ATHANASIUS
Bal organizowany przez Goro, demona, z którym mieli dość
specyficzne relacje, sam w sobie musiał być specyficzny. Po przeczytaniu listu
– i jeszcze długo później - kłóciły się w nim dwie sprzeczności. Z jednej
bowiem strony, na samą myśl o tym bankiecie coś się w nim rwało i buntowało.
Natychmiast odżywały w nim te traumatyczne dwa tygodnie, kiedy Belial
postanowił tak okrutnie zabawić się jego kosztem. Z pewnością go tam spotka, na
co nie miał żadnej ochoty; z żadnymi demonami ani myślał się widzieć, dlatego
do tej uroczystości podchodził tak niechętnie. Ale z drugiej strony kotłowało
się w nim coś na kształt pokracznego, podszytego niepewnością zaufania.
Zaufania i poczucia, że nawet jeśli nie mają ochoty tam iść, to z całą
stanowczością powinni. Athan nie wątpił, że Goro dopiął swego i naprawdę zajmie
miejsce Baltimore’ów, choć wzbudzało to wiele pytań. Czy od początku taki był
jego cel? Czy, idąc dalej, zemsta za Isalind była tylko pretekstem do pozbycia
się Luci i Mary? I czy wszystkie większe rody nadnaturalnych zaakceptują tę
zmianę? Aria i Athan mieli o tych istotach już jakiekolwiek pojęcie, ale
reszta? Tak nagle dostają list zawiadamiający o tym, że stare dowództwo
odeszło, a władzę przejmuje ktoś obcy. Tym samym Athanasius nie dziwił się
zorganizowaniu bankietu, aby zapoznać się z tymi, których obiecał chronić. Lecz
to i tak wzbudzało wiele pytań.
Na szczęście nie musieli tego długo omawiać, by dojść do
wniosku, że powinni pójść na ten bankiet. To z kolei dało im okazję do
odwiedzenia posiadłości Cavendishów, o którą zresztą obiecali dbać. Zarządzanie
dworem oddalonym od nich o dwie godziny drogi było nieco problematyczne, ale
jakoś dawali sobie radę.
I tylko zimne dreszcze zostawały na sam widok niegdyś tak
przyjaznych, a teraz ponurych i obcych murów. Odwiedzenie grobowców zaś
wzbudziło w nich ogromne pokłady żalu i tęsknoty za przyjaciółmi. Tym samym
rozczarowujący okazał się fakt, że w rzeczywistości zemsta i poczucie, że ich
przyjaciele zostali pomszczeni, niewiele dała. A właściwie - zupełnie nic.
Elijah i Emmet wciąż pozostawali martwi, a oni nie poczuli się ani o jotę
lepiej na myśl, że ich morderca nie żyje. Wzbudziło to wiele gniewu, żalu i
szoku, ale żadnej ulgi, na którą tak liczyli.
Nastroju nie poprawiał także zbliżający się bankiet, do
którego oboje podchodzili z ogromnym dystansem. Nie wiedzieli, czego mogli się
po nim spodziewać, ale woleli być przygotowani na wszystko i, być może w
przeciwieństwie do innych gości, być skupionym, uważnym, a przede wszystkim
nieufnym. Dlatego miło było odetchnąć świeżym, wieczornym powietrzem podczas
małego spaceru po Londynie. Athan z zaskoczeniem stwierdził, że tak rzadko
bywał w stolicy, że zdołał się za tym miastem nawet stęsknić. Skupiając się na
znajomych widokach, zdziwił się szczerze, gdy usłyszał pytania Arii. Nie
spodziewał się poruszania tak… poważnych tematów, choć zdawał sobie sprawę, jak
ważna była dla niej odpowiedź. Uśmiechnąwszy się lekko pod nosem, podszedł do
niej i objął ją w pasie, całując ją delikatnie w czubek głowy. Wspólnie
wpatrzeni w ciemną toń, dali sobie jeszcze chwilę, wiedząc, że żadne z nich
nigdzie się nie spieszyło, a odpowiedź prędzej czy później i tak nadejdzie.
— A nie wyglądam? — zagadnął wesoło, odwracając ją w swoją
stronę i posyłając szeroki uśmiech.
Wtem poczuł niesamowitą, nagłą potrzebę pocałowania Arii —
być może na potwierdzenie swoich słów, być może tak po prostu, a być może
dlatego, że to pytanie uświadomiło mu, że cała radość i dobro, jakie go wówczas
spotykało, brało się właśnie od niej. I choć z tylu głowy czaiło się wrażenie,
że jak na jego „standardy”, ostatnio było coś zbyt szczęśliwie, tak
błyskawicznie je od siebie odrzucił w momencie, w którym ujął ostrożnie twarz
Arii. Wpierw spojrzał w jej oczy, aby podziwiać szklące się w nich radość,
miłość, ekscytację i spokój, by po chwili pocałować ją czule, choć z wielkim
zapałem i pasją. Kochał słodycz jej chętnych ust; uwielbiał, jak Aria do niego
przylegała, jak go obejmowała, jak odwzajemniała pocałunek z taką samą żarliwą
ochotą. Ubóstwiał narastającą w nim świadomość, że naprawdę musieli być sobie
przeznaczeni. Inaczej ich uczucie nie przerwałoby tak miażdżącej próby czasu,
odległości i jakże licznych i niesprzyjających okoliczności. Uporali się ze wszystkim,
co stawało im na drodze i choć każdego innego powinno złamać, oni wyszli z tego
pojedynku jeszcze silniejsi. I, co najważniejsze, zupełnie pewni, że chcieli,
powinni, musieli być razem.
— Jestem szczęśliwy — szepnął, raz jeszcze delikatnie ją
całując. — Wiem, że rzadko sprawiam takie wrażenie — przyznał po chwili — ale…
naprawdę. Jestem szczęśliwy. Przy tobie, dzięki tobie i razem z tobą.
Niemal dziwnym było wypowiedzenie tego tak wprost, tak
jawnie, bez ukrywania, bez kręcenia, bez wmawiania sobie, że Aria nigdy nie
może się o niczym dowiedzieć. Dziwnie i zabawnie wręcz było sobie uświadomić,
że wreszcie nie musiał przed Arią niczego ukrywać, w pełni odsłaniając swoje
uczucia, tym samym przyznając się do czegoś, czego przecież od tak dawna nie doświadczył
— do szczęścia.
— Spytałbym, czy i ty jesteś szczęśliwa — odparł po chwili
ciszy z cieniem uśmiechu na twarzy — ale wiem, że jesteś. Pewna niezbyt tajemna
prawda jest taka, że wzajemnie dla siebie jesteśmy największym szczęściem.
Wystarczy, że jest tak jak teraz — szeptał, przyciągając ją do siebie — i jest
dobrze. Jest idealnie.
Nie kłamał, choć sam mógł się tego po sobie spodziewać.
Wszak przywykł już do nieustającego poczucia niepokoju, które, mimo że wciąż go
nęka, nie jest już aż tak wyraźne i, co ważniejsze, nie ma już na niego aż tak
dużego wpływu jak kiedyś. Ta zmiana była budująca i Athan miał nadzieję, że ma
trwałe fundamenty.
I, co ważniejsze, że cały czas będzie świadom zmiany.
Najważniejsze bowiem było, by się do tego stanu nie przyzwyczaił. Rutyna była
czymś, co go przerażało.
— To oczywiście nie oznacza, że jestem wolny od obaw —
przyznał szczerze, uśmiechając się do Arii przepraszająco; zapewne właśnie
zrujnował romantyczny klimat, ale jeśli jego ukochaną naprawdę ciekawiła pełna
odpowiedź na zadane pytanie, musiał powiedzieć więcej. Czuł, że tego
potrzebuje; czuł, że Aria powinna wiedzieć o nim dosłownie wszystko, włącznie
ze wszystkimi myślami, planami, obawami i motywacjami. — Wiesz, dlaczego to dla
mnie takie ważne? Ta medycyna? — podjął nagle, robiąc to samo, co Aria jeszcze
chwilę temu, a więc przechylając się przez poręcz mostku, wpatrując się w z
wolna przepływającą, pociemniałą rzekę. — Dlatego, że to kocham – też, owszem.
Dlatego, że to wspaniałe uczucie ratować czyjeś życie, ocalić je własnymi
rękami. Dlatego też, że się na tym znam — wynieniał cicho. — Ale żaden z tych
powodów nie jest głównym. Przecież nie musiałem niczego zmieniać, prawda? —
spytał, zerkając na Arię z uwagą. — Jestem po studiach architektonicznych, z
Ishem mamy dobrze prosperującą firmę. Pieniędzy nam nie braknie, ja się po swojemu
mogę realizować, nawet jeśli to nie jest do końca moja brożka. Ale, tak na
upartego: po co mi te studia? Po co mi wracać do leczenia po prawie dwustu
latach? Hm? Domyślasz się?
Westchnął ciężko, szykując się do podania odpowiedzi, która
wciąż niewygodnie mu leżała. Mierzenie się ze swoją przeszłością nigdy nie
wychodziło Athanasiusowi najlepiej, ale kojąca była myśl, że Aria już
wiedziała, dlaczego tak się migał od jej wspominania.
— Chcę wrócić, bo to wtedy wszystko się zmieniło — mruknął
cicho. Wiatr, na tamten czas jego sprzymierzeniec, połaskotał go orzeźwiającym
podmuchem po twarzy, jak gdyby namawiając, by mówił dalej. — Nie w czasie
prowizorycznych nauk Chambersa… wiesz, tego wioskowego medyka, który mnie
douczał, kiedy mieszkałem w Szkocji. Nawet nie na studiach, gdzie niby
powinienem dojrzeć i poukładać sobie priorytety, ale…
Przymknął powieki, wściekły na siebie, że zwykłą, luźną
przechadzkę znowu zamieniał w sesję z psychologiem. Zupełnie nagle zaczął
wątpić w to, że Aria zechce tego słuchać — już raz musiała się mierzyć z tym,
czego się o nim dowiedziała i Athan zdawał sobie sprawę, że to brzemię nie było
najlżejsze to niesienia. Tym bardziej nie powinien jej niczego dokładać.
— Przepraszam — szepnął, uśmiechając się lekko w jej stronę.
— Nie będę więcej psuł nam nastroju. Chodźmy stąd; ten widok jest tak
melancholijny, że sama widzisz, wzięło mnie na smętne zwierzanie się — dodał, śmiejąc
się nieco niemrawo. — Lepiej porozmawiajmy o czymś znacznie przyjemniejszym.
Nie wiem, o czym, ale coś wymyślimy.
Najwyraźniej jednak Aria była innego zdania, ponieważ nie
chciała ani nigdzie iść ani zmieniać tematu. Athan skrzywił się lekko, ale
musiał przyznać, że wyrzucenie z siebie tego wszystkiego nieco by mu pomogło.
Lecz już nie ze względu na siebie, lecz na Arię. Naprawdę nie chciał już ukrywać
przed nią ani jednego szczegółu. Zamyślił się więc, dumając nad tym, do czego
poprzednio zmierzał.
— Wiesz… chodzi o to — podjął ponurym tonem — że wtedy, na
studiach, jeszcze nie udało mi się wyplenić ze mnie tego wszystkiego, czego tak
żałuję. W pewnym sensie na studiach prawie wcale się nie zmieniłem. I sądziłem,
że nie zmienię się też, jak zacznę pracować w szpitalu.
Zawsze, gdy o tym myślał, przychodziła mu do głowy jedna
scena. Benedict Whitloov, jego jedyny ówczesny znajomy, z jakiegoś nieznanego
mu powodu starał się załagodzić napięte stosunki, jakie panowały między Athanem
a resztą grupy. Tismaneanu, dziki, wyobcowany, agresywny, z premedytacją trzymał
się od innych z daleka, a ci inni przyjmowali to z ogromną ulgą. Ale Whitloov był
uparty, dlatego któregoś wieczoru zaprosił go na imprezę, która miała się odbyć
następnego dnia. Athanasius odmówił, bo miał na ten czas zaplanowane co innego.
Gdy zaś spotkali się dwa dni później, Tismaneanu siedział na schodach
prowadzących do uczelni, szeroko uśmiechnięty, zrelaksowany i bardzo z siebie
zadowolony. Widzący go Whitloov od razu zgadł, że najwyraźniej jego plany,
jakiekolwiek były, wyjątkowo się udały, na co Athan od razu przytaknął,
wspominając poprzedni wieczór. Kumpel starał się z niego wyciągnąć, co takiego
robił, ale wystarczyło, że Athan wspomniał o wieczorze z kobietą i Ben od razu
się zamknął, zerkając na niego znacząco. To, co Whitloov sobie wyobrażał, to
jedno. A to, co Athan rzeczywiście wtedy tej kobiecie zrobił, to drugie.
Ilekroć to wspominał, dreszcze przebiegały mu po plecach. Dreszcze
i poczucie obrzydzenia do samego siebie, bo pamiętał, ile radości sprawiało mu
zadawanie i obserwowanie cierpienia. Ot, przykładny student medycyny.
— Sam nie wiem, co sprawiło, że zacząłem patrzeć na… sprawy
inaczej — mruknął, pogrążony w głębokiej zadumie. — Bycie świadkiem tego, jak
kruche jest życie? Oglądanie tych, których musiałem ratować, a którzy
przypominali moje ofiary? Ta
groteskowa wręcz świadomość, że morderca zamierzał teraz ratować? To płytkie,
oklepane odpowiedzi, nie sądzisz? — spytał z żywym zainteresowaniem. — I ja sam
nie wiem, jaka jest odpowiedź. Ale wtedy coś się zmieniło. Jakbym zaczął
doceniać życie tak, jak zawsze powinienem je postrzegać. Nikt, kto ma
prawidłowo działający kompas moralny, nie zabiłby drugiego człowieka —
tłumaczył. — To niemożliwe, bo taki ktoś wie, jak cenne jest jego własne życie,
przypomina sobie, jak blady, paraliżujący strach go ogarnia na myśl o własnej
śmierci. Ktoś taki nie mógłby odebrać tego najcenniejszego daru komuś innemu.
Wystarczy tylko odrobina rozumu, zdrowego rozsądku i empatii — tylko odrobinka!
— by dojść do tych oczywistych wniosków. Ale ja kiedyś nawet teju drobiny nie
miałem. I dopiero w tym szpitalu chyba jakoś je w sobie odkrywałem, chociaż
nawet nie zdawałem sobie sprawy. Po prostu harowałem jak wół: stażysta to dla
lekarza nic niewarty dzieciak, więc jest traktowany gorzej niż pielęgniarka na
pół etatu. Mało co spałem, prawie nie jadłem, działałem jak maszyna: tu zszyj,
tam opatrz, gdzieś indziej reanimuj pacjenta przez ponad pół godziny, żeby na
końcu stwierdzić zgon — tłumaczył gorzko. — Nie zorientowałem się, kiedy ta
praca stała się wszystkim, co miałem i wszystkim, na co miałem ochotę. Chyba
dopiero po stażu miałem czas na głębsze zastanowienie się, co się zmieniło w
moich priorytetach. Wtedy po raz pierwszy mogłem trzeźwo ocenić sytuacje i
znaleźć dla siebie idealną receptę. A jej składniki były dwa: praca i
samotność.
Prychnął nagle, zdając sobie sprawę z rzeczy głupiej, niemal
śmieszniej, ale boleśnie prawdziwej.
— Ja dopiero wtedy — odparł nieco głośniej, nadal kpiąco
uśmiechnięty — jakbym zrozumiał, że to, co kiedyś robiłem, było złe! Jakbym
dopiero wtedy zrozumiał, że „wow, a więc da się inaczej!”. To nieprawdopodobne,
co? — spytał, kiwając z niedowierzaniem głową. — Nikt normalnie tak nie myśli. Każdy
jest w stanie odróżnić od siebie takie podstawy jak uczynki dobre i złe. I tylko
jeden ja przez ponad trzysta lat nie umiałem tego zrobić.
Milczał chwilę, bijąc się z myślami. Zwłaszcza że wpadł na
wyjątkowo nieprzyjemne, ale celne porównanie.
— Jestem trochę jak taki niepijący alkoholik — przyznał z
krzywym uśmiechem. — Od środka zdegenerowany, uzależniony, tęskniący do
dawnych, patologicznych czasów, ale przytomny i świadomy, że to, co kiedyś
sprawiało mu tyle przyjemności, jest złe. Ma tyle kontroli, by nad tą chorą
tęsknotą zapanować, ale nigdy nie przestał tej swojej choroby kochać i wie, że
wystarczy kilka sekund dawnego życia, by zapomnieć, kim teraz jest.
Odepchnął się lekko od barierki, chwytając Arię za rękę.
Powinni już urwać ten temat i kontynuować spacer, starając się zapomnieć o tym,
co powiedział. Żałował, że się tak rozgadał i zepsuł Arii nastrój.
— Przepraszam — powtórzył, obejmując ją lekko w pasie. — Trzepnij
mnie czasem po głowie, jak zaczynam się robić zbyt poważny, co? — dodał, uśmiechając
się ciepło.
Może i to dobrze, że aż tak się zmienił, w większości
podobno na lepsze. Tylko tej dawnej energiczności i poczucia humoru było żal.
W tym miejscu czuł się wyjątkowo źle, a bolesne skurcze
ściskały mu brzuch na widok ogromnej posiadłości Baltimore’ów, a teraz demonów.
Widywał ją nieraz, gdy bywał w Londynie, lecz nigdy niedane mu było wejść do środka
— aż do przeklętego przesłuchania. Mimowolnie poruszył barkami, próbując
strzepać przebiegające po jego bliznach dreszcze.
Niemniej to jedno musiał przyznać — pałac prezentował się
naprawdę cudownie. Całość została zbudowana z czerwonej cegły, która nie nosiła
na sobie żadnych śladów uszkodzeń: gładka, wyrównania niemal od linijki,
cieszyła oko i podniecała wszystkich perfekcjonistów. Centralna część rezydencji,
zbudowana na kształt prostokąta, otoczona była dwiema smukłymi, strzelistymi wieżyczkami.
Od nich w obie strony rozciągały się skrzydła, które w pewnym momencie się
załamywały w stronę wjazdu. Łukowate okna, zajmujące niemal całą powierzchnię
ścian, świeciły jasnym blaskiem, zapraszając gości do środka — podobnie zresztą
jak ustawieni na każdym kroku lokaje wskazujący drogę.
Athan sam nie wiedział, czego się spodziewał, ale może nie
aż takich tłumów. Czyżby nikt nie miał żadnych wątpliwości? Nikt nie odmówił,
nikt nie sprzeciwił się temu nagłemu przejęciu władzy przez kogoś zupełnie obcego?
Najwyraźniej wścibska ciekawość zwyciężała, ponieważ wciąż podjeżdżały kolejne
samochody, zapewne wzbudzając niemałe zainteresowanie u reszt przechodzących obok
londyńczyków.
Wszedłszy do środka, Athan od razu miał wrażenie, że
atakowały go otaczające go chłodne, ceglane ściany, jakby stale się zawężały. Nawet
blask ozdobnych żyrandoli zdawał się nieprzyjazny i boleśnie rażący w oczy; natychmiast
sobie przypomniał, jak w czasie przesłuchania ustawiono nad nim ogromną,
potwornie mocno świecącą lampę, doprowadzając do tym nie tylko do szału, ale
skrajnego wycieńczenia. Te wszystkie traumatyczne wspomnienia momentalnie się w
nim budziły, gdy mijał kolejne korytarze. Wprawdzie ich nie znał — do celi, a
potem do sali rozpraw, doprowadzono go z opaską na oczach, ale to nie
przeszkadzało mu w ujrzeniu wszystkiego oczami wyobraźni.
— Mało tu przyjemnie — mruknął do Arii, poprawiając uścisk
ich splecionych dłoni. — Ale chyba nawet tu pasuję, wiesz? Tym upiornym
klimatem. Myślę — podjął, udając zastanowienie — że dobrze będzie się w końcu pokazać
śmietance towarzyskiej z moją oszpeconą gębą, żeby mogli się do niej
przyzwyczajać — zażartował, uśmiechając się półgębkiem, tym samym mimowolnie
drapiąc się lekko po przecinającej lewy policzek bliźnie.
Starając się myśleć o czymkolwiek innym, rozglądał się dookoła,
dumając nad tym, czy ujrzy tu jakieś znajome twarze. Powinien — zapewne wiele
wampirzych rodów się tu pojawi, a większość jednak znał. Uśmiechnął się
półgębkiem na myśl, że być może przypałęta się tu nawet Anna Novak, ale miał nadzieję,
że Aria nie dostrzegła tego małego, złośliwego gestu.
Gdy już dotarli do sali balowej, w której miał się odbyć bankiet,
z zaskoczeniem stwierdzili, że wewnątrz znajdowało się już całkiem sporo gości.
Pomieszczenie o bardzo wysoko zawieszonym, zdobnym suficie, aż biło po oczach
swoim przepychem: marmurowe ściany, niemal w całości ozdobione były wymyślnymi
płaskorzeźbami, boczne kolumny i balkony połyskiwały złotymi elementami, a
bogate żyrandole wzbudzały zachwyt mnogością elementów. Elegancko przystrojone
stoliki ustawione były w pobliżu podwyższonej sceny, na której, jak Athan
mniemał, za chwilę miał się pojawić Goro. Nieco w tyle, po lewej stronie, orkiestra
przygrywała już po cichu melodię sprzyjającą pierwszym nudnym pogawędkom, w
których wkrótce także Aria z Athanem mieli uczestniczyć.
Ich pojawienie się przyciągało uwagę reszty gości, ale Athan
dość prędko zrozumiał, co było powodem tego zainteresowania. A raczej kto. Aria
wyglądała tego wieczoru naprawdę zjawiskowo. Wybrała długą, czarną, dość prostą
suknię na ramiączkach o głębokim dekolcie i wysokim rozcięciem po prawej
stronie. W pasie materiał był odrobinę zmarszczony, co sprawiało wrażenie,
jakby to właśnie tam zbierała się rozcięta część materiału. Doskonała figura, subtelna
opalenizna i wyraźnie, acz wciąż niewulgarnie wyeksponowane kobiece kształty
przyciągały wzrok niejednego mężczyzny na tej sali, co Athan przyjmował z
groźnym zmarszczeniem brwi. Jak na znak rozplótł ich dłonie, lecz tylko po to,
by objąć swoją ukochaną w pasie, znacząco ją do siebie przyciskając. Aria
wyglądała w tej kreacji doprawdy przepięknie, jednak Athan nie znosił myśli, że
musiał dzielić się tym widokiem z innymi.
Próbując skupić się na czymś innym poza nagłym atakiem
zazdrości, niby od niechcenia rozejrzał się po sali i wtedy właśnie zauważył
gospodarza. Athan momentalnie się spiął, podobnie zresztą jak demon, który na
moment odwrócił wzrok od swoich rozmówców. Goro kiwnął lekko głową w geście
powitania, po czym wrócił do pogawędki, by po chwili odejść i zbliżyć się do
kogoś innego, uprzejmie go witając. Wyglądało na to, że starał się przywitać ze
wszystkimi gośćmi, a przynajmniej w miarę możliwości, wobec czego ich
konfrontacja była tylko kwestią czasu.
— Jeśli myślisz o ucieczce — szepnął swojej partnerce do ucha
— to ja też. Ale, niestety, nie wypada się nie przywitać, a skoro już zgodziliśmy
się tu przyjechać…
Wprawdzie w liście Goro obiecywał, że nie będzie narzucał
swojej obecności, ale Athan jakoś nie sądził, by to było możliwe. Zresztą — jego
jeszcze mógł znieść. Byle nie musiał się konfrontować z Belialem. Tego szczerze
się obawiał.
— Dobry wieczór — przywitał się uprzejmie Goro, gdy już do
nich podszedł. Ukłonił się, po czym uważnie przyjrzał obojgu swoich gości. —
Bardzo się cieszę, że zgodzili się państwo przybyć.
Athan pokiwał w odpowiedzi głową, nie bardzo wiedząc, co
powiedzieć — ani nie mając na to większej ochoty. Poza tym Goro najwyraźniej wciąż
miał coś do dodania.
— Jak obiecałem — kontynuował — postaram się nie narzucać
państwu swojej obecności. Pragnę tylko, byście wysłuchali tego, co mam do
powiedzenia. I wraz z pozostałymi gośćmi zdecydowali, czy jesteście skłonni
podarować mi ten jeden kredyt zaufania. A teraz — rozłożył lekko ramiona,
uśmiechając się uprzejmie — życzę państwu dobrej zabawy. I raz jeszcze dziękuję
za przybycie.
Z tymi słowami ukłonił się lekko, po czym odszedł. Athan
jeszcze długo milczał, coraz bardziej się zastanawiając, czy uczestnictwo w tym
bankiecie było na pewno tak dobrym pomysłem.
Chwilę zajęły im pogawędki ze znajomymi i zapoznawanie się z
dotychczas obcymi gośćmi, nim poprowadzono ich do właściwych stolików. Arię i
Athana posadzono w pierwszym rzędzie stolików, tych najbliżej sceny, a ich towarzyszami
było jakieś starsze małżeństwo bliżej nieznanej im rasy. Byli dość gadatliwi,
lecz ostatecznie całkiem mili, dzięki czemu rozmowa przebiegała całkiem sympatycznie.
Jeszcze milej się zrobiło, gdy zaczęto podawać jedzenie i napoje: złote misy
zastawione były najbardziej wytrawnymi potrawami, a kielichy wypełniano najróżniejszymi
napitkami, w tym także krwią. Atmosfera nieco się rozluźniała, na sali coraz
wyraźniej było słychać gwar lekkich rozmów.
Aż wtem na scenę wszedł sam Goro. Wszystkie głosy momentalnie
ucichły, a spojrzenia skierowały się ku gospodarzowi bankietu. Także Athan był
ciekaw, co demon miał do powiedzenia.
— Dobry wieczór państwu — zaczął, kłaniając się nisko. — Nazywam
się Goroheidur’ath i raz jeszcze dziękuję państwu za przybycie. To dla mnie
bardzo ważne, by powitać tak znamienite rody dumnych ras nadnaturalnych
stworzeń. Spójrzcie tylko — wskazał wyciągniętą ręką na salę — jak wielu nas tu
jest, pewnych siebie, swoich tradycji, wierzeń i wartości. Jasnym jest, że nie
możemy dopuścić do upadku tego, o co od wieków tak dbamy.
To jedno należało Goro przyznać — miał bardzo kojący głos. I
może to był jakiś rodzaj demoniej manipulacji, ale łatwiej było mu wtedy
uwierzyć.
— Mary i Luca Baltimore’owie — podjął — poprzedni włodarze, oddali
władzę, ponieważ nie podołali temu zadaniu i jestem pewien, że wampirze rody
prędko to spostrzegły. Władczy, bezlitośni, lubowali się w wymierzaniu kar, za
nic mając sprawiedliwość, a jedynie się za nią kryjąc, odziani w swoje marne
wymówki. Nasi goście wampirzej rasy dobrze o tym wiedzą, ale reszta? — spytał, przez
moment w milczeniu wpatrując się w zebrany poniżej tłum. — Reszta nie wiedziała
— wyjaśnił ciszej. — Nie miała pojęcia, ponieważ o nich nie dbano. Nie otoczono
ich żadną opieką tylko zostawiono samopas. Nie dlatego, że wampiry były według Mary
i Luci lepsze — wytłumaczył pospiesznie — a dlatego, że skupili się tylko na
swojej rasie. Inne rasy miały mieć swoich obrońców. Ale czy miały? — pytał
sugestywnie. — Czy mogli czuć się bezpiecznie? Czy mogli zwrócić się do kogoś
wyżej o pomoc? Nie. Nie mogli — zawyrokował ponuro. — Nie mieli na to żadnej
szansy.
Athan uśmiechnął się kpiąco pod nosem, uświadamiając sobie,
że w tej kwestii całkowicie się z Goro zgadzał. Robił to niechętnie, jednak
wybór między Baltimore’ami i demonami nadal, ku jego własnemu zdziwieniu,
pozostawał dość prosty.
— Walczymy o przetrwanie w świecie zdominowanym przez ludzi —
kontynuował Goro ze spokojem. — Ludzie już nie są naszymi wrogami, ale tylko
dlatego, że nasze istnienie włożyli między bajki. Stąd już tylko o krok do
zapomnienia, z którym musimy walczyć. My, demony — podjął nagle nieco głośniej —
zostaliśmy wymazani ze świadomości nie tylko ludzi, ale i pozostałych
nadnaturalnych. Rasa nieśmiertelna, ale tak dramatycznie nieliczna, była skazana
na zapomnienie, które w pewnym sensie odbierało nam wszystko, włącznie z
pewnego rodzaju sensem, celem. Ale to jest właśnie ten cel! — zakrzyknął energicznie.
— Uniknięcie losu, który o mało co nie dotknął nas.
Po sali przebiegły wszelkiego rodzaju pomruki — od aprobaty,
po zdziwienie aż po niezadowolenie. Athan zmarszczył lekko brwi, zastanawiając
się, do czego ostatecznie doprowadzi ta mowa i ilu gości zechce po niej wyjść,
a ilu zostanie.
— Spytacie — kontynuował, przechadzając się z wolna po
scenie — jakim prawem przejmuję za kogoś władzę? Spytacie, jak mogę mówić o sprawiedliwości,
skoro sam jej teraz nie szanuję? Macie wątpliwości — przyznał, kiwając ze
zrozumieniem głową — ale to jest właśnie to, czego od państwa oczekuję. Właśnie
odrobiny wątpliwości, spojrzenia krzywym okiem, trzeźwym umysłem, innej
perspektywy. Po cóż mi to może być? — spytał, powłócząc wzrokiem po sali. —
Właśnie po to — dodał znacznie ciszej i spokojniej — bym mógł wam pomóc. Nie
chcę wami rządzić — tłumaczył z przekonaniem. — Nie chcę stać na żadnym
piedestale. Nie chcę was tłamsić, nie chcę was zmuszać do swojej woli. Chcę tylko
zaoferować wam moją pomoc. Ale nie mogę za was decydować. Chciałbym — podjął po
chwili nieco głośniej — by o wszystkim, co dotyczy nas, nadnaturalnych,
decydowali właśnie nadnaturalni. Nie ja — podkreślił spokojnie — tylko wy.
Chciałbym powołać Radę złożoną z przedstawicieli wszystkich ras, abyście mieli
pełne poczucie decydowania o losie waszych pobratymców. O tym, jak ta Rada
zostanie wybrana, jeszcze za wcześnie mówić, ale obiecuję niedługo podać
szczegóły i dokładnie je z wami omówić. Przysięgam — rzekł, całą moc wkładając
w to jedno słowo — że chcę wam pomóc i was wspierać. Chcę czynić to, co powinno
się czynić już od wieków. I chcę to robić razem z wami.
O ile poprzednio na sali mruczano, tak teraz nikt nie bawił
się szept i zaraz zaczęto gorąco dyskutować o tym, co powiedział Goro. Także Athan
i Aria byli tym mocno zaskoczeni, bo nie spodziewali się podobnego zagrania.
— Co o tym sądzisz? — spytał Arii. — Jakaś Rada… czy to może
w ogóle wypalić? Hm, o ile Goro zdoła ich wszystkich faktycznie zjednać… Tylko
że — odwrócił głowę, rozglądając się dookoła — tu jest taka mieszanka… Nie
wiem, czy i jak oni wszyscy się dogadają…
Goro wyglądał na wysoce zadowolonego tym żywym odbiorem jego
komunikatów. Athan się temu nie dziwił — jeśli coś wzbudzało dyskusję, to było interesujące.
Niepokojąca mogłaby być grobowa cisza, ale tak gorące podjęcie tematu na pewno
demona bardzo satysfakcjonowało.
— Lecz póki co — wznowił mowę, uśmiechając się lekko — bawmy
się i radujmy. I świętujmy nadejście lepszych czasów!
Lepszych, mówisz?, zastanawiał się Athan. No to zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz