MAROU
Zupełnie się tego nie spodziewał ani po sobie, ani po tym biednym
bankiecie, ale Marou zaczynał się naprawdę dobrze bawić. I niech to wszystkie diabły
— dosłownie i w przenośni — ale on naprawdę bardzo polubił tę małą, rozgadaną
wampirzycę! Ciekawska, głodna wiedzy, energiczna i roześmiana, stanowiła
idealna kandydatkę do długich, mniej i bardziej poważnych rozmów, co Marou
zamierzał dokładnie sprawdzić. Tym samym ani myślał zbyt prędko jej oddać,
dlatego miał nadzieję, że jej kochaś za szybko nie wróci.
Niespodziewanie wybuchnął głośnym, radosnym śmiechem, który
zwrócił na nich uwagę okolicznych gości. Jednak wprost nie mógł się powstrzymać
od tego gestu wesołości, kiedy usłyszał żarcik o filmach dotyczących
egzorcyzmów. Zaraz jednak doprowadził się do porządku, zamierzając przedstawić Arii
całą analizę na temat wspomnianego zagadnienia.
— Och, nienawidzę tych filmów — wyjaśnił z przekonaniem, jak na znak mocno się marszcząc. Tym razem z trudem, ale zdołał powstrzymać cisnący mu się na twarz uśmiech, gdy zobaczył zdziwiony wyraz panny Vasco. — Mówię całkowicie poważnie! — zarzekał. — Ale hej!, czy nie oglądała pani nigdy słynnego Draculi z tym urzekającym młode damy Garym Oldmanem? Czy innego Zmierzchu? Czy co tam jeszcze o wampirach poprodukowali? A z tego, co zauważyłem, wampiry niestety sprzedają się lepiej niż demony — dodał z udawanym smutkiem. — Ale wracając do rzeczy — rzekł nagle energicznym tonem — to filmy o nas, demonach, są cholernie rozczarowujące. Nie powiem, coś tam czasami wspólnego z prawdą mają — przyznał dość niechętnie — ale żeby to straszne było jakieś, to… i przede wszystkim — zawołał nagle — w filmach ukazują to znacznie ciekawiej niż w rzeczywistości! U nas, niestety, nie ma żadnych płonących oczu, wrzasków w obcych językach i zjadania żywcem ptaków pod wpływem opętania. Czy coś. A szkoda, wie pani? — spytał całkowicie szczerze. — Nie sądzi pani, że to by znacznie urozmaiciło nasz żywot? A tak to tylko pach!, wniknij w czyjeś ciało i tyle, po zabawie! — jęknął z wyraźnym zawodem. — A potem męcz się w jednym ciele dziesiątki lat, bo szef częściej zmieniać ich nie pozwala. O, ten, na przykład, delikwent — wskazał palcem na swoją klatkę piersiową — chyba ma jakieś problemy z potliwością… mam nadzieję — dodał z nagłym niepokojem — że ode mnie nie czuć?!
Zląkł się, że to ludzkie ścierwo znowu zawiodło i zasmrodziło
go swoimi ludzkimi wydzielinami, ale chyba nie było tak źle. Żałował, że nie mógł
sobie wybrać do opętania jakiegoś stwora, któremu podobne, jakże przyziemne problemy
były obce, ale na dłuższą metę to by nie zadziałało, poza tym u zwykłych ludzi
jest im po prostu najwygodniej; przedstawiciele innych ras, jak się ich opęta,
lubią się mocno wiercić, co demony potwornie irytuje.
— A uwierzy pani, że są demony, które potrafią się wystraszyć
na horrorach? — zachichotał. — Co za głąby, jak matkę kocham! Nie no, żartowałem
— dodał, nagle poważniejąc. — Ja nie mam matki.
Naprawdę poruszyła go reakcja panny Vasco, gdy ta
uświadomiła sobie, jak mało wie o demonach. Najwyraźniej ta niewiedza ją
zawstydzała i to w jakiś sposób naprawdę Marou pocieszało. Po setkach lat
zapomnienia miło było znaleźć się w centrum uwagi i właśnie dlatego demon
zamierzał docenić ten gest i jakoś się pannie Vasco odwdzięczyć.
— Niech się pani nie przejmuje i nie będzie dla siebie zbyt
surowa — uspokajał z łagodnym, wyrozumiałym uśmiechem. — O naszym istnieniu
naprawdę pamiętali tylko najstarsi. Z czasem po prostu sami przywykliśmy do
tego, że prawie nie istniejemy — mruknął zaskakująco ponuro, jak na dotychczasowy
ton całej rozmowy. — I widzi pani, tym ważniejsze jest to dzieło Goro — tłumaczył
z błyskiem w oku. — Żeby nikt nie czuł się tak zapomniany i porzucony jak my.
Tego rodzaju, odwieczną niemal samotność mało kto jest w stanie znieść.
Zmarkotniał na moment, ze strachem sobie uświadamiając, że może
tak naprawdę niewiele się zmieni. Goro zbuduje wokół siebie otoczkę zbawiciela,
powoła Radę, a oni znowu będą tułać się bez celu po świecie, już od dawna
wyeksplorowani do cna. Jaki sens było w żywocie nieśmiertelnych? Jak mieli owe
życie docenić, jeśli nie znali jego wartości? Jak niby mieli ją poznać, skoro nigdy
nie musieli drżeć o swoje bezpieczeństwo? Nie wiedzieli, co mogli stracić.
Mieli, potrafili i osiągnęli niemal wszystko. I to „wszystko” było dla nich o
wiele za dużo, co z każdym wiekiem dusiło ich coraz bardziej.
Jednak zaraz odsunął od siebie te mroczne myśli, nie chcąc się
im poddawać w tak miłym towarzystwie. Przywracając uśmiech na swoją rumianą twarz,
próbował wrócić do straconego wątku, przypominając sobie, co czego planował
nawiązać.
— Yyyy — zająknął się, próbując zrozumieć sens pytania i
jakoś ułożyć sobie w głowie odpowiedź — bo pani jako wampir potrafi hipnotyzować,
tak? To nabywana umiejętność — spytał z uprzejmą ciekawością — czy wasza
naturalna? Ale tak czy inaczej obawiam się, że to tak nie działa — stwierdził z
namysłem. — Kiedy kogoś opętamy, przejmujemy nad nim całą kontrolę. W pewnym
sensie stajemy się nim i w takim delikwencie jest więcej demona, niż jego
samego – wbrew pozorom. A że normalnie na nas żadna hipnoza ani inne takie nie
działają, to ta wasza na opętanego też nie zadziała.
Nie mógł powstrzymać chichotu, kiedy panna Vasco dość
nieporadnie próbowała wymienić imię Beliala. Marou wpadł w jeszcze większą
wesołość, kiedy jego urocza towarzyszka dosłownie zbombardowała go pytaniami
dotyczącymi demoniej natury. Tak wielkie zainteresowanie przyjemnie łechtało
jego ego, dlatego był jak najbardziej skory udzielić pannie Vasco wszystkich odpowiedzi.
Propozycja wymiany numerami i spotkania przy kawie ucieszyła go znacznie bardziej,
niż powinna i tylko sugestia, że takie sprawy powinno się omawiać gdzieś
indziej, nieco go zmartwiła. Musiał interweniować.
— Nie ma potrzeby marnować tak miłej rozmowy w tak miłym
towarzystwie — tłumaczył cierpliwie Marou, uśmiechając się przy tym
zachęcająco. — Przyznam jednak, że mamroczący wokół tłum nie jest najlepszym
środowiskiem dla tego rodzaju rozmów. Poza tym nie chciałbym — wskazał na nią
uroczyście — aby się pani niepotrzebnie przemęczała. Siądźmy, proszę, o tam…
stoi tam uroczy stolik, pusty, akurat na balkonie, a nam przewietrzenie się
dobrze zrobi. Kelner! Chodźże tu i dawaj tę tacę! No, to prowiant mamy z głowy.
Zapraszam! Panie przodem!
Dotychczas stali dosłownie kilka kroków przed wyjściem, a to
z tego prostego powodu, że to tam panna Vasco o mało co nie poległa w
spektakularnej walce z dywanem. Za przejściem rozciągał się długi, szeroki korytarz:
po prawej znajdowały się toalety oraz pomieszczenia z zapasami przekąsek. Naprzeciw
znajdowało się wyjście z pałacu, a skręciwszy w lewo, można było przejść wgłąb posiadłości.
Tam też się skierowali, lecz ledwie po kilku krokach skręcili w prawo,
wychodząc na szeroki, półokrągły taras zastawiony czarnymi, metalowymi
stolikami i równie czarnymi, ale znacznie wygodniejszymi krzesłami. Na tarasie
znalazło się już kilka dyskutujących par, lecz było ich na tyle mało, że w
żaden sposób im nie przeszkadzały. Tym bardziej, że widok na rozległe ogrody,
przepasane żółtym światłem lamp i bladym blaskiem księżyca, zapierał dech w
piersiach.
— Cóż za wspaniałe okoliczności natury nam potowarzyszą w
czasie dalszej rozmowy! — zachwycił się Marou, ostatni raz zerkając na ogrody,
nim skupił całą swoją uwagę na uroczej towarzyszce. — Wracając do pani pytań… —
mruczał, popijając szampana i próbując sobie owe pytania przypomnieć. — Nie
pamiętam ich kolejności, więc odpowiem na to, co pamiętam, a o resztę może pani
śmiało pytać! Hm, było o opętaniu, tak? I o hipnozie. No więc nie, hipnoza na
nas nie działa. Na nas żadne sztuczki magiczne nie działają — mruknął,
wzruszając ramionami. — Żadne czary, klątwy czy inne wymysły. Na nas tylko nasze
pieczątki działają… ale o tym — zerknął na Arię figlarnie — opowiadam dopiero
na drugiej randce!
Uśmiechnął się jednocześnie zawadiacko i z rozbawieniem,
dając tym samym znać, że gadki o randce to tylko żarty. Oczywiście ich rozmowa
nie była żadną romantyczną schadzką, a Marou nie tylko wiedział, że Aria miała
swojego kochasia, ale bardzo to szanował. Na szczęście nie wątpił w
inteligencję swojej towarzyszki i wiedział, że i ona odbierze tę gadkę jako
zwyczajny żart.
— Dalej, co do tych opętań… — Marou zastanowił się chwilę —
ach, tak! Zgadza się, wolimy wybierać martwych. Proszę się nie martwić, nie cuchniemy
trupem — dodał, puszczając jej oczko — ani nie wygrzebujemy zwłok z cmentarzy.
I faktycznie, dobrzy są samobójcy, zwłaszcza jak uda nam się takich zgarnąć
jeszcze przed czynem. Idziemy z nimi na układ, że ich opętamy i dokonamy za
nich dzieła, ale tak ich już uśpimy, że nie będą czuli bólu. Wiem, brutalne —
dodał, lekko się krzywiąc — ale takich i tak już nic nie uratuje. A my czasami —
tłumaczył żywiołowo — jak mamy jakiś lepszy humor i jak metoda samobójstwa nie
była aż tak, hm, inwazyjna, idziemy tym ciałem do rodziny, do przyjaciół,
oświadczamy, że jednak żyjemy, ale wyjeżdżamy czy coś. I kontakt się urywa, ale
przynajmniej rodzinka ma poczucie, że ich synek, czy ktoś tam, żyje. Chociaż
nie żyje. Ale kto by się tam szczegółami przejmował! — zawołał ze swobodą, machnąwszy
obojętnie ręką.
Upił łyczek szampana, z niezadowoleniem zauważając, że na
taras spływało coraz więcej coraz głośniejszych par. Marou zmrużył ponuro
powieki, mając nadzieję, że nie zakręci się tu czasem partner panny Vasco: jeszcze
nie miał ochoty jej nikomu oddawać.
— No bo tak — przyznał, kiwając głową — my ciał swoich nie
mamy. Nie wiem do końca, czym my właściwie jesteśmy — mruknął, mocno marszcząc
brwi — i tu już wkraczamy na grunt boski. Poczekaj — poprosił, po czym łyknął
porządnie z kieliszka. Zawsze był zdania, że o wierze i religii dało się rozmawiać
tylko po alkoholu. — No bo widzisz, to jest tak — tłumaczył, spoglądając na Arię
ze śmiertelną powagą — że coś tam w tym wszechświecie jest, jakaś większa siła.
Tylko że jedni nazywają ją Bogiem, a drudzy Wielkim Wybuchem. Tylko że to to
samo, bo za powstanie świata odpowiada przeogromna siła, której nikt nie jest w
stanie pojąć. I my wszyscy z tej siły pochodzimy. Anioły, demony, zarodki,
źdźbła trawy… no, wszystko! A cała reszta — mruknął obojętnie, jakby nagle znudził
się tym tematem — to już jest kwestia wiary. Wiadomo, te ludziki, zwykłe, słabe
człowieczki, to produkt ewolucji na masową skalę. Najtańszy i najszybszy w
produkcji, najłatwiej się rozplenił, to i rządzić zaczął. A nas, produktów
bardziej złożonych, palnięto w kąt. Tylko że — Marou pochylił się nad Arią, na
powrót zyskując zainteresowanie własną opowieścią — te słabe ludziczki w końcu
pomyślały sobie, że „kurczę — zapiszczał, przedrzeźniającym głosem — jesteśmy
tylko słabe ludziczki!”. Wykorzystując całe dwie szare komórki, jakie im
zostały, zaczęły sobie przypominać o innych produktach tej wielkiej mocy. Czyli
o nas. O bożkach, demonach, diabłach i tak dalej. Oczywiście większość była dla
nich zła — zaśmiał się kpiąco — bo jakżeby inaczej! Ale — dodał, odchylając się
w krześle — to nie miało żadnego znaczenia. Bo wie pani, co się najbardziej liczyło?
WIARA! — zawołał nad wyraz entuzjastycznie. — Wiara! Oni w nas uwierzyli, panno
Vasco! Oni w nas tchnęli wiarę, a wraz z tą wiarą życie! Jeśli ktoś w nas wierzył,
to znaczy, że musieliśmy istnieć, więc istnieć zaczęliśmy!
Zamilkł na moment, zanurzając się w dość ponurych rozmyślaniach.
Mrużąc lekko powieki, spojrzał gdzieś przed siebie, starając się nie poddać
smutkowi, który tak niespodziewanie go ogarnął.
— Przez chwilę tak istnieliśmy, umacniani w wierze — mówił
dalej, choć nieco ciszej i spokojniej — aż wreszcie tej wiary zabrakło. Nadal
istnieliśmy, ale z wolna staczaliśmy się w odmęty zapomnienia. A od tego już
krok do braku istnienia. I o mały włos — westchnął, na powrót przywołując na
twarz lekki uśmiech — nas, demonów, ten los nie spotkał. Nikomu nie życzę — mruknął,
wzdrygając się lekko.
Wtem, tak zupełnie nagle, Marou pomyślał sobie, że może
jednak cały ten wielki plan Goro nie był taki zły. I może jednak warto walczyć
o pamięć. Bo to na niej im wszystkim najbardziej zależało, nawet jeśli znaczna
większość tych istot nie zdawała sobie z tego sprawy.
— Ekhm — odchrząknął — więc, podsumowując ten przydługi wywód,
my nigdy nie mieliśmy własnego ciała. Jesteśmy bytem podobnym do duszy, choć bez
porównania silniejszym i, co ważniejsze, świadomym. I, jak na ducha przystało —
Marou wyszczerzył się wesoło — nic nie jadamy. Nie śpimy, nie pijemy – to
znaczy, jeśli nie chcemy, ma się rozumieć — doprecyzował natychmiast. — Jesteśmy
nieśmiertelni, a to samo z siebie wynika, że nic nam do przetrwania nie trzeba.
A co potrafimy? — Marou zamyślił się na moment. — Wszystko — mruknął, obojętnie
wzruszając ramionami. — W postaci bezcielesnej możemy się błyskawicznie przemieszczać
w dowolne miejsca. Tylko ciała wtedy mieć nie możemy, bo ono nas ogranicza do
ludzkich prędkości, że tak to ujmę. Hm. Co my jeszcze potrafimy? Odtwarzać
ostatnie wspomnienia tego, którego opętamy. No i to, o czym myśli, o ile jest
żywy. Znamy się na magii — wymieniał nieco znudzonym tonem — i umiemy te
wszystkie zaklęcia, klątwy, ziołolecznictwa i inne śmieszne, średniowieczne wymysły.
Doskonale znamy się na astrologii, astronomii i wszelkich naukach ścisłych.
Dzięki temu umiemy odczytywać przyszłość z gwiazd… ale to nie jest takie
proste, jak się pani może wydawać, proszę mi wierzyć! Cóż… teoretycznie wskrzeszać
też coś tam potrafimy, ale…
Jakoś specjalnie nie zdziwił go fakt, że na wzmiankę o tym
ostatnim Arii zaświeciły się oczy. Każdy śmiertelny reagował wtedy tak samo: z
ekscytacją wiercił się w siedzeniu i udawał, że wcale nie jest aż tak zachwycony,
podekscytowany i ciekawy, na jakiego wygląda. Teoretycznie Marou nie powinien
się temu dziwić: nawet nadnaturalni traktowali śmierć jako przeszkodę nie do
pokonania, aż nagle zjawiał się jakiś demon od siedmiu boleści i oświadczał, że
za dychę i paczkę orzeszków może ci wskrzesić brata czy innego pieska.
— Ha, ha! — zawołał, nieco rozbawiony na widok miny panny
Vasco. — Proszę się tak nie zachwycać, niech mi pani wierzy, nie ma czym! Ja wiem —
przyznał — że to brzmi fantastycznie, ale mieszanie się do tak wielkich spraw
jak życie i śmierć musi mieć swoje ograniczenia. I na nas też takie nałożono. Otóż
— Marou odchrząknął znacząco, wyraźnie szykując się do ważnej przemowy — nie
możemy wskrzesić każdego, jak nam się tylko podoba. W zasadzie to mało kogo
możemy wskrzesić — burknął. — To przez to, że możemy przywrócić z zaświatów
tylko tych, których nie znamy. Ale tak całkiem nie znamy: jeśli kiedyś
komuś dłoń uścisnęliśmy, zmieniliśmy dwa zdania czy nawet dłużej się w kogoś wpatrywaliśmy,
dzięki czemu zapamiętaliśmy jakiś szczegół, to już odpada: ich nie wskrzesimy,
bo już za dobrze ich znamy. Idiotyzm, prawda?! — zakrzyknął, śmiejąc się kpiąco.
— I czysta złośliwość. Bo ktokolwiek nas stworzył, zadbał o to, żebyśmy nie mogli
wskrzeszać swoich najbliższych. Malo tego! — zawołał z równie nagłą, co
niespodziewaną złością. — Nawet jeśli ja nie znam delikwenta, ale zna go Goro,
to już się nie liczy! Jest nas, demonich braci, już tak mało, że to wystarczy.
I jak jeden demon kogoś zna, to już żaden z nas nie da rady go wskrzesić. A wie
pani — tłumaczył, uważnie lustrując ją spojrzeniem — my już trochę na tym
świecie żyjemy. Niejedno wiedzieliśmy i, przede wszystkim, niejednych spotkaliśmy
i poznaliśmy. A puenta z tego taka — westchnął, rozkładając bezradnie ramiona —
że tak naprawdę mało kogo my tam możemy wskrzesić. Marnie, prawda? — spytał,
krzywiąc się przepraszająco.
Aria Vasco nadal wyglądała na zafascynowaną tym odkryciem i najwyraźniej
wszelkie ograniczenia, jakie wymienił Marou, ani trochę jej nie zniechęciły. Demon
westchnął ciężko; to oznaczało, że należało wznieść ich rozmowę na wyższy,
znacznie poważniejszy poziom.
— Zapewniam panią, pani Vasco — rzekł z powagą, jakiej tego
dnia jeszcze u siebie nie doświadczył — że to nic przyjemnego. Proszę tylko
pomyśleć: chciałaby pani mieć moc, która przestaje działać, gdy w grę wchodzi
życie najbliższych? Proszę mi uwierzyć: świadomość, że możemy pomóc każdemu,
tylko nie tym, których kochamy, jest miażdżąca i sprawia, że zaczynamy
nienawidzić tych naszych umiejętności. Postrzegamy je jako bezużyteczne,
brzydzimy się ich i chcemy się ich pozbyć albo co najmniej o nich zapomnieć. Proszę
sobie wyobrazić — kontynuował z narastającym w głosie smutkiem — jak musiał się
czuć nasz czcigodny Goro, który umiał oddać życie każdemu, ale nie swojej
ukochanej. Proszę sobie wyobrazić, że ma pani moc wskrzeszania każdego, ale nie
jest pani w stanie uratować swojego umierającego chłopaka. Przepraszam, że
psuję nastrój — odparł, uśmiechając się lekko — ale staram się wytłumaczyć,
dlaczego ta umiejętność wcale nie jest taka cudowna, jak się może wydawać.
I nie była. Marou wprawdzie nie miał okazji nad nią ubolewać
i o ile z niej korzystał, to albo dla zabawy, żeby pokpić sobie z zdesperowanych
śmiertelnych, albo po to, by faktycznie uzyskać za to jakiejś korzyści. Ale już
dość napatrzył się na cierpienie swoich pobratymców. Dość napatrzył się na Goro,
którego smutek wydzierał od środka kawałek po kawałku, gdy sobie uświadamiał,
że nie był w stanie ocalić Isalind. W takich momentach ta przebrzydła
umiejętność smakowała wyjątkowo gorzko, a oni wszyscy już dawno się tej goryczy
przejedli, by postrzegać to całe wskrzeszenie jako coś nadzwyczajnego.
To nie było ich błogosławieństwo, tylko klątwa.
— No, ale jakby pani miała kogoś na myśli, to proszę śmiało!
— odparł z uprzejmym uśmiechem. — Tylko to wtedy bardziej do Goro, bo ja tu
jednak cały czas tylko mała płotka jestem. Ale, no, wie pani, mała szansa, że
my tego kogoś nie znamy. Ale jakbyśmy jednak nie znali – a to to akurat wiemy
od razu – to jest jeszcze jeden haczyk. No, ale to wiadomo, na razie tylko
czysto teoretycznie!
Nie miał pojęcia, czy Aria Vasco faktycznie skorzysta z tej
oferty, ale nie był tego aż tak ciekaw. Poza tym nastawianie się na
wskrzeszenie bliskiego, a potem słuchanie odmowy i tłumaczenia, że demony tę
osobę znają, a więc nie mogą przywrócić z zaświatów, jest dobitnie rozczarowujące
i potrafi bardziej dobić, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Marou, jako że
bardzo polubił pannę Arię, bardzo by tego dla niej nie chciał — i z tego powodu
żałował, że nie ugryzł się w język, oszczędzając opowieści o wskrzeszeniach.
— Rada! — zakrzyknął radośnie, klasnąwszy w dłonie. — Wreszcie
przyjemniejszy temat!
Był zaskoczony, jak zatęsknił za tak swobodną,
niezobowiązującą pogawędką, jaką toczyli do czasu wzmianek o specyfice demonów.
— Zaangażowała się pani — potwierdził jej słowa, spoglądając
na nią z błyskiem w oku — a to już najlepiej o pani świadczy i wyraźnie
pokazuje, że jak najbardziej się pani nadaje! Oczywiście nie zamierzam namawiać
na siłę — odparł natychmiast, podnosząc dłonie w obronnym geście — ale rozsadzanie,
o którym pani mówi, jest w sam raz! Naprawdę! — przekonywał, dostrzegając jej
zaskoczone spojrzenie. — Tam potrzeba silnej ręki, pani Vasco! Żadnej dyplomacji
ani urzędniczego babrania się w papierach – tego właśnie chcemy uniknąć, bo tym
właśnie zajmowali się Baltimorowie, oczywiście w przerwach między bezsensownym
mordowaniem. I co im z tej papierologii przyszło? No tyle tylko, że są martwi,
a ich następca potrzebuje czegoś zupełnie innego. Potrzebuje kogoś silnego,
pewnego siebie, przebojowego i kreatywnego! Potrzebuje kogoś takiego jak pani,
panno Vasco! — przekonywał z wyraźnym entuzjazmem. — Proszę mi obiecać, na
poczet tej sympatycznej pogawędki, że chociaż się pani nad tym zastanowi! Nie
oczekuję niczego więcej!
Uśmiechnął się szeroko, gdy Aria zaczęła wymieniać swoje
pomysły i oferować pomoc. Marou był pod ogromnym wrażeniem jej zaangażowania,
ale jednocześnie dziwił się, jak ktoś tak pomocny i rezolutny twierdził, że nie
widzi się w Radzie. Albo panna Vasco była przesadnie skromna, albo nieświadoma
swojej wartości. Stawiał na to pierwsze i miał nadzieję, że niebawem skromność
ustąpi dumie i tej pewności siebie, która tak demonowi imponowała.
— Musi pani koniecznie opowiedzieć o tym szefowi! — zaćwierkał
radośnie Marou. — Już pal licho Radę, nad tym obiecała się pani zastanowić. Ale
rzecz w tym — tłumaczył niemal z ekscytacją — że Goro ma bardzo podobny pomysł,
tylko na znacznie szerszą skalę. Naprawdę powinna pani z nim porozmawiać,
choćby dziś – skoro już nadarzyła się taka okazja! Proszę mi uwierzyć, będzie
zachwycony! A teraz załóżmy… tylko załóżmy! — zaznaczył pospiesznie. — Załóżmy,
że już jest pani w Radzie. Czym chciałaby się pani zająć najpierw? Jaką ma pani
receptę na poskładanie tego rozklekotanego koszyka pełnego różności?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz