ROZDZIAŁ 237

 GORO

Czekała ich bardzo długa droga, lecz na szczęście Aria Vasco okazała się nadzwyczaj przyjemną towarzyszką rozmów. I, co ważniejsze, aby odciągnąć swoje myśli od spotkania z Gudrun — co najwyraźniej bardzo ją stresowało — postanowiła skupić się na Radzie. Goro już dawno stracił w tym rachubę, ale Aria stale go czymś zaskakiwała i tak też było tym razem, gdy wprost mu obwieściła, że marzy o dołączeniu do Rady. Demonowi ulżyło; naprawdę byłby zawiedziony, gdyby jego wybranka na to stanowisko odmówiła, zwłaszcza przez niezadowolenie swojego partnera. Choć Goro musiał zrozumieć, że ich porozumienie w tej materii było kluczowe.

Odrobinę rozbawiło go natomiast pytanie o to, czy Athanasius Tismaneanu był rozczarowany propozycją, jaką Goro złożył Arii. Tylko przez chwilę się zastanawiał, czy powinien odpowiadać. Ostatecznie jednak uznał, że Rada była już między nimi kwestią bardzo otwartą, toteż nie było czego ukrywać.

— Czy był zawiedziony? — Goro zastanowił się chwilę. — Raczej wzburzony. Dość subtelnie mi sugerował, że powołanie pani na to miejsce nie jest najlepszym pomysłem. Proszę się na niego nie gniewać — zaznaczył naprędce. — Łatwo zrozumieć jego motywacje. Kieruje nim nieufność do naszej rasy, a tą jest zrozumieć jeszcze prościej. A jeśli panią kocha – a z pewnością tak jest – to naturalnym jest, że ma obawy. Wprawdzie nie pochwalam takiego zniechęcenia i decydowania za kogokolwiek za jego plecami — przyznał — i mam nadzieję, że opinia pani partnera nie będzie dla pani kluczowa. Ma pani rację, że nie należy się poświęcać za bardzo, nawet dla miłości.

Zamilkł na moment, myśląc sobie, że przecież niewiele wiedział na temat tego, o czym mówił. Ileż to lat minęło, odkąd czuł ten szalejący w nim płomień na wspomnienie Isalind? Czasami Goro się bał, że gdyby jego dawna ukochana stanęła mu na drodze, on nic zupełnie by nie poczuł. Czy to dowód na to, że, wbrew wszelkim romantycznym opowieściom, nic, nawet miłość, nie trwa wiecznie? A może to on nie kochał dostatecznie mocno?

— Poświęcenie to zawsze pewien rodzaj wyrzeczenia — kontynuował cicho, wpatrzony w drogę przed sobą. — Jeśli jedna strona poświęca się dla drugiej, jedna połowa ma więcej, a druga mniej. Proporcje są nierówne, więc niszczeje równowaga związku, która jest kluczowa dla jego przetrwania. Łatwo przegapić ten kluczowy moment — mówił, sam nie wiedząc, dlaczego miał ochotę jej to wszystko powiedzieć. — Rozmawiała pani o tym z pani partnerem? Ale tak dosłownie? — spytał, na moment zerkając w jej stronę i przyglądając się jej z największą uwagą. — Zwykle — kontynuował, po chwili odwracając głowę, by ponownie skupić się na drodze — kiedy mamy na myśli rozmowę, błądzimy dookoła i ostatecznie całe sedno problemu umyka gdzieś między słowami, aż na końcu zostajemy bez rozwiązanego problemu. Jeśli uważa pani, że daje pani z siebie wszystko, ale ma pani poczucie, że dla niego to za mało, proszę mu to powiedzieć. Ale ani delikatnie, ani w krzyku. Proszę mu powiedzieć to w dokładnie takich słowach, jak powiedziała pani mnie.

Rozgadał się, co nie było w jego stylu. Poza tym właził butami w czyjeś życie, czego też nie lubił. Goro sam nie wiedział, co było przyczyną: chęć wyżalenia się z tego, co od dawna w nim samym drzemało, czy może nadzwyczajna łatwość rozmowy z Arią Vasco? A może oba te czynniki? Niewykluczone, choć Goro nie miał pewności, czy powinien się w ogóle nad tym zastanawiać.

— Proszę mi wybaczyć tę śmiałość — odparł, uśmiechając się do niej przepraszająco. — Jednak jeśli mój pomysł o Radzie miałby być ością niezgody, to chciałbym tego uniknąć albo, jeśli nie da się od tego uciec, jakoś pomóc. Choćby miałaby to być mała, niezobowiązująca rada. Zrobi z nią pani co tylko zechce.

Gdy padła kwestii ilości wskrzeszeń, Belial poruszył się na tylnym siedzeniu, najwyraźniej rad z tego, że wreszcie rozmowa przeszła na jakieś ciekawsze tory. Odkładając telefon na bok, pochylił się do przodu, opierając ramiona na przednich siedzeniach.

— Goro to sztywniak — zawyrokował Belial — i on się w takie czary-mary nie bawi. No!, chyba że chodzi o jakiś wyższy cel, na przykład teraz — tłumaczył żywiołowo. — Teraz spełniamy swoją powinność, bośmy przysięgli. Dlatego, wierz mi lub nie, złotko, ale robimy to z prawdziwą ochotą! Ale tak poza tym — demon westchnął męczeńsko — to już nie te czasy. Jak stanę na ulicy i zagadnę jakąś babę, że jej starego mogę zza grobu przywołać, to najpierw mi torebką zajebie, a potem od cyganów zwyzywa. I ot — westchnął ciężko — cała to nasza dola.

Belial na moment zmarkotniał, wyraźnie zmartwiony tym nagłym niedocenianiem demonów. Opadł ciężko na oparcie fotela, przez kilka sekund tępo wpatrując się przez okno.

— Kiedyś to co innego — mruczał tęsknie. — Wyłaziło się na rozdroża i wymieniało się życie za jakieś horrendalne ceny. Przecież dla nas wskrzesić to jak pstryknąć palcem. No ale za cudze życie — Belial zawzięcie pokiwał głową — to wypadało wiele sobie zawołać, bo to nie byle co przecież! Więc nam zapisywali swoje majątki, oddawali córki i takie tam. Fajnie się bawiliśmy — rzekł z łagodnym, nieco zamglonym uśmiechem. — Fajnie było.  

Belial ocknął się z tej sennej zadumy, gdy tylko Aria zaczęła go chwalić. Dumny i zadowolony, od razu zainteresował się tematem, szczerząc się wesoło, gdy tylko usłyszał o podstępnym planie Arii.

— Wiedziałem — zawołał tryumfalnie — że beze mnie sobie ślicznotka nie poradzi. Ale od czego ma się przyjaciół, prawda? — spytał, szczerząc się zawadiacko. — Zacznij lepiej szykować jakieś wielkie tomiszcza, bo jak ci materiału nazbieram, to trzy dni i trzy noce będziesz to notować.

— I odsiewać świństwa od faktycznej wiedzy — dopowiedział Goro.

— To też.

 

 BELIAL

— Dobra, ile czasu minęło, odkąd ją wskrzesiłeś?

— Trzy godziny.

— No! No to na pewno gdzieś tu jest. Daleko smarkula uciec nie mogła… Kiedy ona tam zdechła?

— Belial.

— Oj!, no kiedy?!

— Osiemdziesiątego szóstego.

— A. No to nie tak dawno… ale jakieś tam różnice są, to się może młoda zdziwić. To daleko pewnie nie zwieje. Poza tym takie pół-zdechlaki to chyba nie mają za dobrej kondy…

— BELIAL.

— Dobra, dobra.

Gdy już zatrzymali się na obrzeżach miasta, w okolicach starych, zarośniętych baraków, westchnęli bezradnie, rozglądając się dookoła. To był tylko jeden kraniec miasta, więc terenu do przeszukania mieli dużo. Poza tym cały czas istniało ryzyko, że jeśli przeszukają północ miasta i nic nie znajdą, to wyjadą na południe, a akurat chwilę później ta cała Gudrun się zmaterializuje — i to właśnie w północnej części, którą już opuścili. Belialowi nie bardzo się chciało ganiać za jakąś martwą nastolatką, ale jego nowej przyjaciółce bardzo na tym zależało, jemu zaś z kolei zależało na wywarciu na niej jak najlepszego wrażenia.

Poza tym Goro urwałby mu głowę, rzucił psom na pożarcie, potem kazał tę głowę wyrzygać i ponownie by mu ją wszył, i to na żywca, gdyby odmówił. A tego wolał nie próbować.

— Dobra — warknął pod nosem — im szybciej się z tym uwiniemy, tym szybciej będę mógł rozkręcić czarną mszę, żeby ofiarować Szatanowi jakiegoś noworodka. To do pracy, rodacy! — zawołał dziarsko. — Pytajcie bezdomnych czy jakiejś obcej w swoich szeregach nie widzieli. Przechodniów też — dyrygował tonem generała. — Wypytujcie o podobne panienki… ty, ślicznotko, już się na nią napatrzyłaś, to wiesz, jak wygląda. Goro ma zdjęcie, a ja najwyżej zdam się na swoją bujną wyobraźnię. To ciśniem, tylko każde w inną stronę, żebyśmy się jak debile w kreskówkach na środku nie pozderzali. No, avanti, avanti!

Sam nie wiedział, dlaczego się tak angażował, zwłaszcza że przyszło się im rozdzielić i Belial nie mógł się za bardzo przypodobać swojej nowej koleżance. Na szczęście wierzył, że okazji mieli jeszcze wiele, a odnalezienie tej małej tylko zacieśni ich relacje.

Wchodzenie do każdego jednego baraku i wypytywanie śmierdzących bezdomnych nie było idealnym pomysłem na spędzenie popołudnia, ale Belial musiał zacisnąć zęby i zmuszać się do tej niepoważnej zabawy w chowanego. Tym bardziej denerwujący był fakt, że nikt nic nie widział ani nie słyszał, a gdy po kilkudziesięciu minutach wszyscy troje spotkali się w wyznaczonym punkcie, trzeba było się przenieść do kolejnego punktu, w którym stało więcej tego rodzaju nędznych zabudowań.

Tam już było więcej tropów, z tym że wszystkie były fałszywe. Raz trafił na jakąś młodą ćpunkę, która za diabła nie przypominała dziewczyny ze zdjęcia, a innym razem jakaś starowinka nakłamała mu, że widziała smarkulę, ale musi za nią pójść. Ostatecznie chodziło tylko o to, by jej pomóc przenieść pijanego męża na taczkę, coby go do domu odwieźć. Tymczasem Belial był tak wściekły, rozdrażniony i zirytowany, że tylko wywrzeszczał, że zawiezie tego je starego na ichniejsze śmieci, byle tylko mu więcej rzyci nie zawracali.

I tak wlókł jakiegoś pijanego faceta na taczce, zastanawiając się, na co mu to wszystko.

Według wstępnych obliczeń Goro, poszukiwania miały im zająć max godzinę. Tymczasem Belial trafił na jakikolwiek trop dopiero około półtorej godziny później, co znacznie wykraczało poza jego wszelką cierpliwość. Mimo to zaciekawił go wściekły wrzask jakiejś dziewczyny i poburkiwania jakiegoś starego grzyba. Marszcząc brwi, Belial ruszył w tamtą stronę, ciekawy widowiska. Ucieszył się, gdy jego oczom ukazała się dziewuszka całkiem podobna do tej ze zdjęcia. Miała burzę krótkich, koszmarnie poplątanych wołów, z których po obu stronach wystawały dwa długie, cienkie warkoczyki. Wyglądało to co najmniej idiotycznie, ale nie jemu oceniać. Poza tym ważniejsze były ubrania: jej zdecydowanie za duży biały sweter w kolorowe paski był cały zakrwawiony, podobnie zresztą jak jeansowa katana i szerokie, brązowe spodnie. A to już dawało nadzieję, że panienka, która przed nim stała, mogła być tą, która kopnęła w kalendarz te trzydzieści pięć lat temu.

Był tylko jeden problem. Dziewczyna musiała coś przeskrobać, bo szarpała się z jakimś grubym, łysym facetem, którzy wrzeszczał na nią tak, że aż mu ślina z pyska leciała. Belial skrzywił się z niesmakiem na myśl, że ta płynna odrobina tego spaślaka mogłaby spocząć na jego szlachetnym policzku. Zaraz się jednak otrząsnął, z uwagą przyglądając się tej szamotaninie.  

— Kurwa — szepnął do siebie pod nosem — ona to czy nie ona…? Kurwa mać — jęknął ze zrezygnowaniem. — No chuj — westchnął. — Raz kozie mlecz.

Odetchnąwszy głęboko, wyprostował się dumnie, po czym dziarskim krokiem zbliżył się do wrzeszczącej dwójki, nie mając pojęcia, co zrobić dalej. Na szczęście improwizowanie było czymś, na czym znał się nawet nie najgorzej, więc czuł się w miarę pewnie.

Jak zwykle zresztą.

— E, e, zasrańcu — zawołał do grubego — zostawić mnie tu to, i to zaraz! To obdarte i nieokrzesane to moje, zostaw mi to-to w spokoju!

Gruby popatrzył na niego gniewnie, nadal trzymając równie wystraszoną, co wściekłą i zakrwawioną gówniarzerię w żelaznym uścisku.

— Kradła — charknął wściekle ten wieśniaczo wyglądający jegomość. — I w moim przybytku spała, przybłęda chędoż-

— No, no, tylko nie chędożona — przerwał mu Belial. — Żebym ja cię zaraz w rzyć nie wychędożył, bo przez tydzień siadać nie będziesz. A to-to to moje jest, już powiedziałem!

Po tych słowach, jak gdyby nigdy nic, podszedł do obdartuski i objął ją dziarsko ramieniem, mrugając do niej radośnie.

— No i gdzieś mi uciekła, co? — zagadnął, udając wesoły ton. — Wiesz, jak się matka o ciebie martwiła?! Ile ty masz lat, żeby ciągle z domu uciekać? Dość tego, młoda damo! Czas najwyższy wreszcie coś z tobą zrobić!

— A co to… — mruczał nieco zdezorientowany grubas. — Córka to twoja nie aby?

Co?, pisnął w myśli, próbując jakoś rozgryźć tę składnię.

— Córka nie aby — odparł, nie mając pojęcia, co właśnie powiedział. — Kuzynka aby.

— A-a… — wydukał gruby. — Bo ja żem myślał…

— Ty żeś nic nie myślał i w tym problem. A teraz zejdź mi z oczu, bo psami poszczuję.

Nigdzie wokół nie było żadnych psów i grubas musiał to zauważyć. Jednak najwyraźniej jego móżdżek, nieozdobiony zbyt wieloma bruzdami, uznał, że jeśli teraz psów nie ma, to za chwilę już mogą być. Z tego powodu na wszelki wypadek się oddalił, a Belialowi tylko o to chodziło.

Gdy już ślad po grubym całkiem zniknął, Belial puścił młodą, chociaż cały czas czujnie ją obserwował. Ta zaś szła sztywno, tępo wpatrzona przed siebie. Na poplamionej krwią twarzy miała taką minę, jakby była czymś śmiertelnie urażona, co niespodziewanie Beliala rozbawiło.

— Może tak byś się uśmiechnęła do wybawiciela, co? — zawołał, próbując obudzić dziewczynę z letargu. — Bo o podziękowaniu nie śmiem marzyć.

Wtem nastolatka odwróciła się w jego stronę, zrobiła wściekłą minę, zamordowała go spojrzeniem, po czym znowu się odwróciła, jak automat idąc przed siebie.

— Wow — mruknął Belial, będąc pod malutkim wrażeniem jej bezczelności. — Nie to nie. Ale mniejsza, skupmy się na ważniejszych rzeczach. Ty Gurdan jesteś? — spytał, uważnie się smarkuli przyglądając. — Czy Gurdun… Kurwa — syknął — jak to było? No, jakoś tak. Tyś ona?

Wtem dziewczyna stanęła jak wryta, sprawiając wrażenie, jakby się nad czymś zastanawiała. Także Belial przystanął, nie mając pojęcia, co temu dziwnemu dzieciakowi znowu do głowy przyszło. Ani myślał bawić się w niańkę, lecz mimo wszystko ciekawiła go ta nagła zmiana nastroju. Tym bardziej, że młoda nagle odwróciła się w jego stronę, popatrzyła swoimi zielonymi ślepiami, po czym kiwnęła głową, aby się nieco schylił. Najwyraźniej chciała powiedzieć mu coś na ucho, co było bez sensu zważywszy na fakt, że wokół nie było ani żywej duszy. Mimo to Belial postanowił zaryzykować i się nachylić — bo w końcu co złego mogłoby się stać?

Wtedy właśnie popełnił największy błąd tego dnia. I tygodnia. A może nawet i miesiąca.

Gdy dziewczyna lekko go objęła, przybliżając swoja twarz do jego ucha, Belial skupił się w pełni na tym, co miał za chwilę usłyszeć.

I właśnie wtem zrobiło mu się zupełnie biało przed oczami, a jedyne, co usłyszał, to absolutnie każdą komórkę jego ciała wrzeszczące chórem: „boli!”.

Wszystko przez to, że zupełnie nagle poczuł, jak jego krocze przeszywa potworny ból, który rozpłynął się klującym prądem po nogach, podbrzuszu, a potem ramionach, szyi, plecach i równie zbolałej duszy, w tej jednej, tragicznej chwili pozbawionej godności. Krzyk uwiązł mu w gardle, przez co zrobił się najpierw czerwony, a potem purpurowy. Opadając bezładnie na ziemię, chwycił się panicznie za niewątpliwie najcenniejszą część ludzkiego ciała, przeklinając poniżającą słabość tej powłoki. Gdy zdołał wreszcie odetchnąć, z jego gardła wydobył się cienki pisk, jednak to ani trochę nie ulżyło mu w bólu. Dlatego długo jeszcze musiał tak poleżeć, nim istnym aktem desperacji usiłował się jakoś podnieść. Każdy ruch sprawiał wrażenie, jakby jego ciało atakowały dziesiątki igieł, lecz wściekłość, jaką poczuł na myśl o tej smarkuli, tchnęła go nową energią. Choć z trudem, to zdołał wreszcie wstać, a gdy rozejrzał się dookoła, zaklął wyjątkowo siarczyście, uzmysławiając sobie, że gówniara mu uciekła.

— A na końcu się pewnie okaże — syczał przez zaciśnięte zęby — ŻE TO NAWET, KURWA, NIE ONA!

Pospiesznie przeszukując kieszenie, wyjął telefon i wybrał numer Goro, cały czas mamrocząc coś wściekle pod nosem.

— Jest gdzieś tutaj — warknął — ale mi zwiała, kurwa pierdolona! Sami se jej, kurwa, szukajcie!

Z tym słowy od razu się rozłączył, powoli kuśtykając do przodu. Bo, wbrew swojej niedawnej zapowiedzi, musiał im przecież pomóc. Poza tym widok schwytanej, zamkniętej w sidłach gówniary będzie miodem na jego zbolałą duszę.

Choć szkoda, że nie tylko dusza go bolała.

 

Gdy już z trudem dotarł do umówionego punktu, Goro i Aria wyjaśnili, że widzieli tę dziewczynę — podczas ucieczki przed Belialem, o mało nie wpadła na nich, więc musiała na szybko znaleźć inną drogę. Według nich, skryła się w pobliskiej, niewielkiej szopce przylegającej do jakiejś zdziczałej działki. Poszarzałe, spróchniałe deski nie wyglądały zbyt obiecująco, tym bardziej, że chatka zdążyła się już nieco przechylić na lewo, zapewne pod wpływem silnych wiatrów. Nie była to najlepsza kryjówka, ale wokół był już tylko coraz gęstszy las, a może smarkula nie miała najlepszej orientacji w terenie.

Poza tym — może po prostu się bała.

— Tylko ty powinnaś tam wejść — odezwał się łagodnie Goro, spoglądając z uwagą w na Arię. — Poczekamy tu na was. Tylko proszę, upewnij się, że to ona. Nie możemy marnować czasu. Jeśli to niewłaściwa dziewczyna, Gudrun może być już daleko stąd. Za dużo czasu poświęciliśmy na przeszukiwania baraków.

— Żeby tylko czasu — jęknął buntowniczo Belial.

Goro popisowo zignorował ten komentarz, cały czas uważnie obserwując Arię.

— Jestem przekonany, że sobie poradzisz — odparł z ciepłym uśmiechem. — Tylko bądź ostrożna. Jeśli to Gudrun, nie ma pojęcia, co się stało i jest skołowana. Najprawdopodobniej myśli, że tylko straciła przytomność i nadal mamy rok osiemdziesiąty szósty. Bądź bardzo delikatna.

Belial tym razem nie odezwał się ani słowem. Jego godność została gdzieś na bucie tej bezczelnej dziewuchy, dlatego wyjątkowo nie chciał zwracać na siebie uwagi. Mimo to był ciekaw tej farsy, dlatego postanowił zaczekać.

— Belial.

Oho, jeszcze to, pomyślał ponuro.

— No? Co znowu?

— Nie waż się odzywać to tej dziewczyny.

— Co?! A czemu?!

— Bo jesteś nietaktownym chamem — wyjaśnił z dobitną szczerością — który tylko może ją wystraszyć. Masz milczeć. Rozumiemy się?

Ta, szefie, pomyślał ponuro. A wraz z tą niechętną zgodą przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl.

Ten dzień jest po prostu nie do przyjęcia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^