ROZDZIAŁ 219

ATHANASIUS

Słuchanie o rzeczach złych, przynoszących poczucie żalu, zawodu, rozczarowania, z samej swojej natury powinno boleć. Athana także bolało, tak jak się tego spodziewał, ale tylko na samym początku — później zaczęła kiełkować w nim delikatna, nieco kwaśna, ale wyraźnie wyczuwalna ulga. Dlatego Athanasius słuchał, jak Aria opowiadała o swoich wątpliwościach, tęsknocie i wstydzie spowodowanym faktem, że w istocie stało się to, co mężczyzna podejrzewał — jego ukochana, zakładając tylko jedną przyczynę jego zniknięcia, momentalnie go przekreśliła. Niechętnie, rozpaczliwie, ale jednak. To wszystko bolało, oczywiście. Ale jedną z okoliczności łagodzących była świadomość, że Athan wyrządził Arii dość złego, dlatego nie powinien się tym jej wątpliwościom dziwić.

Drugą było to kiełkujące w nich zaufanie. W tej chwili rozmawiali ze sobą w pełni szczerze, niczego nie ukrywali i wprost opowiadali o tym, co leżało im na wątrobie. Myśl, że to potrafili i że prawdopodobnie tak to będzie wyglądało w przyszłości, bardzo go cieszyła. Wiedział, że przed nimi jeszcze długa droga, ale właśnie to zniknięcie, to opętanie oraz wszystko, co się z tego powodu między nimi wydarzyło, po raz pierwszy im pokazało tę drogę. Dzięki temu wiedzieli, w którym znajdują się miejscu. Wiedzieli też, jak i dokąd zmierzać — i nagle się okazywało, że ten mały rozłam, który właśnie wyjaśniali, zaskakująco mocno się im przysłużył.

Wyciągając przesadnie daleko idące wnioski, można było stwierdzić, że opętanie pomogło ich związkowi.

Uśmiechnął się lekko, przyciągając ją do siebie, by spojrzeć na nią ze spokojem i istnym uwielbieniem.

— Dobrze zrobiłaś, że ich nie zostawiłaś — odparł cicho. — To byłoby nierozsądne, gdybyś ich porzuciła i popędziła na złamanie karku na poszukiwanie kogoś, kogo wedle wszelkich śladów nie trzeba było szukać.

Zachichotał na wzmiankę o skręceniu karku. Udając zaniepokojonego, odrobinę się od niej odsunął, spoglądając na nią nieufnie.

— Mam nadzieję, że już ci ten pomysł wywietrzał z głowy? — zagadnął z zadziornym uśmiechem.

Już miał mówić, że niedawno widział ją w akcji w przypadku Baltimore’a, więc miał powody do strachu, ale w porę ugryzł się w język. Poruszanie kwestii tego skurwysyna nie było potrzebne, poza tym wiedział, że Aria nie czuła się najlepiej z myślą, że została zmuszona do morderstwa. Zamiast tego więc słuchał o jakże ciekawej umiejętności Jehanne, która po krótkiej chwili namysłu zjeżyła mu włosy na karku. Jeśli jego Stworzona potrafiła odczytać kilka losowych scen z czyjejś przeszłości, niewykluczone, że któregoś razu Jehanne “uruchomi się” w jego towarzystwie, widząc rzeczy, których zdecydowanie widzieć nie powinna. Poza tym może już coś takiego ujrzała, ale nie była pewna, co to oznacza i czy to rzeczywiście prawda. Athanasius nie chciał nawet myśleć, co by się stało, gdyby Jehanne ujrzała o kilka obrazków za dużo. Wtedy zapewne już całkiem by się go wystraszyła, a i bez tego Athan miał nieustanne wrażenie, że relacje między nimi nie były jeszcze na tak neutralno-pozytywnym gruncie, jak by sobie tego życzył.

Chociaż Aria zapewne by stwierdziła, że zdecydowanie przesadza.

Ogromnie go za to zdziwiła, kiedy zaczęła mówić o ślubie, powołując go jako ewentualną przyczynę jego rzekomego odejścia. Z jednej strony miał ochotę uśmiechnąć się z politowaniem i zapewnić, że ani mu to przez myśl nie przeszło, lecz z drugiej, myśl o oświadczynach od zawsze go przerażała. Nie bał się oczywiście ewentualnego odrzucenia — miał więcej niż pewność, że w tym właściwym momencie Aria od razu wypowiedziałaby magiczne „tak”. Bał się za to, co będzie po oświadczynach. A w tej materii miał jak najgorsze doświadczenia.

Nie miał czasu na ponure rozmyślanie nad tym tematem, bo zaraz padło coś, co Athanowi mocno zazgrzytało. Serce mu zadrżało, gdy Aria wspomniała o Lakricii i choć nie znosił wracać do tego tematu, tak nie umiał powstrzymać krótkiego, nieco rozbawionego uśmiechu, gdy słuchał śmiałych teorii wyjaśniających, dlaczego Athan miałby nie chcieć się żenić.

— Nie byłem mężem Lakricii — wyjaśnił, wciąż nieco blado się uśmiechając. — Byliśmy zaręczeni, ale do ślubu nie doszło… przyczyn możesz się domyślić — dodał gorzko, na moment odwracając wzrok.

Jednak Aria nie pozwoliła mu dłużej się nad tym zastanawiać, ponieważ to, co mówiła dalej, bardzo go poruszyło. Naprawdę nie sądził, że w jej głowie po tym wszystkim kłębiło się aż tyle, pozornie niezwiązanych ze sprawą kwestii. Co gorsza, Athan sam nie wiedział, co odpowiedzieć i jak to zrobić, by zabrzmiało jak najdelikatniej. Pragnienie ślubu, a jednocześnie obawa przed tym, że Athanasius wróci do swoich “starych zwyczajów” i nagle zechce od niej odejść — mężczyzna dopiero w tamtym momencie w pełni sobie uświadamiał, jak potwornym był ignorantem, że wcześniej tego nie zauważył. Nie zauważył, jak wieloma rzeczami martwi się jego ukochana i jak wiele widm przeszłości nad nią wisi. Egoistycznie sądził, że ze swoimi demonami — dosłownie i w przenośni — musiał się tu mierzyć tylko on. Było mu wstyd na myśl, że tak mało wsparcia oferował Arii. Zasługiwała na znacznie więcej.

— Ja też nie chcę się z tobą rozstawać. Nigdy — szeptał, z pasją odwzajemniając jej pocałunek.

Jak słodko było zanurzyć się w tej gęstej, miękkiej, rozkosznej mgle zapomnienia, myśląc tylko o Arii. O tej jedynej, o tej, którą tak kochał i która była dla niego wszystkim. Wiedział, że jego ukochana to wszystko czuła, ale jednocześnie potrzebowała jeszcze konkretnego potwierdzenia. Tym z pewnością były oświadczyny, które dla Athana były trudnym tematem. Ale i o nim musieli porozmawiać, skoro obiecali sobie bezwzględną szczerość.

— Nie czuję się zakłopotany ani do niczego zmuszany — wyjaśnił z nieco szerszym niż dotychczas uśmiechem. — Rozumiem twoje marzenia o ślubie lepiej niż myślisz, uwierz mi — dodał, zerkając na nią znacząco. — Ale dajmy sobie jeszcze trochę czasu. W pewnym sensie jesteśmy ze sobą niedługo. I sami teraz widzimy, że musi minąć jeszcze chwila, nim w pełni sobie zaufamy. Bo…

Raz jeszcze ją mocniej do siebie przycisnął, żeby skraść kolejny, tym razem bardziej intensywny i namiętny pocałunek. W tej jednej chwili nie chciał jej puszczać ani na sekundę, ani na minutę, nie chciał puszczać jej wcale. Chciał pozwolić rozbiegać się przyjemnym, ognistym dreszczom po całym ciele, chciał czuć, jak od środka rozpalał go ogień. Chciał czuć, że Aria była tam z nim i tylko dla niego.

— Ja też bardzo cię kocham — wyszeptał, spoglądając w jej oczy, w których pękała radość zmieszana z ulgą.

Wiedział, ile te słowa dla niej znaczyły, bo tyle samo znaczyło dla niego jego wyznanie. Jakież przecież musiał znosić katusze, gdy Aria kierowała w jego stronę te dwa magiczne słowa, lecz w jej oczach wówczas nie gościła radość, a jedynie żal i smutek, bo wiedziała, że to wyznanie odbije się od niego jak od ściany. Wiedziała, że na nie nie odpowie. A jego za każdym razem coś aż rozdzierało od środka, cierpiąc tak samo, jak i ona cierpiała. Duszenie w sobie czegoś, co mogło uszczęśliwić ich obojga, było podwójną mordęgą, dlatego z tym większą przyjemnością i ulgą jej powtarzał, jak ważna dla niego była. I, być może wbrew temu, co Aria mogła myśleć, on czuł się tak samo poruszony i uszczęśliwiony, gdy słyszał to wyznanie od niej.

Uszczęśliwiony. Szczęśliwy. Jakże dziwnie Athanowi było z myślą, że naprawdę los wreszcie zechciał się do niego uśmiechnąć, nawet jeśli nadal zza gęstej, szaro-ponurej mgły.

— Ale miłość to jedno — odparł ze spokojem, delikatnie sunąc kciukiem po jej linii żuchwy. — Do związku potrzeba nam trochę więcej, oboje to widzimy, zwłaszcza teraz. Ale spokojnie — ucałował ją delikatnie w skroń, delikatnie do siebie tuląc — wszystko przed nami. I ze wszystkim sobie poradzimy. Poza tym — dodał z cichym westchnięciem — ty się obwiniasz za to, że tak łatwo we mnie zwątpiłaś, a ja za to, że cię podduszałem i cisnąłem o ziemię. Oboje mamy na to swoje usprawiedliwienie i oba te usprawiedliwienia są właściwe. Zostawmy to. Najważniejsze — westchnął, mocno tuląc ją do siebie — że już wszystko jest dobrze.  

 

Wszystko było dobrze — przynajmniej przez najbliższe kilka dni i dla większości domowników. Każdy na swój sposób próbował się otrząsnąć po ostatnich wydarzeniach: jedni starali się je przemilczeć, inni na siłę analizować, aby przekonać samego siebie i resztę, że zagrożenie już minęło. Na potwierdzenie tej śmiałej tezy musieli jeszcze trochę poczekać, ale optymistyczny scenariusz zakładał, że rzeczywiście nic im już nie groziło: ani zdrajcy w szeregach, ani łowcy, ani demony, ani Baltimore’owie. Isha co najwyżej ciekawiło, kto zajmie miejsce zamordowanej Matki, ale Athana niespecjalnie to interesowało, chcąc jak najszybciej o tym rodzie zapomnieć.

O czymkolwiek by nie dumano, wszyscy powoli wracali do swojego stałego rytmu dnia. W ten sposób w spokoju mijał jeden dzień, potem drugi, trzeci, czwarty…

A potem nastał piąty dzień.

Siedemnastego maja.

Ten dzień jawił się zupełnie zwyczajnie. Słonce, coraz śmielej sobie poczynające, budziło wszystkich domowników, niejako zmuszając ich do rozpoczęcia nowego dnia, jak i całego tygodnia. W teorii więc był to poniedziałek jak każdy inny. Ale nie dla Athana.

Już w nocy nie mógł zasnąć, wiedział, z czym musiał się zmierzyć tego dnia. Nie był tą bezsennością zaskoczony: co roku go to spotykało, nieprzerwalnie od trzydziestu pięciu lat. Jakiś ignorant mógłby rzec, że przecież to mnóstwo czasu, wobec czego Athan już dawno powinien się pogodzić z tą tragedią, a może nawet zapomnieć.

Był pewien, że rzuciłby się na każdego, kto odważyłby się coś takiego powiedzieć.

Więc leżał, co jakiś czas zerkając na spokojnie śpiącą Arię i próbując odgonić natrętne myśli. Ale te, uparte i iście masochistyczne, wciąż wracały do jednej osoby. W tych momentach miał ochotę zerwać się z łóżka i od razu do niej pójść, choćby w środku nocy. Z trudem się powstrzymywał, dalej poddając się tym koszmarnym torturom.

Rano było jeszcze gorzej.

I choć Athan nie mógł wykrztusić z siebie słowa, obiecał sobie, że gdy tylko się otrząśnie z żałoby, podziękuje Arii za wsparcie, które mu okazała. Jego ukochana, równie ponura i milcząca, obserwowała go czujnie, w każdej chwili gotowa do tego, by jakkolwiek mu pomóc w tym niełatwym dniu. Jehanne co jakiś czas zerkała na niego z rozdzierającym żalem, więc Athan się domyślał, że Ish o wszystkim jej powiedział. Bo choć on sam nieraz opowiadał swojej Stworzonej o Gudrun, tak nigdy nie dotykał tematu tego czarnego dnia. Tymczasem Ish wiedział, że wówczas należało omijać Athana szerokim łukiem i nie absorbować jakimikolwiek błahostkami. Tymi zaś było wszystko, co nie dotyczyło Gudrun.

Rankiem niezawodna pani Adrianna przygotowała mu kilka bukietów świeżo ściętych tulipanów. Gudrun kwiatów szczerze nienawidziła, uznając je za symbol słabości. Czemu? Athan nigdy się nie dowiedział. Wiedział natomiast tyle, że z jakiegoś powodu akceptowała tulipany. A nawet bardzo je lubiła, do czego wstyd było się jej przyznać, żeby nie zniszczyć swojego wizerunku nieczułej i obojętnej na piękno natury.

Bał się tam iść. Zawsze się bał, ale jednocześnie nie był w stanie tego nie zrobić. Nie zniósłby przesiadywania w domu, tępego wpatrywania się przed siebie i wspominania tej, która odeszła zdecydowanie za szybko. Chciał iść tam sam, żeby nie dręczyć bliskich swoim żalem i smutkiem. Chociaż — czy naprawdę chciał być sam? Nie, zdecydowanie nie. Bo się bał. Bo miał dość samotności. Bo Gudrun przez długie lata była symbolem i dowodem na to, że samotność to najgorsze, co może go spotkać, wbrew temu, co przed laty myślał. Dlatego nie chciał, rozpaczliwie nie chciał iść tam sam. Ale nie zamierzał nikogo prosić o pomoc, nawet jeśli bardzo tego potrzebował.

Ale nie musiał. Aria czytała z niego jak z otwartej księgi. Nie powiedziała ani słowa — nie musiała nic mówić. Po prostu chwyciła go za rękę i w znaczącym geście pociągnęła lekko za sobą, dając tym samym wyraźnie do zrozumienia, co chciała zrobić. Wszak Aria znała go z nich wszystkich najlepiej i najwyraźniej doskonale wiedziała, że Athan nie przyzna się otwarcie do tego, jak bardzo w tym czasie potrzebował obecności kogoś bliskiego. Ale ona wiedziała. Po prostu wiedziała.

Nienawidził tego wzgórza. Nienawidził go, tym bardziej że kiedyś on sam, pod wpływem paplaniny Gudrun pomyślał, że w istocie było to całkiem ładne miejsce na odosobniony, spokojny pochówek. Niewielkie wzniesienie otoczone było z obu stron młodym laskiem wąskich, wątłych brzózek. Tuż za wzgórzem majaczyła wieżyczka pobliskiego, nieużywanego już kościółka, lecz poza tym nigdzie nie było śladu żadnych zabudowań.

Niegdyś na samym środku nie widniało nic i Athan dużo bardziej wolał tamtejszy widok. Teraz na samym szczycie majaczyła szarawy, matowy nagrobek otoczony dwoma ledwie zauważalnymi wazonikami z tulipanami. Tym starym płatki już opadły, ale same kwiaty jeszcze nie zwiędły: minęło zbyt mało czasu od ostatniej wizyty, ale dość, by je wymienić. Zwłaszcza dzisiaj.

Serce ugrzęzło mu w przełyku, gdy spoglądał na ten zimny kawałek kamienia. Jak zawsze, gdy tu przychodził, przed podejściem bliżej powstrzymywała go jakaś niewidzialna ściana, zdająca się go ostrzegać, że jeśli się zbliży, bardzo mocno tego pożałuje. Chwilę trwała ta wewnętrzna walka, ale zawsze tak było, za każdym razem. Aż w końcu postawił jeden krok, drugi, trzeci.

Nienawidził tego wzgórza.

Gudrun Attlee-Tismaneanu, odczytał napis na nagrobku, jakby chcąc sprawdzić w ostatniej desperackiej nadziei, czy to na pewno ona tu leżała, a nie ktoś inny. Bo każdy zasługiwał na to, by tam leżeć. Ale nie ona. Urodzona 4 sierpnia 1927 roku. Zmarła 17 maja 1986 roku.

I nic więcej. Athan nie pamiętał, dlaczego nie nakazał wyryć czegoś jeszcze. Może nie wiedział, co powinno się tam znaleźć. A może bał się cokolwiek dodawać.

Uklęknąwszy przy nagrobku, niemal pustym wzrokiem wpatrywał się w jej nazwisko. Zawsze wtedy rozpamiętywał tę jedną scenę, kiedy Gudrun postanowiła zrobić mu niespodziankę i dodać sobie drugi człon nazwiska. Z początku się bała, że może Athan będzie miał jej to za złe lub po prostu się nie zgodzi. Kiedy więc zdębiał na widok jej nowych dokumentów, Gudrun — jak to Gudrun — przeszła do kontrataku i zaczęła wręcz na niego krzyczeć, twierdząc, że skoro już otwarcie nazywa go swoim ojcem, a on ją swoją córką, to wypadałoby to w papierach potwierdzić, a jeśli mu się to nie podoba, to ma to gdzieś, bo i tak tego nie zmieni. Przestała się burzyć dopiero gdy Athanasius mocno ją do siebie przytulił, usilnie walcząc z targającym nim wzruszeniem.

Patrząc na ten grób, przywołując sobie te wszystkie wspomnienia i po raz kolejny z potwornym bólem sobie uświadamiając, że jego druga Stworzona, jego córka, nie żyła, nie uronił ani jednej łzy.

Już od dawna nie był w stanie.

Długo milczał, pogrążony w swojej żałobie, w swojej tęsknocie i rozpaczliwym pragnieniu ujrzenia kiedyś jeszcze jej twarzy, choćby na sekundę. Wiele razy analizował, co i kogo był w stanie poświecić dla sprowadzenia do siebie Gudrun i wnioski mocno go przerażały. Byłby bowiem w stanie poświęcić wszystko. Wszystkich.

Istniał tylko jeden wyjątek i stał tuż obok niego, ostrożnie układając kwiaty w wazonach. Aria wiedziała, że on nie był w stanie tego zrobić, więc raz jeszcze mu pomogła. Athan nie wiedział, czy jego wybranka zdawała sobie sprawę, jak wiele znaczyły dla niego te małe, niby nic nieznaczące gesty. Może tak, a może nie. Nie miał siły, nie był w stanie jej tego wyjaśnić. Nie teraz.

Zdawało mu się, że minęły całe wieki, nim zdołał się odezwać. Głos miał zachrypnięty, słaby i cichy, jakby od dawna trawiła go jakaś ciężka choroba.  

— Myślę, że byście się polubiły — odparł ze słabym uśmiechem. Sam nie wiedział, dlaczego się uśmiechał. Dziwił się, że to potrafił. — Gudrun była tego pewna. Bardzo chciała cię poznać. I… — zawahał się na moment — ja też bardzo tego chciałem. Ale wtedy uważałem, że to niemożliwe. Oboje wiemy, dlaczego.

Zamyślił się na moment, przypominając sobie, jaką taktykę obrał na ich rozstanie. Starał się myśleć o tym jak najmniej, uznać za temat tabu i wracać do tego możliwie jak najrzadziej. To bolało, cholernie bolało, zwłaszcza że dobrowolnie upychał swoją miłość w odmętach niepamięci.

— Ale dla Gudrun — kontynuował, zaśmiawszy się cicho, smutno — to nie była żadna przeszkoda. Wiesz, niechętnie mówiłem o… — Przymknął oczy, sam nie wiedząc, jak to powiedzieć. — O naszym rozstaniu. O tobie — doprecyzował wreszcie, od początku tylko to mając na myśli. — Nie rozmawiałem o tym z Marisą, z Elijahem praktycznie też nie. Nikomu się nie zwierzałem. Ish praktycznie nic o tobie nie wiedział. Ale Gudrun — raz jeszcze jego pobladłą twarz na moment rozświetlił łagodny uśmiech — wiedziała o tobie zaskakująco dużo. Zaskakująco — podkreślił — bo ja sam nie wiem, jak to możliwe, że tyle ze mnie wyciągnęła. Ale ona już tak miała — jak się na coś uparła, to tak długo wierciła dziurę w brzuchu, aż się wszystkiego dowiedziała. Wiele razy mnie na to złapała i zwykle te rozmowy kończyły się tak, że Gudrun bombardowała mnie pytaniami, a ja w końcu krzyczałem, że dobrze, opowiem jej wszystko co chce, ale niech da mi po tym wreszcie święty spokój. Boże — westchnął z delikatnym rozbawieniem — ja bym jej naprawdę powiedział wszystko, co tylko chciała. Nie umiałem walczyć z jej uporem. We wszystkim potrafiła mnie przegadać.

Uśmiechnął się ciepło na wspomnienie o jej niepoprawnym gadulstwie. Głośna, nakręcona, wściekła, niemal agresywna, była jedyna w swoim rodzaju i każdy, kto ją poznał, zapamiętywał na długie lata. Nie sposób było przejść obok niej obojętnie, choć miała tyle samo wyraźnych zalet, co wad. A tym samym Gudrun się albo kochało, albo nienawidziło. Nie istniała trzecia opcja.

— Chciała cię nawet zaprosić na moje urodziny — wyznał cicho. — W osiemdziesiątym siódmym miałem obchodzić równo pięćsetkę. Znasz moje podejście do wielkich imprez — mruknął — ale Gudrun się uparła, że zorganizuje wielkie przyjęcie. Miała wszystko zaplanowane dobre dwa lata wcześniej, może nawet trzy. Była zachwycona, uwielbiała bawić się w takie planowanie. — Zamilkł na moment, czując jak gardło boleśnie mu się zaciska, jakby w obronie przed tym, co właśnie miał powiedzieć. — Gudrun zmarła półtora roku przed tą pieprzoną pięćsetką — warknął, po raz pierwszy tego dnia czując gniew. — Półtora roku! — zawołał wściekle, krótko się zaśmiawszy w geście poczucia rażącej niesprawiedliwości.

Potrzebował chwili, by się uspokoić, ale myśl o tym podłym, okrutnym chichocie losu boleśnie rozdzierała jego duszę na strzępy. Athan przypominał sobie, że nawet on zaczynał się cieszyć na to wielkie przyjęcie, ale nie dlatego, że zmienił zdanie na ich temat. Dlatego, że zbyt wiele przyjemności sprawiało mu obserwowanie, jak Gudrun oddawała się organizacji bez reszty, wkładając w nią całe swoje serducho, łącznie ze wszelkimi pokładami pomysłów i energii. Zmarnowanie tak wielkiego potencjału czymś tak banalnym jak śmierć do dziś zdawała się Athanowi iście niedorzeczna.

— I chciała cię zaprosić — kontynuował po chwili nieco spokojniej, kiwając lekko głową w geście niedowierzania. — Ostrzegałem ją, że… — Że się nie zgodzisz? Że nie będziesz chciała mnie widzieć? Teraz oboje wiemy, że było inaczej. Tęskniłaś za mną tak samo, jak ja za tobą. — Ale ona się uparła — uzupełnił krótko i pospiesznie. — Stwierdziła, że za zwykły list ze zwykłym pytaniem nikt jej w pysk nie da, a ona…

Nagle sobie o tym przypomniał. Wybałuszył oczy, pospiesznie analizując, jak mogło mu to wylecieć z głowy. Ich wewnętrzny żart, element i powód wielu długich rozmów i psychicznego wykończenia Athanasiusa.

— …a ona pilnie potrzebuje macochy — dokończył, wciąż zszokowany, że zdołał choćby na chwilę zapomnieć o tak ważnej części Gudrun. — W kółko próbowała mnie z kimś zeswatać twierdząc, że ona się nie może wychowywać w rozbitej rodzinie.

Sam był w szoku, że to zrobił, lecz zaśmiał się krótko, odrobinę rozbawiony tą gudrunową obsesją na punkcie macochy.

— Nienawidziłem jej warkoczyków — tłumaczył — bo Gudrun miała krótkie, brązowe włosy, które przez większość czasu wyglądały jak bezładna szopa. Ale po obu bokach zwisały jej dwa cienkie warkoczyki. Doprowadzały mnie do szewskiej pasji! — zawołał, poniesiony równie nagłym, co krótkim przypływem energii. — Więc Gudrun obiecała, że je zetnie i da mi w prezencie ślubnym. Ale nie wcześniej. Dlatego — dodał po dłuższej chwili — tak jej zależało, żeby cię zaprosić. Wyczuła pismo nosem, mała spryciula.

Nie potrafił zliczyć, jak wiele razy sobie wyobrażał to urodzinowe przyjęcie. Wyobrażał sobie, co by było, gdyby Aria jednak skorzystała z zaproszenia Gudrun. Lub odwrotnie: co by było, gdyby Athan jej podświadomie oczekiwał, lecz jego ukochana by się nie stawiła. Lubił sobie wyobrażać, jak Aria i Gudrun się poznają, jak się zaprzyjaźniają i jak Athan ma przy sobie dwie najważniejsze osoby w swoim życiu. Chwilę później zawstydzał go jego nadmierny optymizm, a piękne, zbyt piękne wyobrażenia zaraz się rozmywały.

Gdy nastała kolejna dłuższa chwila milczenia, wydawało mu się, że minął ten krytyczny moment, że teraz miało być lepiej, że teraz miał się uspokajać i godzić ze świadomością, że Gudrun już przy nim nie było i nigdy nie zwróci.

Ale nie mógł. Kiedy nagła dawka bólu przeszyła go na wskroś, poczuł wzbierające w kącikach oczu łzy. Nie ocierał ich, bo wiedział, że nie opadną. Ale wiedział też, że gdziekolwiek Gudrun teraz była, po raz kolejny go złamała.

— Koszmarnie za nią tęsknię — wydusił słabym, drżącym głosem. — Minęło już tyle lat… I za każdym razem, co roku, myślę sobie, że to kiedyś minie, że czas leczy rany. Ale on je tylko rozdrapuje. Z każdą rocznicą, z każdym wspomnieniem. I nie da się zapomnieć. Nie da się pogodzić. Po prostu — szeptał coraz ciszej — się nie da.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^