoc znieczuliła ją nawet na widok zupełnie
innego Norwich. Budynki zdawały się nowsze, mknące po ulicach samochody
dziwniejsze i bardziej wymyślne. Okolica stała się brzydsza, bez drzew i
krzewów, za to przyozdobiony w tłum szarych obywateli, sunących jedną masą do
przodu. Jakżeby chciała tam trafić; jednocześnie zniewolona, ale i wolna. Ale
nie mogła. Nie mogła, bo…
Oni ją zabiją.
— Co… Jak to… nie… to mój dom… To mój dom! — krzyczała
przerażona, wpatrując się uparcie w mijający widok za oknem.
Brzydki, szary blok, w którym mieszkała, wyglądał zupełnie
inaczej. Przemienił się w kolorowy, całkiem żywy budynek, którego cały parter
zajmował jakiś sklep. Przecież to ona mieszkała na parterze, razem z Rosie…
Rosie, jęknęła w duchu, przypominając sobie ich
ostatnie spotkanie.
Drgnęła przestraszona, kiedy kierowca zjechał na pobocze, w
pobliżu miejsca, w którym jeszcze niedawno mieszkała. Spytał czy chciała
wysiąść, ale zaznaczył, że nie pójdzie tam sama. Gudrun nie rozumiała, dlaczego
chciał ją w ogóle wypuszczać i choć mogła, a nawet powinna, wywęszyć w tym
podstęp, natychmiast się zgodziła. Wyskakując z auta jak strzała, natychmiast
podbiegła do „swoich” drzwi, teraz na oścież otwartych. Wewnątrz znajdował się
jakiś całodobowy sklepik, w którym pachniało kartoflami i papierosami. Kasjerka
gawędziła sobie z jakąś starszą panią, tylko od czasu do czasu łypiąc na Gudrun
— Tutaj był dom — jęknęła rozpaczliwie, spoglądając na
kasjerkę błagalnie. — Mieszkanie! Tutaj… Co się stało…
Obie kobiety popatrzyły na nią dziwnie, najwyraźniej nie
bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.
— No był — przyznała kasjerka. — Ale to lata temu! Toć ja
ten sklep mam tu od…
— Od dziewięćdziesiątego ósmego? — podpowiedziała staruszka
stojąca po drugiej stronie lady.
— Nie, gdzie! — zawołała sprzedawczyni niemal z oburzeniem.
— Tutaj najpierw papierniczy był! I on w dziewięćdziesiątym ós…
— Aaaa, no tak! To ty w dwa tysiące dru…
— Trzecim.
— A. Tak. Trzecim.
— TUTAJ BYŁO MIESZKANIE! — ryknęła bezsilnie, czując, że
znowu ma nogi jak z waty.
Tutaj było mieszkanie. Jej u Rosie, mieszkały tam wspólnie
od czterech lat. Wcześniej Gudrun spotykała się z wieloma kobietami, a rzadziej z
mężczyznami, ale żaden związek nie przetrwał tyle czasu, co z Rosie. Dlatego
uwiły sobie tu własne gniazdko, ciesząc się ciszą, spokojem i swoim
towarzystwem. I nawet mimo tego, że związek rozpadł się kilka miesięcy temu,
Gudrun ze wzruszeniem wspominała tamte chwile.
I mieszkanie. Ich małe, nędzne mieszkanko na parterze jednej
z kamienic Norwich. Kamienic, która zamieniła się w jakiś nędzny sklep.
Sklep założony w dwa tysiące trzecim roku. Siedemnaście lat
później.
Dlaczego wszyscy tak się uwzięli z tymi pieprzonymi
podróżami w czasie?!
Nie mogła znieść tu ani chwili, dławiona i przygniatana
świadomością, że nawet ten mały kawałek normalności, tę małą ostoję, jej
odebrano. Wybiegając ze sklepu, czuła na sobie czujne spojrzenie Azjaty, ale w
ogóle o to nie dbała. Musiała się dowiedzieć, co się stało.
Nieopodal stał jakiś przystanek autobusowy — którego
ostatnio z całą pewnością tam nie było, a także niewielki kiosk, także jej
zupełnie obcy. Tuż obok niego stał jakiś facet, najwyraźniej czekający na
autobus. Jednak Gudrun najbardziej interesowała gazeta, którą mężczyzna
usiłował czytać w półmroku nadchodzącej nocy. Natychmiast tam popędziła i wyrwała ją obcemu, ignorując jego powarkiwania. Stojąc na drżących nogach, drżącymi rękami
dzierżyła gazetę, z drżącym sercem odszukując datę dzisiejszego wydania.
13 września 2021 roku.
Odetchnęła głęboko, starając się uspokoić. Ale im bardziej próbowała,
tym było gorzej. Z resztkami nadziei odwróciła się w stronę rozgniewanego mężczyzny, nie
mając pojęcia, o co zapytać. Choć przecież doskonale wiedziała.
— Który mamy rok?! — pisnęła cichym, drżącym od emocji
głosem.
Obcy popatrzył na nią ze zmarszczeniem brwi, sprawiając
wrażenie, jakby nie zrozumiał pytania.
— Co...
— No który rok?! — krzyknęła na poły przerażona i
zniecierpliwiona.
Facet nadal marszczył się brzydko, najwyraźniej
podejrzewając, że Gudrun sobie z niego kpiła.
— No dwa tysiące dwudziesty pierwszy... — odparł niepewnie,
jakby obawiał się, jak Gudrun zareaguje na tę — dla niego — całkiem normalną
informację.
Zachwiała się niebezpiecznie, w ostatniej chwili
podtrzymując się ścianki kiosku. W głowie jej wirowało, zbierało się jej na
mdłości. Blada, słaba, otępiała i przerażona, popatrzyła na mężczyznę z
niedowierzaniem zmieszanym ze strachem, modląc się w duchu, by zaraz jej
powiedział, że żartował i wszystko jest w porządku.
— Jak to — szeptała, mając wrażenie, że zupełnie postradała
zmysły — a osiemdziesiąty szósty…? Kiedy był osiemdziesiąty szósty?!
Facet uśmiechnął się dziwnie, łypiąc na Gudrun podejrzliwie.
— No... w osiemdziesiątym szóstym... od czubków uciekłaś?
Może i uciekła. Skąd miała pewność, że tak nie było? Teraz
już niczego nie mogła być pewna. Może rzeczywiście stamtąd uciekła. Może od
dawna żyła w innej rzeczywistości, utkanej z własnych urojeń. A może tamtego
dnia, gdy zginęli jej rodzice, jednak udało się jej zabić? Albo umarła razem z
nimi, od tej samej bomby? Może nigdy nie uratował jej uprzejmy pan Hopkins.
Może pan Hopkins nie zaprowadził jej do Athanasiusa Tismaneanu, a on wcale nie
zamienił jej wampira. Może nigdy go nie znała, nigdy nie znalazła w nim
drugiego ojca?
Może…
Łzy spłynęły jej po policzkach. Łaskotały ją po policzku,
moczyły skórę. Zdawały się prawdziwe, ale nawet im nie wierzyła.
Może ja naprawdę umarłam?
Ale nikt mnie nie wskrzesił. Wskrzeszanie nie istnieje,
ono nie jest realne.
Ale śmierć jest...
Zadarła głowę, spoglądając w pociemniałe, późnowieczorne
niebo. Gudrun zastanawiała się, na ile jego ciemny granat był realny i na ile
realne były jasno połyskujące maleńkie punkciki, zwykle sprawiające Gudrun tyle
radości, a teraz przerażające groźbą nieistnienia. Aż z wolna zaczęło dziać się
to, czego dziewczyna tak się obawiała: gwiazdy zaczęły gasnąć na jej oczach,
jedna za drugą.
Gwiazdy przestawały istnieć. Tak jak przestawała istnieć i
ona.
Zemdlała.
Ocknęła się już w samochodzie. Podobno minęło tylko kilka
minut, ale to nie miało żadnego znaczenia: czas już dawno temu ją oszukał i
nawet jemu już nie mogła ufać.
Nie mogła ufać nawet sobie. I wtem właśnie przespało jej na
czymkolwiek zależeć. I tak została pokonana, aż wreszcie, zupełnie złamana,
sama się poddała. Troje jej oprawców mogło z nią zrobić co chciało, miała to
gdzieś. Odpowiadała więc grzecznie na nieśmiałe pytania Azjaty i oszustki
podającej się za Arię, ale robiła to bez żadnych emocji.
Miała dość. Miała tak potwornie dość.
— Jeśli naprawdę nie żyłam — mamrotała cicho, wpatrzona w
pociemniały obraz za oknem — dlaczego mnie nie zostawiliście? Nie widzicie —
spojrzała na nich ze łzami w oczach — co ze mną zrobiliście? O to wam chodziło?
Nie chciała słuchać odpowiedzi, dlatego pospiesznie się
odwróciła, niemal zesztywniała od spinających ją nerwów. Stresować zaczęła się
nawet jeszcze bardziej, gdy rozpoznała wąską uliczkę otoczoną dębami. Za trzy
kilometry mieli wjechać do Blickling i dopiero to dało Gudrun odrobinę nadziei,
ale… ale i coś, czego nie rozumiała.
Z jednej strony była pewna, że gdy wróci do domu, ojciec jej
wszystko wyjaśni. Uspokoi ją, pogłaszcze po włosach, jak to miał w zwyczaju, a
na końcu zwróci jej uwagę, że nie toleruje spóźnialstwa. Ale jednocześnie…
jednocześnie miała wrażenie, że to tam otrzyma ostateczny dowód na spełnienie
wszystkich jej obaw. I na to, że to nie wszyscy dookoła oszaleli, ale ona.
Gdy podjechali pod dwór, wyglądający cudownie tak samo,
Gudrun zaczęła się panicznie bać. Do tego stopnia, że długo nie mogła wysiąść z
samochodu, choć teoretycznie powinna od razu rzucić się do drzwi, zawołać
Athana i zażądać, żeby wszystko jej wyjaśnił, ale najpierw przegnał tę
podejrzaną trójkę. Nie mogła się do tego zmusić właśnie z poczucia, że akurat od niego, swojego ojca, dowie się czegoś, czego nigdy nie chciałaby usłyszeć.
Bała się. Choć powinna się cieszyć.
Próbowała. Ale nie
umiała.
— On nic nie wie, chciałam zrobić mu niespodziankę.
Niespodziankę?!, pomyślała wzburzona Gudrun. Gniew
był miłą odmianą po ciągłym strachu, choć i jego do końca nie zakrył. Jeśli
miała robić za niespodziankę — bo nie za człowieka, nie za dziecko, nie za
córkę — tylko jakąś zwykłą rzecz, którą daje się w prezencie na odczepnego,
mogła ją jeszcze obwiązać w kokardę.
W tym momencie poczuła się jak śmieć. Jak wyrzutek. Jak
ktoś, kto nie ma w sobie za grosz wartości. Jak ktoś, kogo wybudza się z
martwych tylko po to, by stał się prezentem.
Bo przecież nie wezwali cię dlatego, że komukolwiek na
tobie zależy. Tata nawet o niczym nie wie, a ci, którzy zrobili ze mnie żywego
trupa, mają mnie za prezent.
Nie mogła się powstrzymać i zupełnie się rozpłakała. Czuła
się tak koszmarnie osamotniona i pozbawiona jakiejkolwiek godności. I jeśli to
była prawda i naprawdę została wskrzeszona, to nie z miłości i tęsknoty.
Z kaprysu.
Wtem właśnie popatrzyła na tę, która podawała się za Arię. I
raz jeszcze tej nocy Gudrun poczuła przyjemne, rozgrzewające od środka,
łaskotanie gniewu. Wzbierała go w sobie, gromadziła i kumulowała, by z coraz
większą, stale narastającą nienawiścią spoglądać na ciemnowłosą kobietę. Na tą,
dla której była tylko podarkiem.
Jak śmieć i wyrzutek.
Po jak zwykle ciemnym hallu rozlewało się jak zwykle ciepłe
światło, a ze strony salonu jak zwykle o tej porze słychać było trzask
rozpalonego kominka. Wszystko było jak zwykle, co jednocześnie Gudrun
cieszyło i nie cieszyło. Bo dawało nadzieję. A ona zaczęła ją coraz
bardziej zatruwać.
Ale nie widziała nic poza ciepłym światłem lamp. Nie
słyszała niczego poza trzaskiem ognia.
A jednak wiedziała, że tam był. Serce najpierw zupełnie jej
stanęło, by następnie wznowić szaleńczy rytm, doprowadzając ją do istnej
gorączki. Przed oczami na moment pociemniało, a żebra gwałtownie ścisnął
lodowaty strach, nie pozwalając jej na wzięcie głębokiego, uspakajającego
oddechu.
— Nie wiem, co powiedzieć... — dukała czarna, którą Gudrun
tak błyskawicznie i szczerze znienawidziła. — Chciałam dać ci szczęście i… i… i…
— Szczęście?! Więc w ramach tego szczęścia
postanowiłaś powłóczyć się po nocy z DEMONAMI?!
Tata!, krzyknęła w myślach, a na usta natychmiast
wypłynął jej szeroki uśmiech wypełniony tęsknotą, ulgą i radością. Tak
doskonale znała i pamiętała jego głos! I nic się nie zmieniło: nawet pogniewany
brzmiał tak samo i choć powinno ją to niepokoić, to jednak cieszyło, bo to
też się nie zmieniło!
— Dobrze wiesz, co o nich sądzę — burczał Athan,
najwyraźniej wciąż wzburzony — a jednak znikasz z nimi bez śladu i twierdzisz,
że chcesz mojego szczęścia! Jedno wyklucza drugie — warknął.
Cieszyła się z tej kłótni. Kimkolwiek była ta kobieta,
Gudrun miała nadzieję, że zaraz ją stąd wyrzuci. Ale wtem, stety lub niestety,
oboje zamilkli, a oszustka dała jej dyskretnie znać, by wyszła z ukrycia.
Zdrętwiała ze strachu. Nie była w stanie się poruszyć. Ale
musiała. Ale chciała.
Nie pamiętała tego momentu, w którym powoli wyłoniła się z
cienia, stając w pełnym świetle. Stając w zasięgu jego wzroku.
On też się nie zmienił.
Wyglądał na rozgniewanego, gdy patrzył na tę, która ukradła
imię Arii. Ułamek sekundy później odwrócił się, tak samo gniewnie, sprawiając
wrażenie zniecierpliwionego i zmęczonego tym, że ktoś jeszcze postanowił go
odwiedzić.
Ale potem ją zobaczył.
I właśnie w tym momencie zdała sobie sprawę, że coś naprawdę
było mocno nie tak.
Niemal widziała, jak krew odpływała mu z twarzy, zamieniając
ją w poszarzałą, zmartwiałą maskę. Przecież by tak nie zareagował, gdyby był
rok osiemdziesiąty szósty. Nie pobladłby tak śmiertelnie, gdyby byli tak po
prostu umówieni na siódmą. Nie pobladłby, tylko by ją zrugał, że spóźniła się
ponad pięć godzin. Lecz on nie rzekł ani słowa. Blady, zmrożony, przerażony,
spoglądał na nią szklanymi oczami. Bez wyrazu. Bez wiary. Bez uczucia.
Po prostu patrzył. A każda upływająca w tej martwej ciszy
milisekunda kłuła ją mocno i boleśnie, tylko jeszcze bardziej prowokując
szalejący w jej duchu strach.
Po prostu patrzył. A jego oczy stawały się coraz bardziej
szklane. Spoglądała w nie dostatecznie długo, by przez moment umknęła jej rzecz
najważniejsza, wzbudzająca w Gudrun tyle samo radości i ulgi, co paniki.
Jego oczy były szklane.
Płakał.
Płakał. A nie płakałby, gdyby był rok osiemdziesiąty szósty.
I ona płakała. A nie płakałaby, skoro przecież widziała go
ledwie kilka dni temu.
Nie płakałaby. Nie czułaby też tak rozdzierającej serca
tęsknoty i rozpaczliwego pragnienia, by się do niego przytulić.
Ale on wciąż stał. Nie poruszył się, nie zbliżył, nie
wyraził żadnej chęci podejścia do niej.
Bo to nie było wzruszenie? To był gniew, oburzenie? Odraza? A może on jej tu nie chciał? Może już dawno zapomniał, a gdy się pojawiła, jedyne co
zrobiła, to rozdrapała stare rany, które jej ojciec zdążył już zaleczyć i
puścić w niepamięć.
Nie chciał jej tu.
Chciałaby stamtąd uciec, wybiec, udawać, że nie doszło do
tego spotkania. Chciałaby być tak silna i zadziorna jak zwykle, chciałaby nie
czuć żadnego wahania. Ale i tak najgorsza była desperacja paląca żywym ogniem
każdą komórkę jej ciała. Desperacja, rozpacz, tęsknota i strach, który ugasić
mógłby tylko jej ojciec — to wszystko miażdżyło ją od środka i nie pozwalało
swobodnie oddychać.
Bała się. Tak bardzo się bała, że...
Że była tylko prezentem. Niczym więcej.
— Tato... — pisnęła cichutko, niepewnie, bezsilnie; zupełnie
jak wtedy, gdy nazwała go w ten sposób po raz pierwszy.
To jedno magiczne słowo podziałało jak zaklęcie. Ono było
zaklęciem. Od zawsze i na zawsze.
Jeszcze tylko jeden ułamek sekundy wwiercał się w nią
strachem, niepewnością i bólem. Tylko jeden, następny bowiem obfitował w tak
wiele przeżyć i emocji, że Gudrun nie była w stanie ich wszystkich zebrać i
spróbować nad nimi zapanować. Zresztą, nie chciała tego robić, dlatego uczyniła
coś, czego pragnęła od tak bardzo dawna.
Nie mogła tego powstrzymać i wybuchła głośnym płaczem, gdy mocno
wtuliła się w swojego ojca. Drżała silnie, ilekroć ją do siebie przyciskał,
głaskał po włosach i łkając szeptał jej imię. Potoki łez wsiąkały w jego
koszulę i w jej włosy, a mimo to Gudrun chciała się szeroko uśmiechnąć.
Bo nie była prezentem. Nie była byle niespodzianką. Była
jego córką, którą kochał i za którą tęsknił. Wiedziała to, czuła każdą najmniejszą cząstką swojego ciała. Czuła to, bo ona tak samo kochała jego. I tak samo straszliwie
za nim tęskniła.
Nie chciała wyrywać się z jego uścisku. Bała się, że gdy to
zrobi, jej ojciec zniknie. Ale nawet mimo tego, tak bardzo tęskniła za jego
spojrzeniem. Za tym, by znowu ją zobaczył, by ją dostrzegł i uwierzył, że to
naprawdę ona.
— D-dlaczego płaczesz? — wyszlochała, spoglądając na niego
błagalnie. — P-przecież… przecież… niedawno się widzieliśmy…
Pod wpływem tych słów Athanem szarpnął silny spazm płaczu,
tym silniej ją do siebie zagarniając. Ucałował ją w czubek głowy, by po chwili
w tym samym miejscu ułożyć swoje czoło.
— Dlaczego płaczesz… — szeptała bezustannie. — P-przecież
n-nic… nic się n-nie st-tało…
Wtem Athanasius
oderwał się od niej nagle, pochylając się nieco i ujmując jej twarz w dłonie.
Jego oblicze, choć mokre od łez, jaśniało uśmiechem i błyszczącymi wzruszeniem
i radością oczyma, pod wpływem którego także Gudrun uśmiechnęła się do niego
najpiękniej, jak tylko była w stanie.
— Nic się nie stało, córeczko — szepnął drżącym głosem,
wciąż nie przestając ronić łez. — Przecież nic się nie stało, kochanie.
Im bardziej drżał, tym mocniej ją do siebie tulił.
Bała się od niego odsunąć choćby na milimetr — jakby brak
bliskości oznaczał brak tych wszystkich silnych emocji, które nimi szarpały. To
one ich spajały i na nowo budowały więź, która ich przed laty połączyła.
Dlatego siedziała na sofie, mocno wtulona w swojego ojca, który od czasu do
czasu przyglądał się jej uważnie błyszczącymi oczami, z uwielbieniem
dostrzegając każdy, nawet najmniejszy szczegół. Widział maleńki pieprzyk nad
prawą brwią, niewielką, wąską bliznę między obojczykami i zielone oczy
przyozdobione ledwie widocznymi, a jednak dla niego tak wyraźnymi brązowymi
plamkami. I te jakże charakterystyczne warkoczyki, których niegdyś tak
nienawidził, a teraz wprost je uwielbiał. Z każdą sekundą upewniał się coraz
bardziej, że naprawdę tulił do siebie swoje dziecko, a to dodawało mu jeszcze więcej
siły. Także Gudrun rosła w wiarę i energię, gdy obserwowała, jak twarz jej ojca
coraz bardziej jaśniała, a wiara, bezdenna ulga i wdzięczność pękały w oczach.
Przez długi czas po prostu cieszyli się swoją obecnością,
swoim powrotem i swoją tęsknotą. Potem zaczęli rozmawiać, ale tym razem Gudrun
się nie bała.
Już się nie bała.
— I... oni mnie...
Tak jak się tego spodziewała, Athan wszystko delikatnie jej
wyjaśnił. I choć mówił ogólnie, w obawie przed zbyt bolesnymi szczegółami,
Gudrun z łatwością połączyła wszystkie kawałki w jedną tragiczną, koszmarną
całość. Coś zakłuło ją w sercu, gdy obserwowała, jak kiwał ponuro głową,
przymykając na moment powieki.
— Ale naprawdę? — jęknęła, jeszcze wygodniej poprawiając się na sofie i mocniej przytulając się do taty. — Oni? — spytała z mieszanką szoku i zawodu. — Oni? Przecież oni wszyscy razem mieli IQ niższe od gołębia! Jak to możliwe, że dali mi radę?!
Najwyraźniej ten niby humorystyczny komentarz niespecjalnie
rozbawił Athana, bo spojrzał na nią z lękiem i bólem, czego Gudrun natychmiast
pożałowała. I kiedy miała za to przeprosić, zdała sobie sprawę z czegoś
znacznie większego i potworniejszego.
— Tato — szepnęła, nagle przejęta lękiem. Także Athan mocno
się zaniepokoił, widząc tę niespodziewaną zmianę nastroju. — Przepraszam —
jęknęła, rozdzierana żalem i wstydem. — Przepraszam! Przez moją głupotę tak
strasznie cierpiałeś…
Łzy znowu napłynęły jej do oczu, gdy zdała sobie sprawę, jak
długo Athan musiał nosić po niej żałobę. Gudrun łatwo mogła sobie wyobrazić ten
ogrom bólu, ponieważ czułaby to samo, gdyby role się odwróciły i to on został
kiedyś zamordowany w jakimś nędznym zaułku. Przejęta lodowatym dreszczem, natychmiast
odrzuciła od siebie tę czarną myśl.
Jednak Athan nie odzywał się ani słowem. Wciąż ją tulił i
głaskał po głowie, ale milczał jak zaklęty. Najpierw Gudrun silnie się tego
przelękła, ale zaraz potem zrozumiała. Co miał jej odpowiedzieć? Że nie, wcale
nie było tak źle? Oczywiście, że było. A może powinien ją teraz zacząć oskarżać
o długie lata żałoby? Tym milczeniem jej ojciec przyznawał jej rację i choć się
tego spodziewała, i tak poczuła się z tym źle.
— Co się z nimi stało? — spytała cicho, starając się jakoś
przerwać tę nurtującą ich ciszę.
Ale i to się nie powiodło, bo Athanasius długo zastanawiał
się nad odpowiedzią. Gudrun była pewna, że od razu miał ją przygotowaną, ale z
jakiegoś powodu nie chciał jej tak od razu wyjawić.
— Już nikogo nie skrzywdzą.
— Aha! — zawołała, patrząc na niego ze znaczącym, szerokim
uśmiechem. Pierwszym tego dnia, jakże przyjemnie rozgrzewającym ją od środka. —
Znam ten szyfr!
Athan z trudem, ale uśmiechnął się lekko. Ale i tym razem nic nie powiedział, patrząc na nią nagle tak, jakby dopiero ją ujrzał; jakby przez ten cały czas nie wierzył i dopiero teraz do niego dotarło, kogo miał przed sobą, kogo tulił, za kim tak bardzo tęsknił i czyj widok sprawiał mu największą, obezwładniającą, hipnotyzującą radość.
— Boże, skarbie — szeptał drżącym, pełnym emocji głosem. —
Tak straszliwie mi ciebie brakowało…
Uśmiechnęła się szeroko pod nosem, choć wiedziała, że teoretycznie nie powinna: Athan właśnie przyznał jej to, za co go chwile temu przepraszała. Tym samym poczuła silny ucisk w piersi, zaatakowana żalem i rozpaczą na samą myśl, ile bólu sprawiła temu, który przecież ofiarował jej wszystko. Lecz mimo to, mimo tych ciężkich, pochmurnych myśli, cały czas się uśmiechała, myśląc nad tym, czy jej ojciec wiedział, jak wielką radość sprawiał jej tymi słowami.
Wiedział, pomyślała z ogromną, słodką ulgą. Na pewno wiedział.
— Powiedziałabym, że ja też — zaczęła odrobinę
humorystycznym tonem — ale wedle mojej rachuby, widzieliśmy się jakiś niecały
tydzień temu.
Tym razem Athanasius cicho się zaśmiał, być może
wreszcie starając się choć odrobinę rozluźnić. Gudrun jak mało kto wiedziała,
że to bardzo trudne, ale oboje musieli sobie z tym poradzić.
— To naprawdę była Aria? — spytała cicho, gdy
niespodziewanie przedłużająca się między nimi cisza zaczęła jej przeszkadzać.
— Tak — odparł łagodnie, uprzednio delikatnie całując ją w
czubek głowy. — Dokładnie ta, o której ci opowiadałem.
Ta informacja bardzo rozczarowała Gudrun. Przez cały ten
szalony czas Aria jawiła się jej jak oszustka żerująca na słabościach innych.
Dziewczyna aż do samego końca nie mogła uwierzyć, że ta krętaczka była tą Arią,
którą Gudrun tak polubiła dzięki opowieściom ojca. Nierzadko wyobrażała sobie
ich spotkanie, od razu dochodząc do wniosku, że na pewno się polubią.
Aż wtem cały czar prysł.
— Zrobiła ze mnie zabawkę — szeptała, ni to wzburzona, ni
rozczarowana, ni załamana. — Taką, którą
się wykopuje z ziemi, otrzepuje z kurzu i wręcza drugi raz. Możesz tego nie
zrozumieć — podjęła po chwili zawahania, nie będąc pewna, czy powinna to
powiedzieć — bo przecież wróciłam, jestem cała i zdrowa. Ja też powinnam się
cieszyć, ale… co innego, jakbyś to ty poprosił te demony o… no wiesz —
mamrotała nieco niezręcznie. — Zrobiłbyś to, bo mnie kochasz. A ona — jęknęła
gorzko — zrobiła to tylko po to, by ci się przypodobać. Równie dobrze mogła ci
kupić psa — burknęła. — Wyszłoby na to samo.
Athan spojrzał na nią z niedowierzaniem, szeroko otwierając
oczy. Wtem Gudrun zdała sobie sprawę z tego, jak źle w słowach ujęła swój
kłopot, dlatego nie dała mu dojść do słowa, w porę go ubiegając z
wyjaśnieniami.
— Ja się nie porównuję do psa — sprostowała pospiesznie. —
Chodzi mi tylko o to, że piesek też by cię pocieszył. I nie trzeba było do tego
wskrzeszania…
…zmarłych. Gudrun, dokończ to. Przecież jesteś umarłą.
Zimny dreszcz szarpnął jej ciałem, ilekroć zdawała sobie
sprawę z tej potworności.
— Ona to zrobiła dla ciebie, nie dla mnie — dokończyła
wreszcie z cichym westchnieniem. — Wiem, że teoretycznie wychodzi na to samo.
Ale dla mnie to różnica. I to duża.
Nie chcąc już więcej o tym rozmawiać, mocniej się w niego
wtuliła, nagle uznając, że cisza wcale nie była taka zła. Athan to zrozumiał i
także milczał, nie spiesząc się z wyjaśnieniami, które zapewne miał w zanadrzu.
Zawsze ją rozumiał, czasami nawet lepiej niż ona sama, dlatego wiedział, że nie
musieli się spieszyć.
Przecież mieli od teraz całą nieskończoność czasu.
— A jeśli zasnę i się
nie obudzę? Albo zaraz zniknę?
Dochodziła czwarta nad ranem, kiedy wreszcie położyła się
spać. Po rozmowie z ojcem musiała się wykąpać — cały czas śmierdziała krwią i
czymś na wzór stęchlizny. Ucieszyła się, gdy Athan zaprowadził ją do jej
niegdysiejszego pokoju, a jeszcze bardziej uradował ją fakt, że nic się w nim
nie zmieniło. To Gudrun akurat nie zaskoczyło — jej ojciec zawsze był bardzo
sentymentalny i nigdy nie dałby przerobić tego pomieszczenia na cokolwiek
innego, nawet jeśli był to dom Cavendishów.
Choć zapewne nie miał na to żadnej nadziei.
— Brzmię jak dzieciak, wiem — mruknęła. — Ale nie codziennie
zdarza mi się… no wiesz — wymamrotała, nadal nie umiejąc wypowiedzieć tego na
głos. — Nie znam się, ale ze śmiercią chyba nie wolno igrać…
Milczał. Znowu nie chciał powiedzieć czegoś na głos, bo
zapewne za bardzo by ją to zmartwiło. A odpowiedź na to była tylko jedna: on
też nie wiedział, jak to działało i ta myśl ani trochę jej nie uspokoiła.
— Boję się — wyznała szczerze, pochylając lekko głowę. — Nie
chcę umierać — szepnęła rozpaczliwie, nagle spoglądając Athanowi głęboko w
oczy.
Ten widok zupełnie skruszył jego serce. Natychmiast ją do
siebie przytulił, głaszcząc po włosach. Już widziała to w jego oczach: nie miał
pojęcia, jak to całe wskrzeszanie działało. Nie wiedział, co zmieniło się w
Gudrun, o ile cokolwiek. Nie wiedział, jakie reakcje zaszły w jej organizmie,
skoro przez tyle lat była martwa, a teraz znowu oddychała i funkcjonowała. Ona
też tego nie wiedziała, ale to normalne. I jak znała swojego ojca, zrobi
wszystko, aby poznać te niewiadome.
— Demony to bardzo szlachetne stworzenia — szeptał
uspokajającym tonem, choć nieco wbrew sobie. — Brzydzą się kłamstwem i zawsze
dotrzymują obietnic. Nic ci nie grozi — tłumaczył cicho, jeszcze mocniej ją do
siebie tuląc. — Nie pozwolę na to. Jesteś tu bezpieczna, moja malutka.
— Wiem — odparła, choć niepewnie, tym samym dając ojcu
wyraźny znak, że nadal miała całe mnóstwo wątpliwości.
Ani nie chciała, ani nie zamierzała niczego przed nim
udawać, dlatego, nawet mimo wewnętrznego wstydu, z pełną świadomością
zachowywała się jak sześcioletnia dziewczynka obawiającego się potwora spod
łóżka. Ale nie chciała udawać, że wszystko było okej. Może powinna — w końcu
żyła, miała się dobrze. Lecz wieść o wskrzeszeniu, choć wciąż jeszcze nie mogła
w nią uwierzyć, wzbudzała w niej zbyt wiele obaw. Może była hipokrytką, może
nie umiała docenić daru, który jej zwrócono. Ale się bała. Tak po prostu się
bała, bo przed nią malowało się samo nieznane. Dlatego wolała odgrywać rolę
wystraszonego dziecka i jednocześnie śmiało i nieśmiało zadawać wszelkie
nurtujące ją pytania. Udawanie dorosłej, spokojnej, a w środku pełnej obaw i
wątpliwości, nie wchodziło w grę.
— Ale naprawdę — podjęła uparcie — wierzysz w to, że można
kogoś tak po prostu wskrzesić?
Bała się jego milczenia. Zawsze miał gotową odpowiedź, zawsze ją uspokajał swoją stanowczością i tym, że na wszystko miał
wyrobione własne zdanie. A teraz milczał. Nie miał pojęcia, co jej powiedzieć i
oboje wiedzieli, że to był jeden z powodów lęków Gudrun.
— Aż do momentu, w którym cię ujrzałem — odparł powoli, z
wyraźnym wahaniem — nie miałem nawet pojęcia, że to możliwe.
Spodziewała się tej odpowiedzi, ale nawet mimo tego poczuła
nagły ucisk w gardle. Już dawno zdążyła się przyzwyczaić do szaleńczego rytmu
swojego serca, bo przez cały wieczór nie zwalniało, na przemian przerażone i
uszczęśliwione. Gudrun najbardziej więc pragnęła spokoju, opanowania relaksu.
Naprawdę chciała się móc zacząć cieszyć, że wróciła do domu i do taty, ale
jeszcze nie potrafiła. Zbyt wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi.
— A jeśli… skąd wiesz że ja to ja?
Athan spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi, najwyraźniej
nie do końca rozumiejąc, co miała na myśli. Westchnęła ze zmęczeniem, usiłując
sobie to wszystko jakoś ułożyć w głowie.
— Może ja nadal nie żyję — tłumaczyła, odwracając lękliwie
wzrok — a tutaj siedzi, nie wiem, duch jakiś albo jakaś projekcja… nie wiem… po
prostu…
Drażniło
ją to, że tak wielu rzeczy się dziś bała i że tak wiele doprowadzało ją do łez.
Ale i tym razem z trudem powstrzymała szloch, choć przychodziło jej to z coraz
większym trudem.
— Może cię okłamali — wymamrotała — a ty nie powinieneś
robić sobie nadziei, że długo tu zostanę. Po prostu — spojrzała na niego
błagalnie — pociesz mnie jakoś! Bo się boję! Nie wiem, co się ze mną stało i co
się stanie! Ilu znasz wszkrzeszeńców? Więc skąd możesz wiedzieć, co się ze mną
stanie? A może ja zaraz na jakąś chorobę zapadnę? — spytała powątpiewającym
tonem. — A może prędzej czy później muszę umrzeć, żeby oddać naturze to, co
jej? Może to jest tylko chwilowe? Może ja się mam tylko z tobą właściwie
pożegnać, a... a potem...
Już nie dała rady. Miała nie płakać, miała spróbować się
uspokoić i cieszyć, że ofiarowano jej szansę, której nie dostał nikt. Miała
poczuć ulgę, ale bezustannie się bała. A ten strach nasilał fakt, że także
jedyna na świecie osoba, przy której czuła się bezpiecznie, też odczuwała
strach. Gudrun widziała to w jego oczach i słyszała w przeciągającym się
milczeniu. Oboje za bardzo obawiali się kolejnej utraty i oboje nie wiedzieli, czy
i kiedy ona nastąpi.
Wtem Athanasius zrobił najlepszą rzecz, jaką mógł:
momentalnie pochwycił ją w ramiona i mocno do siebie przytulił. Odkąd wróciła,
niemal cały czas spędzili w takiej pozycji, ale żadnemu z nich to nie
przeszkadzało, a wprost przeciwnie: zapewniało ogrom ulgi i wytchnienia. Ale
to jeszcze nie wszystko, oboje to wiedzieli.
— Nigdzie się stąd nie wybierasz, młoda damo — szepnął,
uśmiechając się lekko pod nosem. — Mogę dać ci szlaban na zbyt dalekie wypady,
jak chcesz.
— Zbyt dalekie? — wymamrorała cicho. — Czyli poza Blickling nie mogę?
— Nie.
— A zaświaty są poza Blickling?
— Naturalnie.
— To jak raz, poproszę.
Oboje cicho zachichotali, uradowani tym choć chwilowym
rozluźnieniem atmosfery.
— Ale skąd wiesz, że to naprawdę ja?
Nie mogła ustąpić, za bardzo ją to nurtowało. A może on
czuł, że coś jest nie tak, ale specjalnie to przed nią ukrywał? Nie chciało jej
się w to wierzyć, ale jednocześnie musiała usłyszeć konkretne potwierdzenie, że
tak, to jest Gudrun. Ty jesteś Gudrun.
— Po prostu wiem — odparł cicho z lekkim wzruszeniem ramion,
uśmiechając się przy tym łagodnie.
— Mało przekonujący argument.
Athan zaśmiał się cicho, spoglądając na swoją córkę z odrobiną
rozbawienia.
— Idź spać, już późno — szepnął, całując ją lekko w czubek
głowy.
— A jeśli naprawdę się jutro nie obudzę?
— Wtedy będziemy się martwić.
— Ale mnie pocieszyłeś — burknęła, choć nie mogła
powstrzymać wesołego uśmiechu.
— Jutro się zobaczymy — szepnął, głaszcząc ją ostatni raz po
włosach.
Przez chwilę milczał, wpatrzony w nią w pełnym skupieniu.
Jednak w jego spojrzeniu pierwszy raz błysnęło coś, czego Gudrun nie potrafiła
sklasyfikować. Tak jakby… dopiero zaczął wierzyć, że naprawdę tu przy nim była,
cała, zdrowa, żywa. Patrzył na nią tak, jakby ta prawda dopiero do niego
dotarła, wybuchając w oczach najpiękniejszą spośród radości.
— Kocham cię, córeczko — szepnął jeszcze odrobinę drążącym
głosem, cały czas spoglądając na nią tak samo: z tą kiełkującą w nim, jeszcze
nieśmiałą, ale jakże wielką wiarą.
Dopiero po raz drugi tego dnia uśmiechnęła się rozpromieniona,
czując, jak dotąd nieznane ciepło rozlewa się po całym ciele. Chciała
uśmiechnąć się do niego najpiękniej, jak potrafiła, aby z pełną mocą uwierzył w
to, co zamierzała mu powiedzieć.
— Ja ciebie też, tato.
Czuł się tak, jakby był pijany. Chwiejny krok, poplątane
myśli, szeroko otwarte oczy, w których czaiła się obezwładniająca niemal radość
w połączeniu z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy — to wszystko sprawiało,
że Athan nie tylko się tak czul, ale i wyglądał, jakby był pod dużymi dawkami
alkoholu. A ten drink, którym się uraczył, stworzony na podstawie ogromnej
dawki szczęścia, z dodatkiem ulgi, odrobiną niezrozumienia i schładzającego
umysł niepokoju działał w pełnych stu procentach. I jeśli to było właśnie to
przysłowiowe upicie się szczęściem, chętnie zostałby alkoholikiem.
Cały czas szumiało mu w uszach, a myśli były tak nieznośnie
splątane, że Athan nie miał ani siły, ani ochoty ich rozplątywać. A mimo to w
głowie cały czas tłukły się kolejne pytania, lecz te po chwili przysłaniał obraz
uśmiechniętej Gudrun malujący mu się przed oczami.
Jeszcze nie był w stanie uwierzyć. Bał się uwierzyć — w
obawie, że gdy jutro się obudzi, całość okaże się tylko pięknym, ale ulotnym
snem. Dlatego usilnie trwał w tym cudownym wyobrażeniu o świecie idealnym, w
którym jego córka żyła, chłonąc go całym sobą, sycąc się nim i napawając.
Jednocześnie z domieszką strachu dopuszczał do siebie cichą,
choć rosnącą w siłę myśl, że to nie było piękne wyobrażenie, a jeszcze
piękniejsza rzeczywistość.
A przecież ten dzień zapowiadał się tak źle. Ranek i
przedpołudnie nie zwiastowały żadnych rewelacji, lecz potem Aria oświadczyła,
że musi spotkać się z Goro. Powiedzieć, że Athan był z tego powodu
niezadowolony to nic nie powiedzieć, ale niechętnie zdawał sobie sprawę, że nie
mógł jej niczego zabraniać, przez co koło piątej Aria zniknęła z rezydencji,
zostawiając go zupełnie samego. Miała wrócić po godzinie, może dwóch, lecz
nagły i jakże nieprzyjemny SMS zrujnował nadzieję na spędzenie wspólnego
wieczoru. Zresztą, to nie było najgorsze — najbardziej nie mógł znieść myśli,
że gdziekolwiek pojechała, była otoczona przez dwóch śmiertelnie
niebezpiecznych demonów. Co więcej, z tyłu głowy czaiła się absurdalna wręcz
myśl, że Aria wybrała ich zamiast niego.
Nie mógł sobie znaleźć miejsca, krążąc z kąta w kąt.
Próbował zająć się zaległą papierologią czekającą na niego w gabinecie Elijaha,
ale nie miał na to żadnej ochoty i zwykle po kilku minutach rezygnował, dalej
niecierpliwie krążąc po całym domu. Wielokrotnie nosił się z myślą, by
zadzwonić do Arii, tylko nie wiedział, po co: czy aby ją zrugać i nakazać
natychmiastowy powrót, czy tylko się upewnić, że była bezpieczna? Zapewne jedno
i drugie, lecz za każdym razem, gdy machinalnie sięgał po telefon, zaciskał
zęby, tłumacząc sobie, że powinien jej choć trochę zaufać. Martwił się jak
diabli, oczywiście, ale Aria była już dużą dziewczynką, potrafiła sobie radzić
i Athan nie musiał jej prowadzić za rękę. Choć gdyby mógł, z pewnością by to
robił.
Wróciła znacznie później niż się tego spodziewał. Był tak
samo zaniepokojony, jak wściekły. Choć gdy zobaczył, że Arii nic nie było, obawy
zniknęły, zostawiając sam gniew. Zbyt skupiony na swoich nerwach, nie zauważył
nawet, że i Aria wyraźnie się czegoś obawiała.
A wtedy ledwie zauważalnie kiwnęła głową, choć Athan nawet
tego nie dostrzegł.
Także wtedy ktoś wyłonił się z ciemnego hallu. Ktoś, kogo już
nigdy nie spodziewał się tam ujrzeć. I tak oto jedna jego Stworzona
przyprowadziła drugą. Tę młodszą.
Tę, którą kochał jak córkę.
Tę, która zmarła trzydzieści pięć lat temu.
Nie liczyło się to, że to niemożliwe. Nie liczyło się to, że
Athan nie miał pojęcia, jak do tego doszło.
Lecz cóż go to miało obchodzić, jeśli jego mała, ukochana
Gudrun była tu z nim, taka realna, taka radosna, taka jego. Dokładnie
taka sama. Taka, jaką ją zapamiętał i jaką pielęgnował w swoich wspomnieniach.
Tak idealna.
Wyjście z jej sypialni okazało się najtrudniejsze. Przyłapywał
się na głupich myślach, że może Gudrun nie była aż tak zmęczona, że może
chciała z nim jeszcze porozmawiać. Poza tym i jego chwytał irracjonalny strach
na myśl, że być może rankiem ta bajka pryśnie niczym bańka mydlana.
Teoretycznie nie było ku temu powodów, ale z drugiej strony — co przemawiało za
tym, by Gudrun została? Nie wiedział, ale jak raz nie chciał poddawać się tym
pesymistycznym myślom, choć pesymistą był z natury.
Nie chciał się smucić, chciał się radować.
Nie chciał się bać, chciał rosnąć w nadzieję.
Nie chciał być zrozpaczony. Chciał być szczęśliwy.
Nie pamiętał, jak trafił do swojej sypialni, ale widok
śpiącej w ich łóżku Arii niemal go zaskoczył. Tylko przez chwilę przez głowę i
serce przemknął żal, że w ciągu tych ostatnich, jakże szalonych godzin zupełnie
o niej zapomniał, ale zaraz te wątpliwości przewiała radość związana z powrotem
Gudrun. Radość, której Athan nadal jeszcze nie dawał pełnej wiary, ale tak było
najlepiej — powolne, stopniowe upewnianie się w przekonaniu, że jego ukochana
córeczka naprawdę wróciła, wynagradzało mu te wszystkie lata żałoby.
Trzydzieści pięć lat w ledwie cztery godziny. Athan był
pewien, że tyle wystarczyło.
Nie chciał budzić Arii, mimo że miał do niej tak wiele pytań.
Chciał wiedzieć wszystko: jak to się stało, na czym polegało, o czym rozmawiała
z Goro, jak wpadła na ten pomysł — i wiele innych. Niemal rwało go w środku do
tego, by już teraz niecierpliwie obudzić Arię i natychmiast zaatakować ją
pytaniami. Z trudem się powstrzymał, a pomogła mu w tym jeszcze jedna myśl, jak
bardzo ją dzisiaj zaniedbał.
A może nie tylko dzisiaj?
Nie chciał hałasować i starał się jak najciszej przebierać,
ale to nie uchroniło Arii przed pobudką. Przekręciła się zaspana i posłała mu
lekki uśmiech, opierając się na łokciu. Gdy poprosił ją szeptem, by wracała
spać, jego ukochana zrobiła coś bardzo dla siebie typowego, czyli uczyniła dokładnie
na odwrót. Opierając się wygodnie na poduszce ułożonej na zagłówku, przyglądała
mu się z nieodgadniętym wyrazem twarzy. Athan nie umiał tego rozszyfrować: była
zadowolona? Może trochę. Dumna z siebie? Chyba nie. Zaniepokojona? Być może. Czyżby
bała się reakcji Athana na to, co zrobiła razem z dwójką tak nielubianych przez
niego demonów? Nie wiedział. Ale nie miało to już żadnego znaczenia.
Jeszcze chwilę milcząc, nie mógł się powstrzymać, by odrobinę
jej nie potorturować i trzymać w tym cichym napięciu. Bardzo powoli, niemal ostrożnie
zbliżył się do łóżka, a gdy już położył się obok Arii, wsunął jej rękę za kark
i delikatnie do siebie przysunął, by wtem pocałować ją namiętnie, przelewając w
ten gest całą swoja miłość, tęsknotę i wdzięczność. Pocałunek, ku jego uciesze,
dość szybko rozbudził Arię, która chętnie się do niego przysunęła, z równie dużym
zaangażowaniem poddając się tej małej czułości.
— To ty za tym stoisz, prawda? — szepnął, gdy po dłuższej chwili
odsunęli się odrobinę od siebie, wciąż wpatrzeni w siebie tak, jakby nie
widzieli się od co najmniej kilku dni. — Nie wiem, co powiedzieć. Dziękuję —
rzekł, by po chwili zaśmiać się cicho, zdając sobie sprawę, jak infantylnie i
małostkowo to brzmiało. — Nigdy nie będę ci się w stanie za to odwdzięczyć.
Nawet nie wiem, jak mógłbym. Ale będę próbował — obiecał, z największą radością
tonąc w jej coraz śmielej błyszczących oczach.
Jak bowiem można było komuś odpłacić za uczynienie rzeczy
dosłownie nierealnej? Zwyczajnie nie było takiej możliwości. Ale i tego Athan
był ciekaw: dlaczego Aria to robiła? Na początku, gdy tylko weszła do domu,
powiedziała, że chciała, aby był szczęśliwy, jednak nie dokończyła myśli, nie była
w stanie. Teraz Athan już wiedział, dlaczego, ale nadal nie znał odpowiedzi. Jednak
na tą być może musiał poczekać, bo było już po czwartej nad ranem, a jego luba
z pewnością padała ze zmęczenia po dniu pełnym emocji.
— Chcesz iść spać? — spytał cicho, czułym gestem odgarniając
jej z twarzy niesforny kosmyk włosów. — Mam do ciebie całe mnóstwo pytań, ale
możemy to odłożyć na później. Miałaś za sobą ciężki dzień — szepnął, po chwili całując
ją delikatnie w skroń.
Nie chciała spać. Podobnie zresztą jak on — po wieczorze
pełnym wrażeń był zupełnie rozbudzony i miał pewność, że nawet gdyby uzyskał od
Arii wszystkie odpowiedzi, i tak nie zdołałby zasnąć.
Ale właśnie — odpowiedzi. Athan sam nie wiedział, od czego
powinien zacząć, co go najbardziej interesowało. Aż w końcu uznał, że choć na
chwilę przestanie wszystko uparcie analizować i pozwoli swoim myślom swobodnie
popłynąć.
— Jak… — westchnął, nagle
aż nie mogąc uwierzyć w to, o co chciał zapytać. — Jak… jak to się stało? Jak
to możliwe? Aria — szepnął, machinalnie wierzchem dłoni gładząc ją
ostrożnie po policzku. — Gudrun… ona… ona przecież…
Nie umiał wypowiedzieć tego na głos, choć przecież jeszcze
niedawno to umiał. Ale teraz, kiedy nagle tak wiele się zmieniło, określenie
swojej córki w ten najgorszy z możliwych sposobów nie przechodziło mu przez
gardło.
— Gudrun… — zaczął raz jeszcze, biorąc głęboki oddech. — Ona…
widziałaś jej grób. Byłaś tam, gdy składałem kwiaty. Siedemnastego maja, tego
przeklętego siedemnastego maja! Co się stało? — wyszeptał, niespodziewanie czując,
jak opada ze wszystkich sił. — To oni…? Oni ją wskrzesili, tak? Ale dlaczego? —
pytał, zupełnie tego nie rozumiejąc. — To ty ich o to poprosiłaś? Czy oni sami
zaproponowali…? Nie rozumiem, Aria — mamrotał, coraz bardziej zagubiony w tym,
co chciał wiedzieć i czego nie wiedział. — I… — zaczął, nie będąc pewnym, czy
powinien o to pytać. — Dlaczego ona?
Spojrzał jej głęboko w oczy, chcąc wychwycić choćby
najmniejszy refleks fałszu. Wiedział, że żadnego tam nie znajdzie, ale mimo to musiał
mieć pewność. Musiał wiedzieć.
— Dlaczego ona? — powtórzył cicho, nieco niepewnie. — Nie
myślałaś o innych? O swoich bliskich? O swoich rodzicach… o Louisie… o Emmecie
albo o Elijahu… Dlaczego nie myślałaś o sobie?
Wtem przypomniały mu się słowa, które wypowiedziała Gudrun
kilka godzin temu — choć jemu zdawały się co całe eony. Ona to zrobiła dla
ciebie, nie dla mnie. Czy to mogła być prawda? Czy aż tak by się poświęciła?
Po co, jeśli Athan tego od niej nie wymagał?
A może ona tak myślała? Może czuła się niedoceniana,
pomijana, niewidzialna? Może nie dbał o nią dostatecznie, a w ten sposób
chciała mu o sobie przypomnieć — o sobie i o uczuciu, jakim go darzyła? Ta myśl
zmroziła Athana, przeszyła go boleśnie na wskroś, docierając strachem do każdej
komórki jego ciała.
— Aria… — zaczął powoli, bardzo ostrożnie, nieco niepewnie. —
Jeśli wybrałaś Gudrun… kogoś, kogo nawet nie znałaś, a kto jest mi tak bliski…
to znaczy, że zrobiłaś to dla mnie. Przecież nie musiałaś — dodał łagodnie,
uśmiechając się do niej lekko. — Mogliśmy razem zdecydować, jak wykorzystać ten…
hm, dar. I nie — zaznaczył prędko, dostrzegając jej wystraszoną minę —
nie mam ci za złe samodzielnej decyzji! Nie miałem ani przez chwilę i nie będę
mieć! Ale… — zawahał się na moment, zastanawiając się, jak to najlepiej ubrać w
słowa. — Też chciałbym, byś dostała coś od losu. By mogło ci ulżyć tak jak mnie,
byś otrzymała to brakujące ogniwo, za którym tak tęsknisz. Nie chciałbym — podkreślił
stanowczo, choć wciąż łagodnie, spoglądając na nią z czułością — by to, co
zrobiłaś, było dla ciebie poświęceniem. Nie chciałbym, byś z czasem
podświadomie nienawidziła Gudrun za to, że ona żyje, a Elijah czy Emmet
nie.
Już wystarczyło, że musiał Gudrun wyjaśnić powody, jakimi
kierowała się Aria, decydując się na jej wskrzeszenie — choć nawet Athan
jeszcze ich nie znał. A teraz, gdy miał przy sobie dwie najważniejsze osoby w
jego życiu, bardzo mu zależało, by obie jak najlepiej się ze sobą dogadywały.
Jednak tę myśl musiał odłożyć na później, ponieważ wciąż
nurtowało go coś innego.
— Powiedziałaś, że chciałaś, bym był szczęśliwy — rzekł,
niespodziewanie czując, jak coś boleśnie ściska go za klatkę. Wcześniej te
słowa nie wybrzmiewały mu tak źle, lecz teraz był nimi silnie zaniepokojony i
musiał je jak najszybciej sprostować. — To zabrzmiało tak — kontynuował
ostrożnie — jakbyś sądziła, że nie jestem. Że nie jestem szczęśliwy. Naprawdę
tak uważasz? — szeptał, spoglądając jej w oczy. — Teraz, gdy wreszcie mam cię
przy sobie? Gdy wprost mogę ci powiedzieć — pochylił się nad Arią, ujmując jej
twarz w dłonie — jak bardzo cię kocham?
Z tymi słowy raz jeszcze pocałował ją czule, tym samym pieczętując
słowa, które wypowiedział. Miał nadzieję, że Aria cały czas to wiedziała, cały
czas to czuła, a jeśli nie — zamierzał dołożyć wszelkich starań, by to
naprawić.
Bo nie był w stanie jej już stracić. Wiedział, że nie dałby
rady. Nie poradziłby sobie bez niej, dobrowolnie pozbywając się tej siły, którą
nosił w sobie kiedyś, gdy był sam.
Ale dziś już nie był sam. Miał przy sobie kobietę, którą
kochał całą duszą, która była całym jego światem od tak wielu lat. Dziś zaś dołączyła
jego ukochana córka, za którą tak potwornie tęsknił i z której śmiercią nigdy
się tak do końca nie pogodził. I nie musiał. Nie zdążył się pogodzić, bo los
miał najwyraźniej inne plany. Uśmiechając się szeroko do tej myśli, poczuł się
nagle lekki jak piórko. Mógł przenosić góry, niesiony tym ogromem szczęścia,
jaki go dziś spotkał i na jaki z pewnością nie zasłużył.
— Gudrun żyje! — zawołał z radosnym niedowierzaniem, czując
się tak, jakby ta informacja dopiero do niego dotarła. Zaśmiawszy się głośno, odgarnął
machinalnym gestem włosy z czoła, by po chwili zakryć w dłoniach twarz,
odsłonić ją i raz jeszcze wybuchnąć śmiechem, usilnie próbując zatrzymać w
sobie to przyjemne ciepło, jakie rozpalało go od środka, ilekroć pomyślał o
Gudrun. — Boże… — szeptał, pogrążony w zupełnym szoku — ona naprawdę… naprawdę żyje…
To niemożliwe! — krzyknął z szerokim uśmiechem, tym samym dając po sobie znać,
że odczuwał coś zupełnie przeciwnego do tego, co właśnie powiedział. — Nie mogę…
nie mogę uwierzyć! Boże… — szeptał, po raz kolejny zakrywając usta dłonią, by
następnie znowu przeczesać palcami włosy. Nie mógł się uspokoić, był wulkanem
energii, której nijak nie mógł spożytkować. A im dłużej myślał o swojej córeczce,
tym więcej ten energii się w nim gromadziło.
Gudrun żyła. Lecz nie ona jedna otrzymała drugą szansę.
Dostali ją oboje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz