ATHANASIUS
Słuchanie o rzeczach złych, przynoszących poczucie żalu,
zawodu, rozczarowania, z samej swojej natury powinno boleć. Athana także
bolało, tak jak się tego spodziewał, ale tylko na samym początku — później zaczęła
kiełkować w nim delikatna, nieco kwaśna, ale wyraźnie wyczuwalna ulga. Dlatego
Athanasius słuchał, jak Aria opowiadała o swoich wątpliwościach, tęsknocie i
wstydzie spowodowanym faktem, że w istocie stało się to, co mężczyzna
podejrzewał — jego ukochana, zakładając tylko jedną przyczynę jego zniknięcia, momentalnie
go przekreśliła. Niechętnie, rozpaczliwie, ale jednak. To wszystko bolało,
oczywiście. Ale jedną z okoliczności łagodzących była świadomość, że Athan
wyrządził Arii dość złego, dlatego nie powinien się tym jej wątpliwościom
dziwić.
Drugą było to kiełkujące w nich zaufanie. W tej chwili
rozmawiali ze sobą w pełni szczerze, niczego nie ukrywali i wprost opowiadali o
tym, co leżało im na wątrobie. Myśl, że to potrafili i że prawdopodobnie tak to
będzie wyglądało w przyszłości, bardzo go cieszyła. Wiedział, że przed nimi
jeszcze długa droga, ale właśnie to zniknięcie, to opętanie oraz wszystko, co
się z tego powodu między nimi wydarzyło, po raz pierwszy im pokazało tę drogę.
Dzięki temu wiedzieli, w którym znajdują się miejscu. Wiedzieli też, jak i
dokąd zmierzać — i nagle się okazywało, że ten mały rozłam, który właśnie wyjaśniali,
zaskakująco mocno się im przysłużył.
Wyciągając przesadnie daleko idące wnioski, można było
stwierdzić, że opętanie pomogło ich związkowi.
Uśmiechnął się lekko, przyciągając ją do siebie, by spojrzeć
na nią ze spokojem i istnym uwielbieniem.
— Dobrze zrobiłaś, że ich nie zostawiłaś — odparł cicho. —
To byłoby nierozsądne, gdybyś ich porzuciła i popędziła na złamanie karku na
poszukiwanie kogoś, kogo wedle wszelkich śladów nie trzeba było szukać.
Zachichotał na wzmiankę o skręceniu karku. Udając
zaniepokojonego, odrobinę się od niej odsunął, spoglądając na nią nieufnie.
— Mam nadzieję, że już ci ten pomysł wywietrzał z głowy? —
zagadnął z zadziornym uśmiechem.
Już miał mówić, że niedawno widział ją w akcji w przypadku
Baltimore’a, więc miał powody do strachu, ale w porę ugryzł się w język.
Poruszanie kwestii tego skurwysyna nie było potrzebne, poza tym wiedział, że
Aria nie czuła się najlepiej z myślą, że została zmuszona do morderstwa.
Zamiast tego więc słuchał o jakże ciekawej umiejętności Jehanne, która po
krótkiej chwili namysłu zjeżyła mu włosy na karku. Jeśli jego Stworzona
potrafiła odczytać kilka losowych scen z czyjejś przeszłości, niewykluczone, że
któregoś razu Jehanne “uruchomi się” w jego towarzystwie, widząc rzeczy,
których zdecydowanie widzieć nie powinna. Poza tym może już coś takiego
ujrzała, ale nie była pewna, co to oznacza i czy to rzeczywiście prawda.
Athanasius nie chciał nawet myśleć, co by się stało, gdyby Jehanne ujrzała o
kilka obrazków za dużo. Wtedy zapewne już całkiem by się go wystraszyła, a i
bez tego Athan miał nieustanne wrażenie, że relacje między nimi nie były
jeszcze na tak neutralno-pozytywnym gruncie, jak by sobie tego życzył.
Chociaż Aria zapewne by stwierdziła, że zdecydowanie
przesadza.
Ogromnie go za to zdziwiła, kiedy zaczęła mówić o ślubie,
powołując go jako ewentualną przyczynę jego rzekomego odejścia. Z jednej strony
miał ochotę uśmiechnąć się z politowaniem i zapewnić, że ani mu to przez myśl
nie przeszło, lecz z drugiej, myśl o oświadczynach od zawsze go przerażała. Nie
bał się oczywiście ewentualnego odrzucenia — miał więcej niż pewność, że w tym
właściwym momencie Aria od razu wypowiedziałaby magiczne „tak”. Bał się za to,
co będzie po oświadczynach. A w tej materii miał jak najgorsze
doświadczenia.
Nie miał czasu na ponure rozmyślanie nad tym tematem, bo
zaraz padło coś, co Athanowi mocno zazgrzytało. Serce mu zadrżało, gdy Aria
wspomniała o Lakricii i choć nie znosił wracać do tego tematu, tak nie umiał
powstrzymać krótkiego, nieco rozbawionego uśmiechu, gdy słuchał śmiałych teorii
wyjaśniających, dlaczego Athan miałby nie chcieć się żenić.
— Nie byłem mężem Lakricii — wyjaśnił, wciąż nieco blado się
uśmiechając. — Byliśmy zaręczeni, ale do ślubu nie doszło… przyczyn możesz się
domyślić — dodał gorzko, na moment odwracając wzrok.
Jednak Aria nie pozwoliła mu dłużej się nad tym zastanawiać,
ponieważ to, co mówiła dalej, bardzo go poruszyło. Naprawdę nie sądził, że w
jej głowie po tym wszystkim kłębiło się aż tyle, pozornie niezwiązanych ze
sprawą kwestii. Co gorsza, Athan sam nie wiedział, co odpowiedzieć i jak to
zrobić, by zabrzmiało jak najdelikatniej. Pragnienie ślubu, a jednocześnie
obawa przed tym, że Athanasius wróci do swoich “starych zwyczajów” i nagle
zechce od niej odejść — mężczyzna dopiero w tamtym momencie w pełni sobie
uświadamiał, jak potwornym był ignorantem, że wcześniej tego nie zauważył. Nie
zauważył, jak wieloma rzeczami martwi się jego ukochana i jak wiele widm
przeszłości nad nią wisi. Egoistycznie sądził, że ze swoimi demonami — dosłownie
i w przenośni — musiał się tu mierzyć tylko on. Było mu wstyd na myśl, że tak
mało wsparcia oferował Arii. Zasługiwała na znacznie więcej.
— Ja też nie chcę się z tobą rozstawać. Nigdy — szeptał, z
pasją odwzajemniając jej pocałunek.
Jak słodko było zanurzyć się w tej gęstej, miękkiej,
rozkosznej mgle zapomnienia, myśląc tylko o Arii. O tej jedynej, o tej, którą
tak kochał i która była dla niego wszystkim. Wiedział, że jego ukochana to
wszystko czuła, ale jednocześnie potrzebowała jeszcze konkretnego potwierdzenia.
Tym z pewnością były oświadczyny, które dla Athana były trudnym tematem. Ale i
o nim musieli porozmawiać, skoro obiecali sobie bezwzględną szczerość.
— Nie czuję się zakłopotany ani do niczego zmuszany —
wyjaśnił z nieco szerszym niż dotychczas uśmiechem. — Rozumiem twoje marzenia o
ślubie lepiej niż myślisz, uwierz mi — dodał, zerkając na nią znacząco. — Ale
dajmy sobie jeszcze trochę czasu. W pewnym sensie jesteśmy ze sobą niedługo. I
sami teraz widzimy, że musi minąć jeszcze chwila, nim w pełni sobie zaufamy. Bo…
Raz jeszcze ją mocniej do siebie przycisnął, żeby skraść
kolejny, tym razem bardziej intensywny i namiętny pocałunek. W tej jednej
chwili nie chciał jej puszczać ani na sekundę, ani na minutę, nie chciał puszczać
jej wcale. Chciał pozwolić rozbiegać się przyjemnym, ognistym dreszczom po całym
ciele, chciał czuć, jak od środka rozpalał go ogień. Chciał czuć, że Aria była
tam z nim i tylko dla niego.
— Ja też bardzo cię kocham — wyszeptał, spoglądając w jej
oczy, w których pękała radość zmieszana z ulgą.
Wiedział, ile te słowa dla niej znaczyły, bo tyle samo znaczyło
dla niego jego wyznanie. Jakież przecież musiał znosić katusze, gdy Aria
kierowała w jego stronę te dwa magiczne słowa, lecz w jej oczach wówczas nie gościła
radość, a jedynie żal i smutek, bo wiedziała, że to wyznanie odbije się od
niego jak od ściany. Wiedziała, że na nie nie odpowie. A jego za każdym razem coś
aż rozdzierało od środka, cierpiąc tak samo, jak i ona cierpiała. Duszenie w
sobie czegoś, co mogło uszczęśliwić ich obojga, było podwójną mordęgą, dlatego
z tym większą przyjemnością i ulgą jej powtarzał, jak ważna dla niego była. I,
być może wbrew temu, co Aria mogła myśleć, on czuł się tak samo poruszony i uszczęśliwiony,
gdy słyszał to wyznanie od niej.
Uszczęśliwiony. Szczęśliwy. Jakże dziwnie Athanowi było
z myślą, że naprawdę los wreszcie zechciał się do niego uśmiechnąć, nawet jeśli
nadal zza gęstej, szaro-ponurej mgły.
— Ale miłość to jedno — odparł ze spokojem, delikatnie sunąc
kciukiem po jej linii żuchwy. — Do związku potrzeba nam trochę więcej, oboje to
widzimy, zwłaszcza teraz. Ale spokojnie — ucałował ją delikatnie w skroń,
delikatnie do siebie tuląc — wszystko przed nami. I ze wszystkim sobie
poradzimy. Poza tym — dodał z cichym westchnięciem — ty się obwiniasz za to, że
tak łatwo we mnie zwątpiłaś, a ja za to, że cię podduszałem i cisnąłem o ziemię.
Oboje mamy na to swoje usprawiedliwienie i oba te usprawiedliwienia są
właściwe. Zostawmy to. Najważniejsze — westchnął, mocno tuląc ją do siebie — że
już wszystko jest dobrze.
Wszystko było dobrze — przynajmniej przez najbliższe kilka
dni i dla większości domowników. Każdy na swój sposób próbował się otrząsnąć po
ostatnich wydarzeniach: jedni starali się je przemilczeć, inni na siłę analizować,
aby przekonać samego siebie i resztę, że zagrożenie już minęło. Na
potwierdzenie tej śmiałej tezy musieli jeszcze trochę poczekać, ale
optymistyczny scenariusz zakładał, że rzeczywiście nic im już nie groziło: ani
zdrajcy w szeregach, ani łowcy, ani demony, ani Baltimore’owie. Isha co najwyżej
ciekawiło, kto zajmie miejsce zamordowanej Matki, ale Athana niespecjalnie to
interesowało, chcąc jak najszybciej o tym rodzie zapomnieć.
O czymkolwiek by nie dumano, wszyscy powoli wracali do
swojego stałego rytmu dnia. W ten sposób w spokoju mijał jeden dzień, potem
drugi, trzeci, czwarty…
A potem nastał piąty dzień.
Siedemnastego maja.
Ten dzień jawił się zupełnie zwyczajnie. Słonce, coraz
śmielej sobie poczynające, budziło wszystkich domowników, niejako zmuszając ich
do rozpoczęcia nowego dnia, jak i całego tygodnia. W teorii więc był to poniedziałek
jak każdy inny. Ale nie dla Athana.
Już w nocy nie mógł zasnąć, wiedział, z czym musiał się
zmierzyć tego dnia. Nie był tą bezsennością zaskoczony: co roku go to spotykało,
nieprzerwalnie od trzydziestu pięciu lat. Jakiś ignorant mógłby rzec, że przecież
to mnóstwo czasu, wobec czego Athan już dawno powinien się pogodzić z tą
tragedią, a może nawet zapomnieć.
Był pewien, że rzuciłby się na każdego, kto odważyłby się coś
takiego powiedzieć.
Więc leżał, co jakiś czas zerkając na spokojnie śpiącą Arię
i próbując odgonić natrętne myśli. Ale te, uparte i iście masochistyczne, wciąż
wracały do jednej osoby. W tych momentach miał ochotę zerwać się z łóżka i od
razu do niej pójść, choćby w środku nocy. Z trudem się powstrzymywał, dalej
poddając się tym koszmarnym torturom.
Rano było jeszcze gorzej.
I choć Athan nie mógł wykrztusić z siebie słowa, obiecał sobie,
że gdy tylko się otrząśnie z żałoby, podziękuje Arii za wsparcie, które mu
okazała. Jego ukochana, równie ponura i milcząca, obserwowała go czujnie, w
każdej chwili gotowa do tego, by jakkolwiek mu pomóc w tym niełatwym dniu. Jehanne
co jakiś czas zerkała na niego z rozdzierającym żalem, więc Athan się domyślał,
że Ish o wszystkim jej powiedział. Bo choć on sam nieraz opowiadał swojej Stworzonej
o Gudrun, tak nigdy nie dotykał tematu tego czarnego dnia. Tymczasem Ish
wiedział, że wówczas należało omijać Athana szerokim łukiem i nie absorbować jakimikolwiek
błahostkami. Tymi zaś było wszystko, co nie dotyczyło Gudrun.
Rankiem niezawodna pani Adrianna przygotowała mu kilka bukietów
świeżo ściętych tulipanów. Gudrun kwiatów szczerze nienawidziła, uznając je za
symbol słabości. Czemu? Athan nigdy się nie dowiedział. Wiedział natomiast
tyle, że z jakiegoś powodu akceptowała tulipany. A nawet bardzo je lubiła, do
czego wstyd było się jej przyznać, żeby nie zniszczyć swojego wizerunku nieczułej
i obojętnej na piękno natury.
Bał się tam iść. Zawsze się bał, ale jednocześnie nie był w
stanie tego nie zrobić. Nie zniósłby przesiadywania w domu, tępego wpatrywania
się przed siebie i wspominania tej, która odeszła zdecydowanie za szybko. Chciał
iść tam sam, żeby nie dręczyć bliskich swoim żalem i smutkiem. Chociaż — czy
naprawdę chciał być sam? Nie, zdecydowanie nie. Bo się bał. Bo miał dość
samotności. Bo Gudrun przez długie lata była symbolem i dowodem na to, że samotność
to najgorsze, co może go spotkać, wbrew temu, co przed laty myślał. Dlatego nie
chciał, rozpaczliwie nie chciał iść tam sam. Ale nie zamierzał nikogo prosić o
pomoc, nawet jeśli bardzo tego potrzebował.
Ale nie musiał. Aria czytała z niego jak z otwartej księgi.
Nie powiedziała ani słowa — nie musiała nic mówić. Po prostu chwyciła go za rękę
i w znaczącym geście pociągnęła lekko za sobą, dając tym samym wyraźnie do zrozumienia,
co chciała zrobić. Wszak Aria znała go z nich wszystkich najlepiej i
najwyraźniej doskonale wiedziała, że Athan nie przyzna się otwarcie do tego, jak
bardzo w tym czasie potrzebował obecności kogoś bliskiego. Ale ona wiedziała.
Po prostu wiedziała.
Nienawidził tego wzgórza. Nienawidził go, tym bardziej że
kiedyś on sam, pod wpływem paplaniny Gudrun pomyślał, że w istocie było to
całkiem ładne miejsce na odosobniony, spokojny pochówek. Niewielkie wzniesienie
otoczone było z obu stron młodym laskiem wąskich, wątłych brzózek. Tuż za
wzgórzem majaczyła wieżyczka pobliskiego, nieużywanego już kościółka, lecz poza
tym nigdzie nie było śladu żadnych zabudowań.
Niegdyś na samym środku nie widniało nic i Athan dużo
bardziej wolał tamtejszy widok. Teraz na samym szczycie majaczyła szarawy,
matowy nagrobek otoczony dwoma ledwie zauważalnymi wazonikami z tulipanami. Tym
starym płatki już opadły, ale same kwiaty jeszcze nie zwiędły: minęło zbyt mało
czasu od ostatniej wizyty, ale dość, by je wymienić. Zwłaszcza dzisiaj.
Serce ugrzęzło mu w przełyku, gdy spoglądał na ten zimny
kawałek kamienia. Jak zawsze, gdy tu przychodził, przed podejściem bliżej
powstrzymywała go jakaś niewidzialna ściana, zdająca się go ostrzegać, że jeśli
się zbliży, bardzo mocno tego pożałuje. Chwilę trwała ta wewnętrzna walka, ale
zawsze tak było, za każdym razem. Aż w końcu postawił jeden krok, drugi,
trzeci.
Nienawidził tego wzgórza.
Gudrun Attlee-Tismaneanu, odczytał napis na nagrobku,
jakby chcąc sprawdzić w ostatniej desperackiej nadziei, czy to na pewno ona tu
leżała, a nie ktoś inny. Bo każdy zasługiwał na to, by tam leżeć. Ale nie ona. Urodzona
4 sierpnia 1927 roku. Zmarła 17 maja 1986 roku.
I nic więcej. Athan nie pamiętał, dlaczego nie nakazał wyryć
czegoś jeszcze. Może nie wiedział, co powinno się tam znaleźć. A może bał się
cokolwiek dodawać.
Uklęknąwszy przy nagrobku, niemal pustym wzrokiem wpatrywał
się w jej nazwisko. Zawsze wtedy rozpamiętywał tę jedną scenę, kiedy Gudrun
postanowiła zrobić mu niespodziankę i dodać sobie drugi człon nazwiska. Z
początku się bała, że może Athan będzie miał jej to za złe lub po prostu się nie
zgodzi. Kiedy więc zdębiał na widok jej nowych dokumentów, Gudrun — jak to
Gudrun — przeszła do kontrataku i zaczęła wręcz na niego krzyczeć, twierdząc,
że skoro już otwarcie nazywa go swoim ojcem, a on ją swoją córką, to wypadałoby
to w papierach potwierdzić, a jeśli mu się to nie podoba, to ma to gdzieś, bo i
tak tego nie zmieni. Przestała się burzyć dopiero gdy Athanasius mocno ją do siebie
przytulił, usilnie walcząc z targającym nim wzruszeniem.
Patrząc na ten grób, przywołując sobie te wszystkie
wspomnienia i po raz kolejny z potwornym bólem sobie uświadamiając, że jego
druga Stworzona, jego córka, nie żyła, nie uronił ani jednej łzy.
Już od dawna nie był w stanie.
Długo milczał, pogrążony w swojej żałobie, w swojej
tęsknocie i rozpaczliwym pragnieniu ujrzenia kiedyś jeszcze jej twarzy, choćby
na sekundę. Wiele razy analizował, co i kogo był w stanie poświecić dla
sprowadzenia do siebie Gudrun i wnioski mocno go przerażały. Byłby bowiem w
stanie poświęcić wszystko. Wszystkich.
Istniał tylko jeden wyjątek i stał tuż obok niego, ostrożnie
układając kwiaty w wazonach. Aria wiedziała, że on nie był w stanie tego zrobić,
więc raz jeszcze mu pomogła. Athan nie wiedział, czy jego wybranka zdawała
sobie sprawę, jak wiele znaczyły dla niego te małe, niby nic nieznaczące gesty.
Może tak, a może nie. Nie miał siły, nie był w stanie jej tego wyjaśnić. Nie
teraz.
Zdawało mu się, że minęły całe wieki, nim zdołał się
odezwać. Głos miał zachrypnięty, słaby i cichy, jakby od dawna trawiła go jakaś
ciężka choroba.
— Myślę, że byście się polubiły — odparł ze słabym
uśmiechem. Sam nie wiedział, dlaczego się uśmiechał. Dziwił się, że to
potrafił. — Gudrun była tego pewna. Bardzo chciała cię poznać. I… — zawahał się
na moment — ja też bardzo tego chciałem. Ale wtedy uważałem, że to niemożliwe.
Oboje wiemy, dlaczego.
Zamyślił się na moment, przypominając sobie, jaką taktykę
obrał na ich rozstanie. Starał się myśleć o tym jak najmniej, uznać za temat
tabu i wracać do tego możliwie jak najrzadziej. To bolało, cholernie bolało,
zwłaszcza że dobrowolnie upychał swoją miłość w odmętach niepamięci.
— Ale dla Gudrun — kontynuował, zaśmiawszy się cicho, smutno
— to nie była żadna przeszkoda. Wiesz, niechętnie mówiłem o… — Przymknął oczy,
sam nie wiedząc, jak to powiedzieć. — O naszym rozstaniu. O tobie — doprecyzował
wreszcie, od początku tylko to mając na myśli. — Nie rozmawiałem o tym z
Marisą, z Elijahem praktycznie też nie. Nikomu się nie zwierzałem. Ish
praktycznie nic o tobie nie wiedział. Ale Gudrun — raz jeszcze jego pobladłą
twarz na moment rozświetlił łagodny uśmiech — wiedziała o tobie zaskakująco dużo.
Zaskakująco — podkreślił — bo ja sam nie wiem, jak to możliwe, że tyle ze mnie
wyciągnęła. Ale ona już tak miała — jak się na coś uparła, to tak długo
wierciła dziurę w brzuchu, aż się wszystkiego dowiedziała. Wiele razy mnie na
to złapała i zwykle te rozmowy kończyły się tak, że Gudrun bombardowała mnie
pytaniami, a ja w końcu krzyczałem, że dobrze, opowiem jej wszystko co chce,
ale niech da mi po tym wreszcie święty spokój. Boże — westchnął z delikatnym
rozbawieniem — ja bym jej naprawdę powiedział wszystko, co tylko chciała. Nie
umiałem walczyć z jej uporem. We wszystkim potrafiła mnie przegadać.
Uśmiechnął się ciepło na wspomnienie o jej niepoprawnym
gadulstwie. Głośna, nakręcona, wściekła, niemal agresywna, była jedyna w swoim rodzaju
i każdy, kto ją poznał, zapamiętywał na długie lata. Nie sposób było przejść obok
niej obojętnie, choć miała tyle samo wyraźnych zalet, co wad. A tym samym Gudrun
się albo kochało, albo nienawidziło. Nie istniała trzecia opcja.
— Chciała cię nawet zaprosić na moje urodziny — wyznał
cicho. — W osiemdziesiątym siódmym miałem obchodzić równo pięćsetkę. Znasz moje
podejście do wielkich imprez — mruknął — ale Gudrun się uparła, że zorganizuje
wielkie przyjęcie. Miała wszystko zaplanowane dobre dwa lata wcześniej, może
nawet trzy. Była zachwycona, uwielbiała bawić się w takie planowanie. — Zamilkł
na moment, czując jak gardło boleśnie mu się zaciska, jakby w obronie przed
tym, co właśnie miał powiedzieć. — Gudrun zmarła półtora roku przed tą
pieprzoną pięćsetką — warknął, po raz pierwszy tego dnia czując gniew. —
Półtora roku! — zawołał wściekle, krótko się zaśmiawszy w geście poczucia
rażącej niesprawiedliwości.
Potrzebował chwili, by się uspokoić, ale myśl o tym podłym,
okrutnym chichocie losu boleśnie rozdzierała jego duszę na strzępy. Athan
przypominał sobie, że nawet on zaczynał się cieszyć na to wielkie przyjęcie,
ale nie dlatego, że zmienił zdanie na ich temat. Dlatego, że zbyt wiele
przyjemności sprawiało mu obserwowanie, jak Gudrun oddawała się organizacji bez
reszty, wkładając w nią całe swoje serducho, łącznie ze wszelkimi pokładami pomysłów
i energii. Zmarnowanie tak wielkiego potencjału czymś tak banalnym jak śmierć
do dziś zdawała się Athanowi iście niedorzeczna.
— I chciała cię zaprosić — kontynuował po chwili nieco
spokojniej, kiwając lekko głową w geście niedowierzania. — Ostrzegałem ją, że… —
Że się nie zgodzisz? Że nie będziesz chciała mnie widzieć? Teraz oboje wiemy,
że było inaczej. Tęskniłaś za mną tak samo, jak ja za tobą. — Ale ona się
uparła — uzupełnił krótko i pospiesznie. — Stwierdziła, że za zwykły list ze zwykłym
pytaniem nikt jej w pysk nie da, a ona…
Nagle sobie o tym przypomniał. Wybałuszył oczy, pospiesznie
analizując, jak mogło mu to wylecieć z głowy. Ich wewnętrzny żart, element i
powód wielu długich rozmów i psychicznego wykończenia Athanasiusa.
— …a ona pilnie potrzebuje macochy — dokończył, wciąż
zszokowany, że zdołał choćby na chwilę zapomnieć o tak ważnej części Gudrun. —
W kółko próbowała mnie z kimś zeswatać twierdząc, że ona się nie może wychowywać
w rozbitej rodzinie.
Sam był w szoku, że to zrobił, lecz zaśmiał się krótko,
odrobinę rozbawiony tą gudrunową obsesją na punkcie macochy.
— Nienawidziłem jej warkoczyków — tłumaczył — bo Gudrun miała
krótkie, brązowe włosy, które przez większość czasu wyglądały jak bezładna
szopa. Ale po obu bokach zwisały jej dwa cienkie warkoczyki. Doprowadzały mnie
do szewskiej pasji! — zawołał, poniesiony równie nagłym, co krótkim przypływem
energii. — Więc Gudrun obiecała, że je zetnie i da mi w prezencie ślubnym. Ale
nie wcześniej. Dlatego — dodał po dłuższej chwili — tak jej zależało, żeby cię
zaprosić. Wyczuła pismo nosem, mała spryciula.
Nie potrafił zliczyć, jak wiele razy sobie wyobrażał to
urodzinowe przyjęcie. Wyobrażał sobie, co by było, gdyby Aria jednak skorzystała
z zaproszenia Gudrun. Lub odwrotnie: co by było, gdyby Athan jej podświadomie
oczekiwał, lecz jego ukochana by się nie stawiła. Lubił sobie wyobrażać, jak
Aria i Gudrun się poznają, jak się zaprzyjaźniają i jak Athan ma przy sobie
dwie najważniejsze osoby w swoim życiu. Chwilę później zawstydzał go jego
nadmierny optymizm, a piękne, zbyt piękne wyobrażenia zaraz się rozmywały.
Gdy nastała kolejna dłuższa chwila milczenia, wydawało mu
się, że minął ten krytyczny moment, że teraz miało być lepiej, że teraz miał się
uspokajać i godzić ze świadomością, że Gudrun już przy nim nie było i nigdy nie
zwróci.
Ale nie mógł. Kiedy nagła dawka bólu przeszyła go na wskroś,
poczuł wzbierające w kącikach oczu łzy. Nie ocierał ich, bo wiedział, że nie
opadną. Ale wiedział też, że gdziekolwiek Gudrun teraz była, po raz kolejny go złamała.
— Koszmarnie za nią tęsknię — wydusił słabym, drżącym
głosem. — Minęło już tyle lat… I za każdym razem, co roku, myślę sobie, że to
kiedyś minie, że czas leczy rany. Ale on je tylko rozdrapuje. Z każdą rocznicą,
z każdym wspomnieniem. I nie da się zapomnieć. Nie da się pogodzić. Po prostu —
szeptał coraz ciszej — się nie da.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz