ROZDZIAŁ 221

ATHANASIUS

Jakże miło było móc wreszcie głęboko odetchnąć.

Athanasius zdawał sobie sprawę, że to może trochę naiwne, trochę natrętne i może nawet nieodpowiedzialne, ale wciąż jednocześnie się dziwił, cieszył i podejrzliwie niepokoił na myśl, że wszelkie troski, z którymi mierzyli się przez ostatnie pół roku, wreszcie zostały pozamykane i zażegnane. Niemal dziwnie było na stałe wrócić do swoich dawnych obowiązków, odświeżyć niegdysiejszy tryb dnia i niczym innym się nie przejmować. Dziwnie było rozmawiać o rzeczach tak przyziemnych jak praca, interesy i pogoda. Ish mógł znowu ze spokojem wpaść w swój pracoholiczny rytm, lecz jednocześnie nie zapominając w tym wszystkim o Jehanne. Aria również wróciła do pracy w muzeum, mogąc się w pełni skupić na jednej ze swoich największych pasji.

I tylko u Athana nastąpiła nieco większa zmiana. Ledwie zaczął się wrzesień; tegoroczna jesień zapowiadała się wyjątkowo deszczowo, bo choć temperatura wciąż była wysoka, całe dnie słońce musiało ustępować nagłym najazdom ciężkich, choć pourywanych chmur, które od czasu do czasu zrzucały z siebie mniej lub bardziej rzęsisty deszcz. Te trzy miesiące spokoju Athanasius spędził na analizowanie tego, co chodziło mu po głowie od wielu lat. Bał się, że podjął decyzję zbyt prędko, zbyt nagle i zbyt nierozsądnie: spoglądając pół roku wstecz, Athan miał prawo przypuszczać, że ten panujący wokół spokój to tylko cisza przed burzą. Ale nic zdawało im się nie grozić, a oni musieli wreszcie zacząć żyć.

Właśnie dlatego, ku swej ogromnej uciesze, pod koniec września wreszcie miał rozpocząć studia medyczne.

Decyzję podejmował dość nagle i w popłochu; początkowo nieprzekonany, czy to na pewno odpowiedni czas, długo się wahał. Ale i na to nie miał wiele czasu: zdecydowanie się na powrót na studia wymagało od niego załatwiania mnóstwa papierologii. Niektóre sprawy umiał obejść po swojemu, miał też kilka przydatnych znajomości, ale to nadal było mało. W tym przypadku „pomocna” okazała się uczelnia w Norwich, do której aplikował: nie była zbyt renomowana, więc rekrutacja zwykle trwała dłużej i była nieco mniej wymagająca. Ale wszystkie dokumenty — które wcześniej należało właściwie podrasować — należało przekazać w terminie, a egzaminy wstępne zaliczyć z możliwie najlepszym wynikiem. Z tym Athan — lekarz z osiemdziesięciodwuletnim doświadczeniem, choć przykrytym sporą kołderką kurzu — miał pewien problem. Zdawał sobie sprawę, jak wielkie miał braki i choć cały czas starał się być na bieżąco z nowinkami medycznymi, ogrom jego niewiedzy nieco go przeraził. Na szczęście chociaż anatomia była jak jazda na rowerze — tego się nie zapominało. Poza tym okoliczni wiedzieli, że Athan niegdyś trudnił się leczeniem i czasami przychodzili do niego z drobnymi dolegliwościami, kiedy klęli akurat na szpitalne kolejki. Dzięki temu Tismaneanu przynajmniej wiedział, że wciąż jako tako potrafił leczyć, ale właśnie po to potrzebne były mu studia — aby nadrobić wszystkie swoje braki. Wszak sto dziewięćdziesiąt lat przerwy w praktyce medycznej to całkiem sporo.

Jak to wyjdzie — jeszcze nie wiedział, ale był tego bardzo ciekaw. Podobnie jak niespodzianki, którą, jak się okazało, Aria szykowała dla niego już od dłuższego czasu. Athan był zaskoczony tym bardziej, że niczego nie zauważył, dlatego gdy jego ukochana oświadczyła, że ma dla niego tajemniczy podatek, był zupełnie zdezorientowany.

Niespodzianką okazało się wciąż jeszcze zasłonięte materiałem płótno, na co Athanasius uśmiechnął się ze zrozumieniem, choć odrobinkę pobłażliwie. Aria nierzadko uwieczniała go na swoich obrazach, dlatego domyślał się, że tym razem miało być podobnie. Nie była to wprawdzie żadna nowość, ale Athan bardzo doceniał każdy tego typu gest, zwłaszcza że jego luba miała naprawdę ogromny talent.

Gdy kawałek materiału opadł, przestawiając całość, Athan sądził, że wie, czego się spodziewać. Ale nie wiedział. Nie miał pojęcia. A wynik przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.

W pierwszym ułamku sekundy, gdy obraz ledwie docierał do jego świadomości, Athan czuł, jak cała krew momentalnie odpływa mu od twarzy. W jednej chwili zrobiło mu się jednocześnie zimno i gorąco, a nagła sztywność, jaka go zaatakowała, przez chwilę nie pozwalała mu się ruszyć. Serce biło mu jak oszalałe, a myśli próbowały pomieścić to, co znajdowało się na płótnie.

Niby zahipnotyzowany, zbliżył się do obrazu, mimowolnie dotykając jego powierzchni opuszkami palców. Błądząc wzrokiem po całości, zdał sobie wreszcie sprawę, że pamiętał moment uwieczniony niegdyś fotografią, a teraz farbami. Do Blickling przybył wtedy profesjonalny fotograf, aby uwiecznić kilka tamtejszych zabytków, w tym także ich dom. Jednak fotograf był człowiekiem pełnym pasji i robił zdjęcia wszystkiemu, co wydało mu się piękne i ciekawie. Wobec tego zainteresowała go sama Gudrun — uznał, że ktoś tam żywiołowy i jakże charakterystyczny warty jest uwiecznienia. Poprosił ją tylko o zebranie małego bukietu kwiatów, aby jakoś urozmaicić fotografię. Gudrun, swoim zwyczajem, zaczęła się burzyć, ale gdy staruszek zagroził, że bez tego nie będzie zdjęcia, od razu po jakieś poleciała. Nie chciała dać tego po sobie poznać, ale była bardzo poekscytowana zdobyciem tego rodzaju pamiątki i chyba własne to Athan zapamiętał najlepiej — jej błyszczące oczy i zachwyt wymalowany na twarzy. To wszystko zostało doskonale ukazane na tym portrecie, a dodanie do niego koloru tylko podsycało wypływające stamtąd emocje. Głęboko poruszony, przejechał lekko palcem po tych cieniutkich warkoczykach Gudrun, które, jak mu się niegdyś zdawało, tak potwornie do niej nie pasowały i które tak kochał nienawidzić. Dziś już wiedział, że nie wyobrażał sobie swojej małej córeczki bez tego atrybutu

Lecz już nigdy jej tego nie powie.

Wpatrzony w obraz, przejęty wzruszeniem, zupełnie przez ten portret pochłonięty, nie słyszał, co mówiła do niego Aria. Drgnął lekko dopiero w momencie, w którym chwyciła go za rękę. Jakby za sprawą magicznego dotyku, Athan zdołał wyrwać się z tego letargu, ale wciąż bardzo trudno było mu oderwać wzrok od portretu. Gudrun, tak radosna, uśmiechnięta, ożywiona na tym obrazie pełnym kolorów, emocji i wspomnień, była wszystkim tym, za którym tęsknił. I właśnie w tej krótkiej chwili przytomności Athana zaatakował smutek na myśl, że na tym portrecie jego córka wyglądała tak żywo, tak prawdziwie — jakby zaraz miała tu podejść i sama zacząć się zachwycać tym prezentem. Ale nie podejdzie. To były tylko farby na płótnie i nic więcej.

Musiał głęboko odetchnąć, aby na dobre wrócić do żywych i otrząsnąć się po tym, co zobaczył i czego doznał. Wtem odwrócił się w stronę Arii, uścisnął jej dłoń, a drugą wplątał ostrożnie w jej włosy, już po chwili czule ją całując. W tym pocałunku było wiele pasji i miłości, ale i podziękowania, wdzięczności i wzruszenia. Z jednej strony sądził, że jego ukochana nie miała pojęcia, jak wiele ten obraz dla niego znaczył, lecz z drugiej — na pewno to wiedziała.

— Dziękuje — odparł cicho, spoglądając jej w oczy. Zdziwił się nieco, gdy ujrzał, jak na jej twarzy maluje się ogromna ulga, przeganiając niepokój i stres. — To piękny prezent. Ten obraz wyszedł ci wspaniale.

Przytulił ją do siebie, obejmując od tyłu, tym samym wzrok wbijając w uśmiechającą się do niego Gudrun. Widząc tak radosne oblicze swojej córeczki, wprost nie mógł się powstrzymać przed lekkim uśmiechem.

W pewnym sensie w tej małej oranżerii miał przy sobie dwie najważniejsze kobiety w swoim życiu.

 

Reszta dnia mijała w miarę spokojnie: Athan przygrywał sobie coś na pianinie, a Aria kończyła czytać jakąś książkę. Jeszcze niedawno kręciła się tu gdzieś Jehanne, ale w końcu zniknęła, zapewne zaszywając się u siebie z Ishmaelem. Ten leniwy wieczór urozmaicił dzwonek do drzwi, ale nawet wtedy Athanasius ani drgnął: pani Adrianna niespiesznym krokiem poszła to sprawdzić, a sądząc po cichych formułkach grzecznościowych i szybkim zamknięciu drzwi, to nie było nic pilnego. Wampir zamierzał ponownie skupić się na grze, ale gosposia natychmiast do niego podeszła, wręczając bordową kopertę oznaczoną pieczęcią, której nie znał. Uważnie się jej przyglądając, próbował odszukać jakiekolwiek dane nadawcy, ale niczego nie znalazł: koperta, poza pieczęcią, była zupełnie pusta. Aria przerwała czytanie i odwróciła się w jego stronę, także zaciekawiona korespondencją. Nie czekając dłużej, Athan lekko rozerwał papier, skąd wyjął dwa listy. Pierwszy od razu wyglądał na bardziej oficjalny/ Był zapisany na drogim, gładkim papierze, a jego zewnętrzna strona została ozdobiona tym samym symbolem, który znajdował się na pieczęci: podłużny trójkąt z wpisaną wewnątrz literą X, których odnogi wystawały poza obręb trójkąta. Odnogi trójkąta na końcu zawijały się lekko w otwarte łuki skierowane w przeciwne strony, a na samym dole przecinała je litera V. Athan nie znał tego symbolu, ale przy odrobinie dobrej woli i bujnej wyobraźni, trójkąt z wpisaną wewnątrz literą X wyglądał nieco jak rogata głowa diabła.

Wtem przemknęło mu przez myśl, kto mógł być nadawcą tego listu. I jeszcze mocniej go to zaniepokoiło. Aż wreszcie rozłożył pierwszy list, dzięki czemu wszelkie wątpliwości zostały rozwiane.

 

Najdrożsi przyjaciele,

 

Dla nas, stworzeń nadnaturalnych, nastały wreszcie czasy spokojne i radosne. Nastały czasy pozbawione wojen i łowców, pozbawione dyskryminacji, niesprawiedliwych prześladowań i mordów. Nastały czasy, w których żyjemy z ludźmi ramię w ramię, nie czyniąc nikomu szkody, a wręcz lepiej się zapoznając i zaprzyjaźniając. Tak, nastały czasy spokoju i przyjaźni, lecz owa przyjaźń nie jest objawem słabości. Nie przegraliśmy tej bitwy — przetrwanie nie jest porażką, a zwycięstwem. Naszą powinnością — powinnością każdego z nas! — jest dbanie o to, by nasze gatunki przetrwały, byśmy istnieli nie tylko w ludzkich bajaniach i legendach. Jednak nawet w pozornie bezpiecznych czasach potrzebujemy kogoś, kto o nas zadba. Nas, stworzenia marginalne, w świadomości wielu nieistniejące, dla maluczkich stanowiący zagrożenie. Nawet jeśli, co nie od dziś wiadomo, to ci maluczcy stanowili zagrożenie dla nas.

Pieczę nad wampirami do niedawna sprawował wielki, pradawny i dumny ród Baltimore’ów. Lecz dziesiątki lat spokoju nie tylko uśpiły tych, którzy winni dbać o bezpieczeństwo wampirów, ale także znieczuliły ich na wszelkie krzywdy. Najedzeni swoją władzą i dumą, stanowili władzę tylko dla stanowienia władzy. W ostatnich miesiącach działo się bardzo źle: wielu z naszych pobratymców było więzionych i zabijanych, a więc działo się wszystko to, czego należało uniknąć. Mary i Luca Baltimore’owie nie podołali temu zadaniu, dlatego ich panowanie dobiegło końca.

To opustoszałe, jakże godne i odpowiedzialne miejsce zająłem ja, Goroheidur’ath, wywodzący się z japońskiej mitologii demon rasy Oni. Wielu z was może być zaskoczonych naszym istnieniem, ale jesteśmy jedną z wielu ras, która chyli się ku wyginięciu, ponieważ musieliśmy dbać sami o siebie, odpierając atak przeciwników od nas słabszych, lecz zdecydowanie liczniejszych. Mojej rasie także zabrakło tego rodzaju obrońców, którzy zadbaliby o nasz los, otoczyli opieką i eliminowali czyhające w cieniu zagrożenia. Wiem, że takich jak ja jest znacznie więcej i wiem, że nawet mimo czasu względnego spokoju, ta opieka nadal jest potrzebna. Wiem także, że my, nadnaturalni, nie możemy się poróżniać, nie możemy ze sobą rywalizować ani czynić żalów. Musimy być zjednoczeni i w tym zjednoczeniu trwać aż do końca świata — bo właśnie po to stworzyły nas gwiazdy, właśnie po to otoczyły nas nieśmiertelnością lub długowiecznością, dlatego obdarzyły nas wyjątkową, godną dumy odmiennością. Właśnie dlatego winniśmy trzymać się razem, winniśmy przełamać wszelkie odgradzające nas spory, niezrozumienie i poczucie wyobcowania. Tym samym: my wszyscy zasługujemy na opiekę i ochronę przed tymi, którzy nam źle życzą. Pragnę, abyśmy my wszyscy, naród tak dumny i wspaniały, stał się jednością otoczoną łaską, ochroną i dobrobytem. Chcę, by każdy sukkub i inkub, mag i wiedźma, wampir i demon, zmiennokształtny i wilkołak miał poczucie, że jest bezpieczny. Chcę łączyć, nie dzielić. Chcę chronić, lecz nie zapominać. Chcę, by każdy z was rósł w świadomości wyjątkowości swojej rasy, by był z niej dumny i z tą dumą przekazywał swoje geny kolejnym pokoleniom. Chcę na to patrzeć ze świadomością, że wy wszyscy jesteście bezpieczni.

Nie chcę być waszym panem, władcą, tyranem narzucającym wolę. Nie chcę mieć żadnej władzy — to Wy będziecie sprawować ją nade mną. Moim jedynym zadaniem będzie Was chronić i dbać, by żadna z naszych szlachetnych ras nie wdarła się w odmęty wspomnień. Tym samym, Wy winniście obserwować mnie i mych pobratymców tak jak my będziemy obserwować Was, chroniąc przed zagrożeniem — zarówno zewnętrznym, jak i wewnętrznym.

Chciałbym Was ujrzeć, przedstawić się i wszystko opowiedzieć, abyście mogli spojrzeć mi w oczy i ocenić, czym godzien sprawowania nad Wami opieki. Z tejże okazji zapraszam Was na uroczysty bankiet, który odbędzie się 11 września o godzinie 21:00 w posiadłości Creekseath przy ulicy Wellbourne 347 w Londynie. Moim pragnieniem jest, abyśmy się poznali i wspólnie podjęli wyzwanie ochrony nas, nadnaturalnych, przed wszelkimi zagrożeniami, które, choć póki co są nieaktywne, w każdej chwili mogą się obudzić. Poznajmy się i otwórzmy nowy rozdział w naszej wspólnej historii.

Z wyrazami szacunku,

Goroheidur’ath

 

 

Athan jeszcze długo wpatrywał się tępo w zapisaną kartkę, odtwarzając w głowie odczytane właśnie słowa. I choć gdy zrozumiał, kto był nadawcą, zapłonął w nim gniew, tak w trakcie pisania powoli się uspokajał. Ten list był taki… ciepły, spokojny, potulny. W pewnym sensie pasował mu do Goro, ale sam nie wiedział, czy to dobry pomysł, by to właśnie on zajął miejsce Baltimore’ów. Owszem, byli honorowi i nie mogli złamać złożonej przysięgi — o czym się przekonali bardziej niż by chcieli — ale przez to, co im zrobili, Athan nie umiał im zaufać. I tylko obiektywnie rzecz biorąc nie był to może taki zły pomysł — ale skąd mieli o tym wiedzieć inni? Ci inni mieli to ocenić na bankiecie i Athan od razu zaczął się zastanawiać nad tym, kto był na liście gości. Westchnął, podając Arii list, a sam sięgając po drugi, zdecydowanie mniej oficjalny.

 

Panie Athanasiusie Tismaneanu,

Panno Ario Vasco,

 

Minęły prawie cztery miesiące od naszego ostatniego spotkania i wierzę, że mieliście nadzieję więcej mnie nie ujrzeć. Żal, jaki macie do mnie i do mojej rasy jest w pełni zrozumiały i nawet jeśli chciałbym go zatrzeć, zdaję sobie sprawę, że nie ma na to wielu szans. Mimo to pragnę przypomnieć, że wciąż mamy wobec was ogromny dług wdzięczności, a musicie wiedzieć, że potrafimy wiele. Chciałbym, byście wiedzieli, że w razie jakiegokolwiek kłopotu możecie zwrócić się do mnie z pomocą, której nigdy wam nie odmówię.

Właśnie dlatego podjąłem decyzję przedstawioną w pierwszym liście. Zadanie narzucone sobie przez ród Baltimore’ów był szlachetny i słuszny, lecz z czasem haniebnie zaniedbywany. Nadużywanie władzy stało się ich znakiem rozpoznawczym, choć z pewnością nie muszę tego Państwu tłumaczyć. Ród Baltimore urósł w światku wampirów do pozycji bogów z prawem do czynienia wszystkiego, co tylko im przyszło do głowy. Karali i zabijali, choć nie mieli takiego prawa, lecz nierzadko odmawiali pomocy, gdy ktoś o taką poprosił. Z czasem próśb zaprzestano, zdając sobie sprawę, że Baltimore to nic innego jak kaci, którzy są ślepi na dobro, a bez choćby słowa sprzeciwu eliminują zło. Jestem pewien, że pod tym względem myślimy tak samo — nie tak to powinno wyglądać.

Wbrew temu, co się wam może wydawać, długo nosiłem się z podjęciem decyzji. Z jednej strony nie wiem, czym godzien, lecz z drugiej — któż z nas jest? A cel, którzy na samym początku wyznaczyli Baltimore’owie jest słuszny i nie należy go zaprzepaścić. Jednak nie chciałbym dyskryminować pod tym względem innych ras, pozbawionych takiej opieki, na jaką, przynajmniej początkowo, mogły liczyć wampiry.

Opowiadam Wam to wszystko nie tylko z potrzeby tłumaczenia się. To samo opowiem na bankiecie, na który zostaliście zaproszeni i którego będziecie honorowymi gośćmi — nawet jeśli tego honoru nie przyjmiecie, co w pełni zrozumiem. Jednakowoż faktem jest, iż to właśnie dzięki Wam dokonały się te zmiany, które już od dawna były potrzebne. Jeśli uda mi się osiągnąć to, co zapowiadam i czego pragnę — poczucie bezpieczeństwa i ochronę wszystkich ras — chcę, byście wiedzieli, że będzie to między innymi wasza zasługa.

Zapewniam również, że jeśli zdecydujecie się wziąć udział w bankiecie, czyniąc mi w ten sposób ogromną przyjemność i zaszczyt, obiecuję nie narzucać swojej obecności, która, jak mniemam, będzie przez Państwa niepożądana. Pana Athanasiusa zapewniam także, że ten demon będzie poza zasięgiem pańskiego wzroku. Jednocześnie zaznaczam, że będą Państwo w pełni bezpieczni. Zdaję sobie sprawę, jak się jawię w Waszym świetle, ale nie ma powodu, potrzeby ani pragnienia, by kiedykolwiek więcej sięgać po tak drastyczne środki. Sam chciałbym dopilnować tego, aby nigdy więcej nie były potrzebne.

Wraz z tym listem chciałbym jeszcze raz przeprosić za krzywdy, które Wam wyrządziłem. Zaślepiony żalem, poczuciem niesprawiedliwości i zemsty, uczyniłem to, co zarzuciła mi Panna Vasco: stałem się równie niegodziwy co ten, którego o niegodziwość oskarżałem. Nie chcę więcej popełniać tych błędów, nie chcę więcej wyrządzać jakichkolwiek krzywd, a jedynie przed nimi chronić.

Żywię nadzieję, że pozostaniecie w pełnym zdrowiu, pozbawieni wszelkich trosk. W przypadku pojawienia się takowych wiedzcie, że zawsze Wam pomogę.

 

Wasz sojusznik,

Goroheidur’ath

 

 

Raz jeszcze westchnął, podając Arii kolejny list. Tak myślał, że trzy miesiące bez żadnych kłopotów to zdecydowanie za dużo. I choć Goro, jak sam się podpisał, był rzekomo ich sojusznikiem, Athan nie miał z nim najlepszych wspomnień. Tym samym wspomniany bankiet nieco go niepokoił.

— Narzekałaś ostatnio, że brakuje ci jakichś zabaw i balów? — spytał z wyraźnym zmęczeniem. — No to masz jeden. Co ty na to?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^