GORO
Koniec. Nastał wreszcie
upragniony przez niego koniec.
I to wszystko. Nic
więcej. Nic już na niego nie czekało, bo dokonało się to, czego tak bardzo pragnął.
Lecz... co dalej?
Goro wpatrywał się
beznamiętnie w rzucone na ziemi serce, nie widząc w nim śmierci swojego wroga,
ale ot, bezwartościowy przedmiot, który nie miał dla niego większego znaczenia.
Bo nie miał, choć przecież powinien. Widok leżącego na ziemi Baltimore’a, bez serca,
bez duszy, bez życia, powinien go cieszyć, powinien natchnąć go ulgą,
radością, satysfakcją, spokojem. Tryumfem.
A mimo to wciąż wpatrywał
się w to serce z obojętnością, w której dopiero po kilku chwilach zaczynał
błyskać smutek, żal, zawód, rozczarowanie.
Nie tak to sobie
wyobrażał. Wiedział, że Lucę musi zabić ktoś inny, choć najchętniej to on by
się do tego przyczynił. Ale nie mógł i o to nie miał żalu. Sądził jednak, że
śmierć Baltimore’a cokolwiek zmieni. Sam nie wiedział, co takiego, ale cokolwiek
— może świat stałby się lepszy, bezpieczniejszy? Lecz od kiedy śmierć ledwie
jednej szumowiny cokolwiek zmieniała? Nigdy się tak nie działo i teraz też nie
mogło być mowy o wyjątku. Ziemia kręciła się dalej i wciąż była tak samo
załgana, perfidna i paskudna.
Nic się nie zmieniło.
Powinien chociaż okazać
wdzięczność Arii Vasco – wszak uczyniła coś, na czym zależało mu od setek lat.
Jednak to ona mówiła, on zaś początkowo nie był w stanie wydobyć z siebie ani
słowa. Niespodziewanie odpłynęły z niego wszystkie siły — jakby wraz ze swoim odejściem Baltimore zabrał mu tę rozżarzoną cząstkę jego jestestwa, która
rozgrzewała go do zemsty, napełniała ambicją, pomysłami, pragnieniami i
chęciami. Niespodziewanie Goro miał ochotę się roześmiać — był pod wrażeniem,
jak to wszystko potoczyło się źle.
Choć przecież potoczyło
się w najlepszy możliwy sposób.
Jego głowa zdawała się
ciężka niczym ołów, gdy niemal nadludzkim wysiłkiem zmusił się do tego, by ją
podnieść i spojrzeć na krzyczącą Arię Vasco. Nie dziwił się jej gniewowi i,
choć zapewne mu nie uwierzy, zamierzał zapewnić, że nie zapomni im tej pomocy i
mają w nim “przyjaciela”. I choć tytuł ten był na wyrost, Goro miał świadomość,
że za tak ogromną pomoc, zwłaszcza uczynioną wbrew ich woli, był im winien
naprawdę wiele – i zamierzał się z tej niezłożonej jeszcze obietnicy rzetelnie
wywiązać.
— Tak bardzo chciałeś
zemsty na Baltimorze, że sam się nim stałeś.
Uśmiechnął się — po raz
pierwszy od dawna — na dźwięk tych słów. Rozumiał ich znaczenie, rozumiał ich
wydźwięk, lecz bawiła go myśl, jak podstawowy błąd popełniła wampirzyca w tym
stwierdzeniu. Najwyraźniej uznawała go za niegdysiejszego obrońcę uciśnionych,
który dopiero w gonitwie za Lucą zszedł na ciemną drogę. Ciekawym
doświadczeniem było uzmysłowienie sobie, że na samym początku ich wspólnej
przygody to Goro uznawano za “tego złego”, zresztą słusznie. Luca w tamtym
czasie chciał po prostu zabijać łowców, w czym w pewnym, teoretycznym sensie
nie było niczego złego — chodziło o odwieczną walkę o przetrwanie, wobec czego
działania Zakonu były w pewien sposób uzasadnione. Demon zaś nie zgadzał się z
tym dość pokojowym postępowaniem, kibicując znacznie bardziej radykalnym
rozwiązaniom. Będąc obiektywnym i sprawiedliwym, to właśnie on uchodził za
ciemną stronę tego konfliktu.
Więc czy to on zamienił
się w Lucę? Czy może raczej Luca w niego?
— Jesteś wyjątkowo ufna —
zaczął z wolna — jeśli bierzesz mnie w tego rodzaju obronę. Doceniam — przyznał
cicho — choć zgodzić się nie mogę. Nie uważam, by polowanie na Baltimore’a mnie
jakkolwiek zmieniło.
No chyba że trochę
uspokoiło, przemknęło mu przez myśl. Rozczarowanie działa
zadziwiająco kojąco.
Aria Vasco nadal mówiła,
rzucając kolejnymi żądaniami i oskarżeniami. Goro na wszystko zamierzał się
zgodzić, wpierw jednak chciał jej wysłuchać. Domyślał się, że w wampirzycy
buzowało mnóstwo emocji zatruwających ją od środka, z którymi nie do końca
potrafiła sobie poradzić. Wygadanie się w niczym nie mogło pomóc, ale było
jakimś sposobem na wyładowanie.
— Hej, tylko nie pajac —
warknął Belial, oskarżycielsko celując w nią palcem. — Obiecałem, że ci
kochasia oddam w nienaruszonym stanie? Obiecałem. A my obietnic dotrzymujemy,
więc się uspokój. Oddam ci, jak wreszcie przestaniesz gadać — wyjaśnił lekko
zniecierpliwionym tonem — a jak na razie masz jeszcze trochę uwag i pytań. Mylę
się? Tak myślałem.
Belial nie byłby
Belialem, gdyby przemilczał całą tę sytuację i choć na początku się starał,
dopuszczając Arię Vasco do głosu, tak teraz hamulce całkiem mu puściły. Jako
chodząca złośliwość, nie mógł sobie odpuścić ostatniego podrażnienia się z
wampirzycą, a Goro domyślał się, że jego przyjaciel będzie próbował przeciągać
moment „oddania” Athanasiusa Tismaneanu. W przypadku, gdyby przesadzał i zbyt
długo się w to bawił, Goro zamierzał interweniować, ale szczerze w to wątpił.
Poza tym Belial miał rację — Aria, wbrew temu, co mówiła, najwyraźniej wciąż
miała im coś do powiedzenia. A oni jej.
— A ty czemu beczysz? — Belial
przerwał chwilową ciszę, z wyraźną kpiną spoglądając w stronę Jehanne. — Nie
bój się, nie zjem cię! Ani nie opętam — doprecyzował. — Widzisz, zupełnie się
do opętania nie nadajesz. Już wyjaśniam — oznajmił przesadnie poważnym tonem. —
Tak się składa, że nie mamy… wstępu do osób o zbyt czystej duszy.
Masturbowanie się w niedzielę, seks przedmałżeński — wyliczał na palcach — czy
inne przeklinanie to zbyt małe grzeszki, których demony w żaden sposób nie
zauważają. Możemy przejąć władzę jedynie nad kimś wyjątkowo zdegradowanym. Do
ciebie — rzekł, skupiając wzrok na Jehanne — nie miałbym żadnego dostępu. A do
ciebie — Belial roześmiał się na widok Ishmaela — to już tym bardziej! Kto
jeszcze chowa na tym świecie takich bogobojnych świętochów?! Nad tobą — wskazał
na Arię ze złośliwym uśmiechem — mógłbym się nawet zastanowić, wiesz? I ewentualnie spróbować, choć to opętanie nie
byłoby aż tak silne. Jednak co swoje, to zrobiłaś, ale — łypnął na nią znacząco
— musisz się jeszcze trochę bardziej postarać, jeśli chcesz, byśmy mieli z
ciebie jakikolwiek pożytek. Oczywiście poza tym o! — zakrzyknął z dumą,
wskazując na truchło Baltimore’a. — Natomiast przejęcie tak poszarpanej,
poczerniałej duszy, jaka tkwi w tym-tym całym twoim kochasiu — westchnął,
przymykając z błogością powieki — to dla każdego demona jak jakieś spa. I to
takie z vipowskim karnetem. Tym bardziej — dodał żywo — że temu-temu się
wyraźnie podobało, co ja tam odstawiałem. To znaczy inaczej — poprawił się,
odchrząknąwszy krótko. — W nim są jakieś niewyczerpalne złoża gniewu — zaśmiał
się wesoło — wiec tym przyjemniej się pracowało. Bo niby był wściekły na mnie,
że go opętałem, ale w sumie tej złości się nie dało na mnie przelać – no bo,
wiadomo, to niemożliwe — wyjaśnił krótko. — No a jak nie na mnie, to, no
wiecie, na innych! I uwierzcie mi, wcale się nie burzył, jak już przyszło do
zabijania. Ciekawy okaz — przyznał, kiwając w zadumie głową. — Najchętniej bym
go sobie na stałe zatrzymał…
Natknąwszy się
spojrzeniem na morderczy wzrok Arii, przyszło im do głowy, że gdyby ten gest
mógł zabijać, nawet oni, nieśmiertelne demony, padliby martwi.
— NO ALE PRZECIEŻ ODDAM!
— krzyknął z ogromną pretensją. — Na Boga, uspokój się i przestań tak na mnie…
Nagle urwał, marszcząc
brwi i usilnie coś analizując.
— Na kogo? — pisnął,
wyraźnie zdziwiony. — Co ja powiedziałem? Jak to możliwe — zakrzyknął,
najwyraźniej docierając do odpowiedzi na swoje pytanie — że ktoś taki jak
ten-ten — szarpnął się za marynarkę — wierzy w Boga? Stary, wiesz co — odparł
powątpiewającym tonem, najwyraźniej zwracając się do Tismaneanu — generalnie to
Piekło serio istnieje. Stąd taka rada, wiesz, po starej znajomości: lepiej nie
umieraj — szepnął, krzywiąc się z wyraźnym żalem.
Jednak nawet Belial
zamilkł, gdy padło pytanie o Elijaha Cavendisha. Nazwanie Goro przyjacielem,
w oczywisty sposób sobie z tego tytułu kpiąc, poruszenie tematu zmarłego przyjaciela,
ewentualne sugestie dotyczące współpracy i jawne oskarżenia — to wszystko było
dla demona znakiem, że zbliżali się do momentu, w którym należało ustalić „wynagrodzenie”.
Najwyraźniej jego częścią miała być informacja, kto zabił Elijaha Cavendisha.
Wysnucie teorii, że to on stał za tym mordem było logiczną konsekwencją jego
pozostałych działań, dlatego Goro ze spokojem przyjął to oskarżenie.
— O Elijahu Cavendishu
niewiele mi wiadomo — wyznał zgodnie z prawdą. — Pasował do klucza. Morderstwo znanego,
powszechnie lubianego wampirzego polityka z pewnością zwróciłoby uwagę Luci. Ale z
drugiej strony – nie pasował do klucza — mruknął cicho i spokojnie. — Zasada
jest bardzo prosta: nie zabijamy tych, których nie możemy opętać; Belial już
wam to wytłumaczył. To skuteczny wyznacznik. Niemało znalazło się wampirów
wyższych szczebli, którzy zasłużyli na śmierć, a których zaginiecie
zaniepokoiło Baltimore’a. Znał moje metody i sądzę, że już po pierwszych
zniknięciach zaczął podejrzewać, kto za nimi stał.
Odetchnął lekko,
ukradkiem rzucając Belialowi ostrzegawcze spojrzenie, aby więcej się nie
wychylał i niczego nie komentował. W kwestiach, które właśnie poruszali, nie
było miejsca na ani odrobinę kpiny i ironii. Tym bardziej, że Arii Vasco
wyraźnie coś nie pasowało w tym, co powiedział i zaraz zapewne zamierzała mu
przerwać, by tę nieścisłość wyjaśnić. Dlatego Goro zamierzał ją uprzedzić.
— Jestem winny
zamordowania wielu z tych, o których zapewne słyszałaś — odparł cicho — ale nie
Elijaha Cavendisha. Nie odpowiadam także za śmierć Emmeta Wattsa, co, jak
sądzę, też cię interesuje.
Po raz pierwszy od dawna wyraz
twarz Arii się zmienił, odsłaniając mieszankę szoku, ciekawości i niepokoju. Goro
nie bawiło wybudzanie napięcia i pewnie Belial będzie miał mu to potem za złe,
ale nie zamierzał przeciągać momentu wyjawienia tajemnicy.
— Antony de Clare nie
chciał być wampirem — wyjaśnił sucho. — Miał za złe swemu Stwórcy przemianę.
Wiadomo mi tylko tyle, że chciał od niego uzyskać zgodę na odmianę. Do tego
potrzebna jest krew Stwórcy. Nie mam wiedzy na temat przebiegu tej rozmowy — wyjaśnił
od razu — ale najwyraźniej coś musiało pójść nie tak, a Antony de Clare odebrał
tę krew siłą. Ale i to nie zadziałało. Tym samym pragnę zaznaczyć — dodał,
spoglądając twardo na Arię — że nie mam z tą śmiercią nic wspólnego. Ani ja,
ani moi pobratymcy. Jedyna wina, jaka leży po mojej stronie, polegała na tym, że
przez pewien krótki moment Antony de Clare chciał z nami współpracować. Nie był
godny — przyznał — ale żaden z nas nie jest. Dlatego nie mogłem mu tego
zabronić. Choć więcej popsuł, niż naprawił.
Musiał przyznać sam przed
sobą, że był zaskoczony aż tak dużą samowolą tego nowego nabytku. Antony de
Clare, pełen gniewu i zawiści, miał im pomóc i w istocie, zabił wielu. Ironicznym
było zabijanie wampirów przez innego wampira — także z tego powodu Belial nie mógł
się powstrzymać, by kontynuować tę zabawę, tym samym opętując Athanasiusa Tismaneanu.
Antony’ego de Clare nie trzeba było zniewalać, sam chętnie z nimi współpracował.
A przynajmniej tak się mogło wydawać.
— Antony de Clare
opacznie zrozumiał nasze cele — wyjaśnił z cichym westchnięciem. — Uznał, że
należy zabić każdego wampira z wyższych sfer. Nienawidził swojego wampiryzmu i
z tego samego powodu tak chętnie chciał mordować innych. Dlatego zabił Emmeta
Wattsa — uzupełnił cicho i spokojnie. — Wcześniej wprawdzie zaatakował go ktoś,
kto służył moim rozkazom. Doskonale wiedział, że Emmet Watts nie zasłużył na
śmierć, lecz mimo to zaatakował. Niesubordynację karzę śmiercią, dlatego zginął
tamten łowca oraz Antony de Clare. Co więcej — dodał — skądinąd mi wiadomo, że
to także on ostrzegł was przed planowanym atakiem na Wattsa. To, co ciekawe,
było wbrew czyimkolwiek planom. Najwyraźniej chciał pogrywać na dwa fronty,
choć przyczyny nie są mi znane.
Domyślał się, że te
wszystkie informacje były szokiem. Tym bardziej, że nagle się okazało, iż łowcy
wcale nie mieli aż tyle wspólnego z Arią i jej przyjaciółmi, jak się jej
dotychczas wydawało. Goro w pełni to rozumiał, lecz jasnym pozostawało, że
gdyby nie wtrącający się w obie strony konfliktu Antony de Clare, obie bliskie Arii
Vasco osoby wciąż mogłyby żyć.
— Przykro mi z tego powodu
— rzekł całkowicie szczerze, na moment lekko spuszczając głowę. — Choć w pewnym
sensie — dodał z cieniem uśmiechu — można powiedzieć, że pomściłem obu waszych
przyjaciół. Belial — zwrócił się nagle do przyjaciela, spoglądając na niego ledwie
kątem oka. Miał to być wyraźny znak, że show zostało już zakończone, a on miał wywiązać
się z obietnicy.
— Było mi szalenie miło —
zaćwierkał radośnie Belial, kłaniając się w pas. — Zdrówka życzę, powodzenia i
inne takie. Żegnajcie, przyjaciele! — zakrzyknął dramatycznym tonem, po czym przymknął
powieki i spuścił ramiona wzdłuż ciała, całkowicie się odprężając.
Całość trwała ledwie
chwilę. Przez ułamek sekundy tuż obok Athanasiusa Tismaneanu widniał ciemnawy
cień, niby ułożony z dusznego dymu na kształt człowieka. Jego białawe oczy z
nutami żółci jarzyły się jeszcze moment, nim całkiem zgasły, znikając wraz z
całym zarysem demona. Tismaneanu, wyrwany z opętania, zachwiał się niebezpiecznie,
by po chwili niemal bezwładnie paść na podłogę. Aria Vasco błyskawicznie rzuciła
się w jego stronę, przez moment być może podejrzewając, że Belial skłamał i
zabił jej kochanka. Odetchnęła z ulga, gdy ten drgnął i z trudem podparł się
ręką o posadzkę, próbując złapać oddech.
Wyjąwszy z kieszeni marynarki
malutką, skórzaną torebeczkę zawiązaną rzemykiem, Goro podszedł do niskiego,
szklanego stolika i ostrożnie ją tam położył, rzucając jeszcze jedno uważne
spojrzenie w stronę tych, których tak okrutnie wykorzystał do własnych celów.
— To zioła afturkalla.
Niech zażywa je raz dziennie przez około tydzień – a w razie potrzeby dwa
tygodnie – a wszelkie możliwe skutki opętania miną.
O ile wzrok Arii automatycznie
pominął, tak wyrazu twarzy Tismaneanu nie dało się zignorować. I może wcześniej
nie zwracał na to uwagi, a może to Belial nadawał temu ciału jakiegokolwiek
wigoru, ale teraz, gdy został uwolniony, ujawniło się całe osłabienie. Wampir był
chorobliwie blady, jego policzki były zapadnięte, a oczy głęboko podkrążone. Drżał
z wysiłku: wygłodniały, senny i wykończony, był u kresu swoich sił. Lecz to właśnie
te nieskończone złoża gniewu, jak to określił Belial, nie pozwalały mu paść. I
to one pozwoliły Athanasiusowi zignorować wszystko, co działo się dookoła, skupiając
się wyłącznie na Goro. Demon czuł to przeszywające spojrzenie, z pokorą sobie uświadamiając,
że na nie zasłużył.
— Wynoś się — wydyszał
ciężko, spoglądając na niego z największą nienawiścią.
Spięty, blady i wycieńczony,
zaciskał zęby być może z gniewu, a być może tylko po to, aby wykrzesać z siebie
te ostatki sił. Goro nie był do końca pewien, czy czuł żal albo współczucie. Możliwe,
choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to właśnie ta karta przetargowa w postaci
opętanego Tismaneanu pozwoliła zabić Lucę Baltimore’a.
Goro nie mógł tez
powiedzieć, że wampir na tę karę nie zasłużył. Choćby nawet chciał.
— Wynoście się z mojego
domu — wycharczał wampir z wyraźnym z trudem. Był na skraju, walcząc, by
nie upaść: ramię, którym się podpierał, coraz silniej drżało, jakby zaraz miało
ulec i się złamać niczym marna zapałka. — Zejdźcie... zejdźcie mi z oczu...
Goro pokiwał ze
zrozumieniem głową. Niechęć Tismaneanu była naturalna, dlatego demon w żaden sposób
nie odebrał tego jak zniewagę ani nie poczuł się urażony. Zamierzał postąpić
zgodnie z wolą gospodarza domu i zniknąć, aby więcej nie dręczyć ich swoją
obecnością. Przynajmniej na razie — jego plan, który powoli rodził mu się w głowie,
odrobinę temu przeczył, ale to później, zdecydowanie później. Na razie miał odejść
i zamierzał to zrobić, choć nadal pozostawała jedna rzecz, którą musiał im wyjaśnić.
— Obiecuję więcej was nie
niepokoić — przyrzekł, kiwając lekko głową na znak potwierdzenia tych słów. —
Chcę tylko, byście wiedzieli, że nie jestem dumny z tego, co się wydarzyło. Choć
wbrew swojej woli, oddaliście mi wolność, której pragnąłem od wieków. Jestem
wam winien bardzo wiele. A wiele potrafię. Jeśli kiedyś będziecie w kłopocie,
nie wahajcie się prosić mnie o pomoc.
Nie liczył na żadną odpowiedź,
dlatego powłóczył spojrzeniem po wszystkich zebranych, raz jeszcze delikatnie
kiwnął głową, po czym odwrócił się i wyszedł.
Zrobił to, co musiał.
Zrobił to, co powinien zrobić.
Nie wiedział tylko, co
dalej.
Nie umiał. Nie mógł. Nie
był w stanie.
Nawet mimo tego, że
próbował. Starał się. Walczył.
Ale to na nic. Nic nie
działało, nic nie przynosiło wytchnienia, ulgi. Wolności.
Był zbyt słaby? Może. Nie
zasługiwał na wolność? Na pewno. Ale nawet mimo tego, jako istota niedoskonała,
dostrzegał w tej sprawiedliwości niesprawiedliwość. Nie umiał być obiektywny —
albo nie chciał, a może po prostu się bał — dlatego nie rozumiał, dlaczego go
tak pokarano. Dlaczego nie umiał się wydostać? Dlaczego nie potrafił walczyć? I
choć od środka wszystko w nim płonęło, szarpało się i rwało w stronę wolności,
jednocześnie wszystkie te uczucia były tłumione w zarodku. Czuł, jednocześnie
nie czując.
Żył, jednocześnie nie
żyjąc.
Próbował się podnieść,
ale czuł się tak, jakby demon, który go opętał, wraz z ucieczką odebrał część jego
samego. Wybrakowany, pusty, niezdolny do niczego, zaciskał zęby i walczył, żeby
nie upaść, żeby całkiem się nie poddać i żeby ocalić choćby te resztki
godności, które mu zostały — pozostałą część odebrał mu Belial.
Powieki same mu się zamykały,
a ciało aż drżało ze skrajnego wymęczenia. Wnętrzności niemal skręcały mu się z
głodu; nie był nawet w stanie ukryć kłów, które samoistnie mu się wysunęły:
organizm sam reagował na dramatyczny brak pożywienia, przygotowując go do
zebrania czyjejś krwi. Nawet to mu nie wychodziło: tak banalna czynność jak
ukrycie tych cholernych, wystających kłów! Musiał wyglądać jak z jakiegoś horroru
— albo jak z parodii horroru — i nawet taka błahostka nie dawała mu spokoju.
Czuł się taki nędzny. Tak
poniżony. Tak wybrakowany.
Wtedy podniósł głowę i nieco ją przechylił. Tylko odrobinę; od gwałtowniejszych ruchów robiło mu się słabo, a przed oczami ciemniało. Właśnie wtedy ją zobaczył. I pierwszym, co poczuł, był strach.
Lecz wtem właśnie wszystko
inne przestało się liczyć. Zniknęło zmęczenie, zniknął głód: został tylko ten
strach przeplatany z obezwładniającą ulgą. Przyglądając się Arii, w której
oczach lśniła radość, ulga i niepokój, chciał odetchnąć, chciał się ucieszyć,
przytulić i obiecać, że już wszystko dobrze. Ale tego też nie potrafił. Ta nieumiejętność
przywołała mu przed oczy, jak chwycił Arię za szyję i cisnął nią o podłogę.
To był Belial, to on ją
skrzywdził, odzywał się jakiś cichy, ledwie słyszalny głos.
Nie. To byłem ja.
Przerażony, zmartwiały,
sparaliżowany strachem, wstydem, paniką i rozpaczą, nie był w stanie wydobyć z
siebie ani słowa. Podskórnie wiedział, że Aria mu to wybaczyła. Był opętany,
nie panował nad sobą — to zrozumiałe. Ale czy na pewno? Jak mógł nie przezwyciężyć
w sobie tego aktu agresji wobec kogoś, kogo kochał najbardziej na świecie? Co z
tymi wszystkimi opowieściami, że miłość tak bardzo wspomaga wolę walki, że jest
w stanie przezwyciężyć nawet najgorsze zło?
Ale przecież to nie były
bajkowe opowiastki. Tu dobro nigdy nie wygrywało.
Sam nie wiedział, jak to
zrobił, ale na samą myśl o ataku, zbliżył się do Arii, z paniką w oczach
oglądając jej szyję. Delikatnie odgarniając jej kosmyk włosów, próbował odnaleźć
jakiekolwiek ślady przemocy. Żadnych nie znalazł, ale nawet to go nie uspokoiło.
Spoglądając Arii głęboko w oczy, szukał w nich tylko oskarżenia, żalu i
pretensji. Bał się, że niczego takiego nie dostrzegł.
— Aria… Aria… — szeptał,
z trudem łapiąc oddech — ja… ja bym nigdy…
Ty byś „nigdy”? Jesteś
pewien?
Zamilkł nagle, zmrożony świadomością,
że być może skłamał. Tym bardziej teraz. Po tym, co zrobił.
Nie umiał odpędzić od
siebie myśli, że przecież właśnie dlatego tak długo i tak bardzo bał się związku
z kobietą, którą kochał — aby nie spotkał jej los Lakricii. Tyle lat poświęcił,
tyle lat go to dręczyło. Tyle lat odrzucał od siebie Arię i tyle lat patrzył na jej
cierpienie — i w imię czego? Tyle lat się poświęcał tylko po to, by jakiś demon
jego rękami skrzywdził Arię.
Obiecał, że tego nie zrobi.
Że była bezpieczna.
Ale jak mogła mu zaufać,
jeśli właśnie to przyrzeczenie złamał? Nie mogła. Tym bardziej, że z góry założyła,
że uciekł z własnej woli. Nie dziwiła się temu. Nie sprzeczała, nie
zastanawiała się nad tym. Przyjęła jedyne logiczne rozwiązanie. Athanasius
powinien to zrozumieć — Aria miała pod nosem wiele argumentów świadczących o tym,
że Tismaneanu sam podjął decyzję o odejściu. Powinien to zrozumieć. Powinien.
Powinien. Powinien.
Powinien. I tylko żal
wciąż kruszył mu serce.
Nie ufała mu.
Ta myśl jednocześnie go pocieszała i załamywała.
Ale nie powinna. Nigdy
nie powinna mu w pełni zaufać — nie po tym wszystkim, co niegdyś zrobił, czy to
w stosunku do Arii, czy innych kobiet. Tym bardziej, że jeszcze niedawno sama
mu tłumaczyła, że jego przeszłość nie ma znaczenia i że jest pewna, że jej
nigdy by nie skrzywdził. Przecież właśnie to zrobił! Nieważne, czyimi rękami.
Ważne, że Aria nie rozumiała. Ważne, że Athan przeraźliwie bał się
konsekwencji. Bał się, że ten atak uruchomi w nim jakieś dawno zapomniane
żądze, pragnienia, ochoty. Że uruchomi dawno zawieszony trybik, który zacznie
się włączać w najmniej odpowiednim momencie.
A potem już nie da się go
wyłączyć. Athan przerabiał to nieraz.
Ludzie zakładają, że przemoc
wynika tylko z gniewu — a przynajmniej, że gdy ów gniew zgaśnie, także
agresja mija. Podobno wystarczy wziąć kilka głębszych oddechów, policzyć do
dziesięciu i po wszystkim. Tak samo z ofiarami — nie można okazywać słabości,
należy się ostro przeciwstawić, a w najgorszym wypadku zgłosić po pomoc, czym
prędzej uciekając od takiego drania. Przecież istniało mnóstwo odpowiednich ośrodków,
służb, numerów alarmowych. Rozwiązań jest na pęczki.
Więc jak to możliwe, że
przemoc domowa nadal istnieje? Idąc tym tokiem rozumowania, już dawno powinna
zostać wytępiona.
Ludzie zakładają, że przemoc
wynika tylko z gniewu, lecz to błąd. Ona się jedynie od gniewu zaczyna. Takie
rzeczy się pamięta a Athan łatwo sobie przypominał, za co pierwszy raz
uderzył Lakricię. Powód był prawy: jako kochający narzeczony, martwił się o
swoją partnerkę i nie pozwalał jej wychodzić do baru, w którym się poznali i w
którym nadal śpiewała. Lokal zamieniał się w byle spelunę i robiło się tam
coraz niebezpieczniej, dlatego Athanasius wolał, by Lakricia została w domu i potem
zaczęła szukać innej pracy. Nie zgodziła się z nim. Pokłócili się, ale na
krzyku się skończyło. Zdawało się, że konflikt został rozwiązany, ale gdy po jakimś
czasie Lakricia zniknęła, by wrócić po kilku godzinach, jasnym się stało, że
postąpiła wbrew zakazowi Athana. Wtedy gniew był zbyt duży. Nadal większy niż
żal, który wyraził po pierwszym uderzeniu.
Ale gniew gasł. Łatwo się
pojawiał i łatwo znikał. Więc to nie mogła być przyczyna tej utrzymującej się przez
trzynaście lat przemocy. Powodem, może dość zaskakującym i niezrozumiałym, była
rutyna. Rutyna, spokój, pasja. Najpierw bił, bo Lakricia postępowała wbrew
jego poleceniom. Potem bił, bo popełniała błędy, z czasem coraz bardziej błahe
i niewarte choćby krzyku — ale dla niego warte uderzenia. Aż wreszcie sam
zaczął szukać pretekstu. Nie dlatego, że jej nie kochał — bo wciąż kochał. Nie
dlatego, że był wściekły — wprost przeciwnie, zwykle wówczas czuł się nad wyraz
spokojny. Nie dlatego, że zachciało mu się nad nią dominować — może to i było
przyjemne obserwować, jak jego partnerka drżała ze strachu na jego widok, ale
to nadal nie był jedyny powód.
Chodziło o sam cios. Samo
uderzenie. W pewnym momencie wyszło na jaw, że Athan uwielbiał to poczucie… ale jakie? Sam tego nie wiedział. Ale na pewno nie chodziło o kłótnię poprzedzającą
atak. Nie chodziło o to, co działo się z Lakricią później — czy upadała, czy
uciekała, żadna różnica. Chodziło o moment, w którym ją uderzał. O ułożenie
dłoni, o wybranie miejsca na zadanie ciosu, o ten elektryzujący, przyprawiający
o dreszcze ekscytacji moment, w którym jego ręka stykała się z jej twarzą, powodując
kolejne rany, kolejne złamania, kolejne siniaki. Nie musiał się wtedy o nic
gniewać — jakże mógł, skoro to bicie sprawiało mu tyle satysfakcji?
Jemu ogromną przyjemność
sprawiało po prostu bicie. Już od dawna uznał te wszystkie kobiety za
słabsze i podświadomie nie traktował ich nawet jak ludzi. Ale kochał uczucie
„pobicia”, uwielbiał to robić, nawet jeśli ten przeklęty czar pryskał tuż po
tym, jak jego partnerki padały na deski podłogi. Aż po latach przerwy i życia w
samotności, po odnalezieniu i ułożeniu priorytetów, po ustaleniu własnych
wartości i zasad, których nie miał prawa złamać, zrobił dokładnie to, czego tak
potwornie bał się od prawie dwustu lat — skrzywdził Arię.
Może przesadzał. Może po prostu panikował. Ale znał siebie zbyt dobrze, by nie podejrzewać, że być może właśnie uszkodził ten trybik. Bał się, że coś w nim pękło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz