ROZDZIAŁ 223

 ATHANASIUS

Bal organizowany przez Goro, demona, z którym mieli dość specyficzne relacje, sam w sobie musiał być specyficzny. Po przeczytaniu listu – i jeszcze długo później - kłóciły się w nim dwie sprzeczności. Z jednej bowiem strony, na samą myśl o tym bankiecie coś się w nim rwało i buntowało. Natychmiast odżywały w nim te traumatyczne dwa tygodnie, kiedy Belial postanowił tak okrutnie zabawić się jego kosztem. Z pewnością go tam spotka, na co nie miał żadnej ochoty; z żadnymi demonami ani myślał się widzieć, dlatego do tej uroczystości podchodził tak niechętnie. Ale z drugiej strony kotłowało się w nim coś na kształt pokracznego, podszytego niepewnością zaufania. Zaufania i poczucia, że nawet jeśli nie mają ochoty tam iść, to z całą stanowczością powinni. Athan nie wątpił, że Goro dopiął swego i naprawdę zajmie miejsce Baltimore’ów, choć wzbudzało to wiele pytań. Czy od początku taki był jego cel? Czy, idąc dalej, zemsta za Isalind była tylko pretekstem do pozbycia się Luci i Mary? I czy wszystkie większe rody nadnaturalnych zaakceptują tę zmianę? Aria i Athan mieli o tych istotach już jakiekolwiek pojęcie, ale reszta? Tak nagle dostają list zawiadamiający o tym, że stare dowództwo odeszło, a władzę przejmuje ktoś obcy. Tym samym Athanasius nie dziwił się zorganizowaniu bankietu, aby zapoznać się z tymi, których obiecał chronić. Lecz to i tak wzbudzało wiele pytań.

Na szczęście nie musieli tego długo omawiać, by dojść do wniosku, że powinni pójść na ten bankiet. To z kolei dało im okazję do odwiedzenia posiadłości Cavendishów, o którą zresztą obiecali dbać. Zarządzanie dworem oddalonym od nich o dwie godziny drogi było nieco problematyczne, ale jakoś dawali sobie radę.

I tylko zimne dreszcze zostawały na sam widok niegdyś tak przyjaznych, a teraz ponurych i obcych murów. Odwiedzenie grobowców zaś wzbudziło w nich ogromne pokłady żalu i tęsknoty za przyjaciółmi. Tym samym rozczarowujący okazał się fakt, że w rzeczywistości zemsta i poczucie, że ich przyjaciele zostali pomszczeni, niewiele dała. A właściwie - zupełnie nic. Elijah i Emmet wciąż pozostawali martwi, a oni nie poczuli się ani o jotę lepiej na myśl, że ich morderca nie żyje. Wzbudziło to wiele gniewu, żalu i szoku, ale żadnej ulgi, na którą tak liczyli.

Nastroju nie poprawiał także zbliżający się bankiet, do którego oboje podchodzili z ogromnym dystansem. Nie wiedzieli, czego mogli się po nim spodziewać, ale woleli być przygotowani na wszystko i, być może w przeciwieństwie do innych gości, być skupionym, uważnym, a przede wszystkim nieufnym. Dlatego miło było odetchnąć świeżym, wieczornym powietrzem podczas małego spaceru po Londynie. Athan z zaskoczeniem stwierdził, że tak rzadko bywał w stolicy, że zdołał się za tym miastem nawet stęsknić. Skupiając się na znajomych widokach, zdziwił się szczerze, gdy usłyszał pytania Arii. Nie spodziewał się poruszania tak… poważnych tematów, choć zdawał sobie sprawę, jak ważna była dla niej odpowiedź. Uśmiechnąwszy się lekko pod nosem, podszedł do niej i objął ją w pasie, całując ją delikatnie w czubek głowy. Wspólnie wpatrzeni w ciemną toń, dali sobie jeszcze chwilę, wiedząc, że żadne z nich nigdzie się nie spieszyło, a odpowiedź prędzej czy później i tak nadejdzie.

— A nie wyglądam? — zagadnął wesoło, odwracając ją w swoją stronę i posyłając szeroki uśmiech.

Wtem poczuł niesamowitą, nagłą potrzebę pocałowania Arii — być może na potwierdzenie swoich słów, być może tak po prostu, a być może dlatego, że to pytanie uświadomiło mu, że cała radość i dobro, jakie go wówczas spotykało, brało się właśnie od niej. I choć z tylu głowy czaiło się wrażenie, że jak na jego „standardy”, ostatnio było coś zbyt szczęśliwie, tak błyskawicznie je od siebie odrzucił w momencie, w którym ujął ostrożnie twarz Arii. Wpierw spojrzał w jej oczy, aby podziwiać szklące się w nich radość, miłość, ekscytację i spokój, by po chwili pocałować ją czule, choć z wielkim zapałem i pasją. Kochał słodycz jej chętnych ust; uwielbiał, jak Aria do niego przylegała, jak go obejmowała, jak odwzajemniała pocałunek z taką samą żarliwą ochotą. Ubóstwiał narastającą w nim świadomość, że naprawdę musieli być sobie przeznaczeni. Inaczej ich uczucie nie przerwałoby tak miażdżącej próby czasu, odległości i jakże licznych i niesprzyjających okoliczności. Uporali się ze wszystkim, co stawało im na drodze i choć każdego innego powinno złamać, oni wyszli z tego pojedynku jeszcze silniejsi. I, co najważniejsze, zupełnie pewni, że chcieli, powinni, musieli być razem.

— Jestem szczęśliwy — szepnął, raz jeszcze delikatnie ją całując. — Wiem, że rzadko sprawiam takie wrażenie — przyznał po chwili — ale… naprawdę. Jestem szczęśliwy. Przy tobie, dzięki tobie i razem z tobą.

Niemal dziwnym było wypowiedzenie tego tak wprost, tak jawnie, bez ukrywania, bez kręcenia, bez wmawiania sobie, że Aria nigdy nie może się o niczym dowiedzieć. Dziwnie i zabawnie wręcz było sobie uświadomić, że wreszcie nie musiał przed Arią niczego ukrywać, w pełni odsłaniając swoje uczucia, tym samym przyznając się do czegoś, czego przecież od tak dawna nie doświadczył — do szczęścia.

— Spytałbym, czy i ty jesteś szczęśliwa — odparł po chwili ciszy z cieniem uśmiechu na twarzy — ale wiem, że jesteś. Pewna niezbyt tajemna prawda jest taka, że wzajemnie dla siebie jesteśmy największym szczęściem. Wystarczy, że jest tak jak teraz — szeptał, przyciągając ją do siebie — i jest dobrze. Jest idealnie.

Nie kłamał, choć sam mógł się tego po sobie spodziewać. Wszak przywykł już do nieustającego poczucia niepokoju, które, mimo że wciąż go nęka, nie jest już aż tak wyraźne i, co ważniejsze, nie ma już na niego aż tak dużego wpływu jak kiedyś. Ta zmiana była budująca i Athan miał nadzieję, że ma trwałe fundamenty.

I, co ważniejsze, że cały czas będzie świadom zmiany. Najważniejsze bowiem było, by się do tego stanu nie przyzwyczaił. Rutyna była czymś, co go przerażało.

— To oczywiście nie oznacza, że jestem wolny od obaw — przyznał szczerze, uśmiechając się do Arii przepraszająco; zapewne właśnie zrujnował romantyczny klimat, ale jeśli jego ukochaną naprawdę ciekawiła pełna odpowiedź na zadane pytanie, musiał powiedzieć więcej. Czuł, że tego potrzebuje; czuł, że Aria powinna wiedzieć o nim dosłownie wszystko, włącznie ze wszystkimi myślami, planami, obawami i motywacjami. — Wiesz, dlaczego to dla mnie takie ważne? Ta medycyna? — podjął nagle, robiąc to samo, co Aria jeszcze chwilę temu, a więc przechylając się przez poręcz mostku, wpatrując się w z wolna przepływającą, pociemniałą rzekę. — Dlatego, że to kocham – też, owszem. Dlatego, że to wspaniałe uczucie ratować czyjeś życie, ocalić je własnymi rękami. Dlatego też, że się na tym znam — wynieniał cicho. — Ale żaden z tych powodów nie jest głównym. Przecież nie musiałem niczego zmieniać, prawda? — spytał, zerkając na Arię z uwagą. — Jestem po studiach architektonicznych, z Ishem mamy dobrze prosperującą firmę. Pieniędzy nam nie braknie, ja się po swojemu mogę realizować, nawet jeśli to nie jest do końca moja brożka. Ale, tak na upartego: po co mi te studia? Po co mi wracać do leczenia po prawie dwustu latach? Hm? Domyślasz się?

Westchnął ciężko, szykując się do podania odpowiedzi, która wciąż niewygodnie mu leżała. Mierzenie się ze swoją przeszłością nigdy nie wychodziło Athanasiusowi najlepiej, ale kojąca była myśl, że Aria już wiedziała, dlaczego tak się migał od jej wspominania.

— Chcę wrócić, bo to wtedy wszystko się zmieniło — mruknął cicho. Wiatr, na tamten czas jego sprzymierzeniec, połaskotał go orzeźwiającym podmuchem po twarzy, jak gdyby namawiając, by mówił dalej. — Nie w czasie prowizorycznych nauk Chambersa… wiesz, tego wioskowego medyka, który mnie douczał, kiedy mieszkałem w Szkocji. Nawet nie na studiach, gdzie niby powinienem dojrzeć i poukładać sobie priorytety, ale…

Przymknął powieki, wściekły na siebie, że zwykłą, luźną przechadzkę znowu zamieniał w sesję z psychologiem. Zupełnie nagle zaczął wątpić w to, że Aria zechce tego słuchać — już raz musiała się mierzyć z tym, czego się o nim dowiedziała i Athan zdawał sobie sprawę, że to brzemię nie było najlżejsze to niesienia. Tym bardziej nie powinien jej niczego dokładać.

— Przepraszam — szepnął, uśmiechając się lekko w jej stronę. — Nie będę więcej psuł nam nastroju. Chodźmy stąd; ten widok jest tak melancholijny, że sama widzisz, wzięło mnie na smętne zwierzanie się — dodał, śmiejąc się nieco niemrawo. — Lepiej porozmawiajmy o czymś znacznie przyjemniejszym. Nie wiem, o czym, ale coś wymyślimy.

Najwyraźniej jednak Aria była innego zdania, ponieważ nie chciała ani nigdzie iść ani zmieniać tematu. Athan skrzywił się lekko, ale musiał przyznać, że wyrzucenie z siebie tego wszystkiego nieco by mu pomogło. Lecz już nie ze względu na siebie, lecz na Arię. Naprawdę nie chciał już ukrywać przed nią ani jednego szczegółu. Zamyślił się więc, dumając nad tym, do czego poprzednio zmierzał.

— Wiesz… chodzi o to — podjął ponurym tonem — że wtedy, na studiach, jeszcze nie udało mi się wyplenić ze mnie tego wszystkiego, czego tak żałuję. W pewnym sensie na studiach prawie wcale się nie zmieniłem. I sądziłem, że nie zmienię się też, jak zacznę pracować w szpitalu.

Zawsze, gdy o tym myślał, przychodziła mu do głowy jedna scena. Benedict Whitloov, jego jedyny ówczesny znajomy, z jakiegoś nieznanego mu powodu starał się załagodzić napięte stosunki, jakie panowały między Athanem a resztą grupy. Tismaneanu, dziki, wyobcowany, agresywny, z premedytacją trzymał się od innych z daleka, a ci inni przyjmowali to z ogromną ulgą. Ale Whitloov był uparty, dlatego któregoś wieczoru zaprosił go na imprezę, która miała się odbyć następnego dnia. Athanasius odmówił, bo miał na ten czas zaplanowane co innego. Gdy zaś spotkali się dwa dni później, Tismaneanu siedział na schodach prowadzących do uczelni, szeroko uśmiechnięty, zrelaksowany i bardzo z siebie zadowolony. Widzący go Whitloov od razu zgadł, że najwyraźniej jego plany, jakiekolwiek były, wyjątkowo się udały, na co Athan od razu przytaknął, wspominając poprzedni wieczór. Kumpel starał się z niego wyciągnąć, co takiego robił, ale wystarczyło, że Athan wspomniał o wieczorze z kobietą i Ben od razu się zamknął, zerkając na niego znacząco. To, co Whitloov sobie wyobrażał, to jedno. A to, co Athan rzeczywiście wtedy tej kobiecie zrobił, to drugie.

Ilekroć to wspominał, dreszcze przebiegały mu po plecach. Dreszcze i poczucie obrzydzenia do samego siebie, bo pamiętał, ile radości sprawiało mu zadawanie i obserwowanie cierpienia. Ot, przykładny student medycyny.

— Sam nie wiem, co sprawiło, że zacząłem patrzeć na… sprawy inaczej — mruknął, pogrążony w głębokiej zadumie. — Bycie świadkiem tego, jak kruche jest życie? Oglądanie tych, których musiałem ratować, a którzy przypominali moje ofiary? Ta groteskowa wręcz świadomość, że morderca zamierzał teraz ratować? To płytkie, oklepane odpowiedzi, nie sądzisz? — spytał z żywym zainteresowaniem. — I ja sam nie wiem, jaka jest odpowiedź. Ale wtedy coś się zmieniło. Jakbym zaczął doceniać życie tak, jak zawsze powinienem je postrzegać. Nikt, kto ma prawidłowo działający kompas moralny, nie zabiłby drugiego człowieka — tłumaczył. — To niemożliwe, bo taki ktoś wie, jak cenne jest jego własne życie, przypomina sobie, jak blady, paraliżujący strach go ogarnia na myśl o własnej śmierci. Ktoś taki nie mógłby odebrać tego najcenniejszego daru komuś innemu. Wystarczy tylko odrobina rozumu, zdrowego rozsądku i empatii — tylko odrobinka! — by dojść do tych oczywistych wniosków. Ale ja kiedyś nawet teju drobiny nie miałem. I dopiero w tym szpitalu chyba jakoś je w sobie odkrywałem, chociaż nawet nie zdawałem sobie sprawy. Po prostu harowałem jak wół: stażysta to dla lekarza nic niewarty dzieciak, więc jest traktowany gorzej niż pielęgniarka na pół etatu. Mało co spałem, prawie nie jadłem, działałem jak maszyna: tu zszyj, tam opatrz, gdzieś indziej reanimuj pacjenta przez ponad pół godziny, żeby na końcu stwierdzić zgon — tłumaczył gorzko. — Nie zorientowałem się, kiedy ta praca stała się wszystkim, co miałem i wszystkim, na co miałem ochotę. Chyba dopiero po stażu miałem czas na głębsze zastanowienie się, co się zmieniło w moich priorytetach. Wtedy po raz pierwszy mogłem trzeźwo ocenić sytuacje i znaleźć dla siebie idealną receptę. A jej składniki były dwa: praca i samotność.

Prychnął nagle, zdając sobie sprawę z rzeczy głupiej, niemal śmieszniej, ale boleśnie prawdziwej.

— Ja dopiero wtedy — odparł nieco głośniej, nadal kpiąco uśmiechnięty — jakbym zrozumiał, że to, co kiedyś robiłem, było złe! Jakbym dopiero wtedy zrozumiał, że „wow, a więc da się inaczej!”. To nieprawdopodobne, co? — spytał, kiwając z niedowierzaniem głową. — Nikt normalnie tak nie myśli. Każdy jest w stanie odróżnić od siebie takie podstawy jak uczynki dobre i złe. I tylko jeden ja przez ponad trzysta lat nie umiałem tego zrobić.

Milczał chwilę, bijąc się z myślami. Zwłaszcza że wpadł na wyjątkowo nieprzyjemne, ale celne porównanie.

— Jestem trochę jak taki niepijący alkoholik — przyznał z krzywym uśmiechem. — Od środka zdegenerowany, uzależniony, tęskniący do dawnych, patologicznych czasów, ale przytomny i świadomy, że to, co kiedyś sprawiało mu tyle przyjemności, jest złe. Ma tyle kontroli, by nad tą chorą tęsknotą zapanować, ale nigdy nie przestał tej swojej choroby kochać i wie, że wystarczy kilka sekund dawnego życia, by zapomnieć, kim teraz jest.

Odepchnął się lekko od barierki, chwytając Arię za rękę. Powinni już urwać ten temat i kontynuować spacer, starając się zapomnieć o tym, co powiedział. Żałował, że się tak rozgadał i zepsuł Arii nastrój.

— Przepraszam — powtórzył, obejmując ją lekko w pasie. — Trzepnij mnie czasem po głowie, jak zaczynam się robić zbyt poważny, co? — dodał, uśmiechając się ciepło.

Może i to dobrze, że aż tak się zmienił, w większości podobno na lepsze. Tylko tej dawnej energiczności i poczucia humoru było żal.

 

W tym miejscu czuł się wyjątkowo źle, a bolesne skurcze ściskały mu brzuch na widok ogromnej posiadłości Baltimore’ów, a teraz demonów. Widywał ją nieraz, gdy bywał w Londynie, lecz nigdy niedane mu było wejść do środka — aż do przeklętego przesłuchania. Mimowolnie poruszył barkami, próbując strzepać przebiegające po jego bliznach dreszcze.

Niemniej to jedno musiał przyznać — pałac prezentował się naprawdę cudownie. Całość została zbudowana z czerwonej cegły, która nie nosiła na sobie żadnych śladów uszkodzeń: gładka, wyrównania niemal od linijki, cieszyła oko i podniecała wszystkich perfekcjonistów. Centralna część rezydencji, zbudowana na kształt prostokąta, otoczona była dwiema smukłymi, strzelistymi wieżyczkami. Od nich w obie strony rozciągały się skrzydła, które w pewnym momencie się załamywały w stronę wjazdu. Łukowate okna, zajmujące niemal całą powierzchnię ścian, świeciły jasnym blaskiem, zapraszając gości do środka — podobnie zresztą jak ustawieni na każdym kroku lokaje wskazujący drogę.

Athan sam nie wiedział, czego się spodziewał, ale może nie aż takich tłumów. Czyżby nikt nie miał żadnych wątpliwości? Nikt nie odmówił, nikt nie sprzeciwił się temu nagłemu przejęciu władzy przez kogoś zupełnie obcego? Najwyraźniej wścibska ciekawość zwyciężała, ponieważ wciąż podjeżdżały kolejne samochody, zapewne wzbudzając niemałe zainteresowanie u reszt przechodzących obok londyńczyków.

Wszedłszy do środka, Athan od razu miał wrażenie, że atakowały go otaczające go chłodne, ceglane ściany, jakby stale się zawężały. Nawet blask ozdobnych żyrandoli zdawał się nieprzyjazny i boleśnie rażący w oczy; natychmiast sobie przypomniał, jak w czasie przesłuchania ustawiono nad nim ogromną, potwornie mocno świecącą lampę, doprowadzając do tym nie tylko do szału, ale skrajnego wycieńczenia. Te wszystkie traumatyczne wspomnienia momentalnie się w nim budziły, gdy mijał kolejne korytarze. Wprawdzie ich nie znał — do celi, a potem do sali rozpraw, doprowadzono go z opaską na oczach, ale to nie przeszkadzało mu w ujrzeniu wszystkiego oczami wyobraźni.

— Mało tu przyjemnie — mruknął do Arii, poprawiając uścisk ich splecionych dłoni. — Ale chyba nawet tu pasuję, wiesz? Tym upiornym klimatem. Myślę — podjął, udając zastanowienie — że dobrze będzie się w końcu pokazać śmietance towarzyskiej z moją oszpeconą gębą, żeby mogli się do niej przyzwyczajać — zażartował, uśmiechając się półgębkiem, tym samym mimowolnie drapiąc się lekko po przecinającej lewy policzek bliźnie.

Starając się myśleć o czymkolwiek innym, rozglądał się dookoła, dumając nad tym, czy ujrzy tu jakieś znajome twarze. Powinien — zapewne wiele wampirzych rodów się tu pojawi, a większość jednak znał. Uśmiechnął się półgębkiem na myśl, że być może przypałęta się tu nawet Anna Novak, ale miał nadzieję, że Aria nie dostrzegła tego małego, złośliwego gestu.

Gdy już dotarli do sali balowej, w której miał się odbyć bankiet, z zaskoczeniem stwierdzili, że wewnątrz znajdowało się już całkiem sporo gości. Pomieszczenie o bardzo wysoko zawieszonym, zdobnym suficie, aż biło po oczach swoim przepychem: marmurowe ściany, niemal w całości ozdobione były wymyślnymi płaskorzeźbami, boczne kolumny i balkony połyskiwały złotymi elementami, a bogate żyrandole wzbudzały zachwyt mnogością elementów. Elegancko przystrojone stoliki ustawione były w pobliżu podwyższonej sceny, na której, jak Athan mniemał, za chwilę miał się pojawić Goro. Nieco w tyle, po lewej stronie, orkiestra przygrywała już po cichu melodię sprzyjającą pierwszym nudnym pogawędkom, w których wkrótce także Aria z Athanem mieli uczestniczyć.

Ich pojawienie się przyciągało uwagę reszty gości, ale Athan dość prędko zrozumiał, co było powodem tego zainteresowania. A raczej kto. Aria wyglądała tego wieczoru naprawdę zjawiskowo. Wybrała długą, czarną, dość prostą suknię na ramiączkach o głębokim dekolcie i wysokim rozcięciem po prawej stronie. W pasie materiał był odrobinę zmarszczony, co sprawiało wrażenie, jakby to właśnie tam zbierała się rozcięta część materiału. Doskonała figura, subtelna opalenizna i wyraźnie, acz wciąż niewulgarnie wyeksponowane kobiece kształty przyciągały wzrok niejednego mężczyzny na tej sali, co Athan przyjmował z groźnym zmarszczeniem brwi. Jak na znak rozplótł ich dłonie, lecz tylko po to, by objąć swoją ukochaną w pasie, znacząco ją do siebie przyciskając. Aria wyglądała w tej kreacji doprawdy przepięknie, jednak Athan nie znosił myśli, że musiał dzielić się tym widokiem z innymi.

Próbując skupić się na czymś innym poza nagłym atakiem zazdrości, niby od niechcenia rozejrzał się po sali i wtedy właśnie zauważył gospodarza. Athan momentalnie się spiął, podobnie zresztą jak demon, który na moment odwrócił wzrok od swoich rozmówców. Goro kiwnął lekko głową w geście powitania, po czym wrócił do pogawędki, by po chwili odejść i zbliżyć się do kogoś innego, uprzejmie go witając. Wyglądało na to, że starał się przywitać ze wszystkimi gośćmi, a przynajmniej w miarę możliwości, wobec czego ich konfrontacja była tylko kwestią czasu.

— Jeśli myślisz o ucieczce — szepnął swojej partnerce do ucha — to ja też. Ale, niestety, nie wypada się nie przywitać, a skoro już zgodziliśmy się tu przyjechać…

Wprawdzie w liście Goro obiecywał, że nie będzie narzucał swojej obecności, ale Athan jakoś nie sądził, by to było możliwe. Zresztą — jego jeszcze mógł znieść. Byle nie musiał się konfrontować z Belialem. Tego szczerze się obawiał.

— Dobry wieczór — przywitał się uprzejmie Goro, gdy już do nich podszedł. Ukłonił się, po czym uważnie przyjrzał obojgu swoich gości. — Bardzo się cieszę, że zgodzili się państwo przybyć.

Athan pokiwał w odpowiedzi głową, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć — ani nie mając na to większej ochoty. Poza tym Goro najwyraźniej wciąż miał coś do dodania.

— Jak obiecałem — kontynuował — postaram się nie narzucać państwu swojej obecności. Pragnę tylko, byście wysłuchali tego, co mam do powiedzenia. I wraz z pozostałymi gośćmi zdecydowali, czy jesteście skłonni podarować mi ten jeden kredyt zaufania. A teraz — rozłożył lekko ramiona, uśmiechając się uprzejmie — życzę państwu dobrej zabawy. I raz jeszcze dziękuję za przybycie.

Z tymi słowami ukłonił się lekko, po czym odszedł. Athan jeszcze długo milczał, coraz bardziej się zastanawiając, czy uczestnictwo w tym bankiecie było na pewno tak dobrym pomysłem.

Chwilę zajęły im pogawędki ze znajomymi i zapoznawanie się z dotychczas obcymi gośćmi, nim poprowadzono ich do właściwych stolików. Arię i Athana posadzono w pierwszym rzędzie stolików, tych najbliżej sceny, a ich towarzyszami było jakieś starsze małżeństwo bliżej nieznanej im rasy. Byli dość gadatliwi, lecz ostatecznie całkiem mili, dzięki czemu rozmowa przebiegała całkiem sympatycznie. Jeszcze milej się zrobiło, gdy zaczęto podawać jedzenie i napoje: złote misy zastawione były najbardziej wytrawnymi potrawami, a kielichy wypełniano najróżniejszymi napitkami, w tym także krwią. Atmosfera nieco się rozluźniała, na sali coraz wyraźniej było słychać gwar lekkich rozmów.

Aż wtem na scenę wszedł sam Goro. Wszystkie głosy momentalnie ucichły, a spojrzenia skierowały się ku gospodarzowi bankietu. Także Athan był ciekaw, co demon miał do powiedzenia.

— Dobry wieczór państwu — zaczął, kłaniając się nisko. — Nazywam się Goroheidur’ath i raz jeszcze dziękuję państwu za przybycie. To dla mnie bardzo ważne, by powitać tak znamienite rody dumnych ras nadnaturalnych stworzeń. Spójrzcie tylko — wskazał wyciągniętą ręką na salę — jak wielu nas tu jest, pewnych siebie, swoich tradycji, wierzeń i wartości. Jasnym jest, że nie możemy dopuścić do upadku tego, o co od wieków tak dbamy.

To jedno należało Goro przyznać — miał bardzo kojący głos. I może to był jakiś rodzaj demoniej manipulacji, ale łatwiej było mu wtedy uwierzyć.

— Mary i Luca Baltimore’owie — podjął — poprzedni włodarze, oddali władzę, ponieważ nie podołali temu zadaniu i jestem pewien, że wampirze rody prędko to spostrzegły. Władczy, bezlitośni, lubowali się w wymierzaniu kar, za nic mając sprawiedliwość, a jedynie się za nią kryjąc, odziani w swoje marne wymówki. Nasi goście wampirzej rasy dobrze o tym wiedzą, ale reszta? — spytał, przez moment w milczeniu wpatrując się w zebrany poniżej tłum. — Reszta nie wiedziała — wyjaśnił ciszej. — Nie miała pojęcia, ponieważ o nich nie dbano. Nie otoczono ich żadną opieką tylko zostawiono samopas. Nie dlatego, że wampiry były według Mary i Luci lepsze — wytłumaczył pospiesznie — a dlatego, że skupili się tylko na swojej rasie. Inne rasy miały mieć swoich obrońców. Ale czy miały? — pytał sugestywnie. — Czy mogli czuć się bezpiecznie? Czy mogli zwrócić się do kogoś wyżej o pomoc? Nie. Nie mogli — zawyrokował ponuro. — Nie mieli na to żadnej szansy.

Athan uśmiechnął się kpiąco pod nosem, uświadamiając sobie, że w tej kwestii całkowicie się z Goro zgadzał. Robił to niechętnie, jednak wybór między Baltimore’ami i demonami nadal, ku jego własnemu zdziwieniu, pozostawał dość prosty.

— Walczymy o przetrwanie w świecie zdominowanym przez ludzi — kontynuował Goro ze spokojem. — Ludzie już nie są naszymi wrogami, ale tylko dlatego, że nasze istnienie włożyli między bajki. Stąd już tylko o krok do zapomnienia, z którym musimy walczyć. My, demony — podjął nagle nieco głośniej — zostaliśmy wymazani ze świadomości nie tylko ludzi, ale i pozostałych nadnaturalnych. Rasa nieśmiertelna, ale tak dramatycznie nieliczna, była skazana na zapomnienie, które w pewnym sensie odbierało nam wszystko, włącznie z pewnego rodzaju sensem, celem. Ale to jest właśnie ten cel! — zakrzyknął energicznie. — Uniknięcie losu, który o mało co nie dotknął nas.

Po sali przebiegły wszelkiego rodzaju pomruki — od aprobaty, po zdziwienie aż po niezadowolenie. Athan zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się, do czego ostatecznie doprowadzi ta mowa i ilu gości zechce po niej wyjść, a ilu zostanie.

— Spytacie — kontynuował, przechadzając się z wolna po scenie — jakim prawem przejmuję za kogoś władzę? Spytacie, jak mogę mówić o sprawiedliwości, skoro sam jej teraz nie szanuję? Macie wątpliwości — przyznał, kiwając ze zrozumieniem głową — ale to jest właśnie to, czego od państwa oczekuję. Właśnie odrobiny wątpliwości, spojrzenia krzywym okiem, trzeźwym umysłem, innej perspektywy. Po cóż mi to może być? — spytał, powłócząc wzrokiem po sali. — Właśnie po to — dodał znacznie ciszej i spokojniej — bym mógł wam pomóc. Nie chcę wami rządzić — tłumaczył z przekonaniem. — Nie chcę stać na żadnym piedestale. Nie chcę was tłamsić, nie chcę was zmuszać do swojej woli. Chcę tylko zaoferować wam moją pomoc. Ale nie mogę za was decydować. Chciałbym — podjął po chwili nieco głośniej — by o wszystkim, co dotyczy nas, nadnaturalnych, decydowali właśnie nadnaturalni. Nie ja — podkreślił spokojnie — tylko wy. Chciałbym powołać Radę złożoną z przedstawicieli wszystkich ras, abyście mieli pełne poczucie decydowania o losie waszych pobratymców. O tym, jak ta Rada zostanie wybrana, jeszcze za wcześnie mówić, ale obiecuję niedługo podać szczegóły i dokładnie je z wami omówić. Przysięgam — rzekł, całą moc wkładając w to jedno słowo — że chcę wam pomóc i was wspierać. Chcę czynić to, co powinno się czynić już od wieków. I chcę to robić razem z wami.

O ile poprzednio na sali mruczano, tak teraz nikt nie bawił się szept i zaraz zaczęto gorąco dyskutować o tym, co powiedział Goro. Także Athan i Aria byli tym mocno zaskoczeni, bo nie spodziewali się podobnego zagrania.

— Co o tym sądzisz? — spytał Arii. — Jakaś Rada… czy to może w ogóle wypalić? Hm, o ile Goro zdoła ich wszystkich faktycznie zjednać… Tylko że — odwrócił głowę, rozglądając się dookoła — tu jest taka mieszanka… Nie wiem, czy i jak oni wszyscy się dogadają…

Goro wyglądał na wysoce zadowolonego tym żywym odbiorem jego komunikatów. Athan się temu nie dziwił — jeśli coś wzbudzało dyskusję, to było interesujące. Niepokojąca mogłaby być grobowa cisza, ale tak gorące podjęcie tematu na pewno demona bardzo satysfakcjonowało.

— Lecz póki co — wznowił mowę, uśmiechając się lekko — bawmy się i radujmy. I świętujmy nadejście lepszych czasów!

Lepszych, mówisz?, zastanawiał się Athan. No to zobaczymy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^