ROZDZIAŁ 215

 GORO

Koniec. Nastał wreszcie upragniony przez niego koniec.

I to wszystko. Nic więcej. Nic już na niego nie czekało, bo dokonało się to, czego tak bardzo pragnął.

Lecz... co dalej?

Goro wpatrywał się beznamiętnie w rzucone na ziemi serce, nie widząc w nim śmierci swojego wroga, ale ot, bezwartościowy przedmiot, który nie miał dla niego większego znaczenia. Bo nie miał, choć przecież powinien. Widok leżącego na ziemi Baltimore’a, bez serca, bez duszy, bez życia, powinien go cieszyć, powinien natchnąć go ulgą, radością, satysfakcją, spokojem. Tryumfem.

A mimo to wciąż wpatrywał się w to serce z obojętnością, w której dopiero po kilku chwilach zaczynał błyskać smutek, żal, zawód, rozczarowanie.

Nie tak to sobie wyobrażał. Wiedział, że Lucę musi zabić ktoś inny, choć najchętniej to on by się do tego przyczynił. Ale nie mógł i o to nie miał żalu. Sądził jednak, że śmierć Baltimore’a cokolwiek zmieni. Sam nie wiedział, co takiego, ale cokolwiek — może świat stałby się lepszy, bezpieczniejszy? Lecz od kiedy śmierć ledwie jednej szumowiny cokolwiek zmieniała? Nigdy się tak nie działo i teraz też nie mogło być mowy o wyjątku. Ziemia kręciła się dalej i wciąż była tak samo załgana, perfidna i paskudna.

Nic się nie zmieniło.

Powinien chociaż okazać wdzięczność Arii Vasco – wszak uczyniła coś, na czym zależało mu od setek lat. Jednak to ona mówiła, on zaś początkowo nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Niespodziewanie odpłynęły z niego wszystkie siły — jakby wraz ze swoim odejściem Baltimore zabrał mu tę rozżarzoną cząstkę jego jestestwa, która rozgrzewała go do zemsty, napełniała ambicją, pomysłami, pragnieniami i chęciami. Niespodziewanie Goro miał ochotę się roześmiać — był pod wrażeniem, jak to wszystko potoczyło się źle.

Choć przecież potoczyło się w najlepszy możliwy sposób.

Jego głowa zdawała się ciężka niczym ołów, gdy niemal nadludzkim wysiłkiem zmusił się do tego, by ją podnieść i spojrzeć na krzyczącą Arię Vasco. Nie dziwił się jej gniewowi i, choć zapewne mu nie uwierzy, zamierzał zapewnić, że nie zapomni im tej pomocy i mają w nim “przyjaciela”. I choć tytuł ten był na wyrost, Goro miał świadomość, że za tak ogromną pomoc, zwłaszcza uczynioną wbrew ich woli, był im winien naprawdę wiele – i zamierzał się z tej niezłożonej jeszcze obietnicy rzetelnie wywiązać.

— Tak bardzo chciałeś zemsty na Baltimorze, że sam się nim stałeś.

Uśmiechnął się — po raz pierwszy od dawna — na dźwięk tych słów. Rozumiał ich znaczenie, rozumiał ich wydźwięk, lecz bawiła go myśl, jak podstawowy błąd popełniła wampirzyca w tym stwierdzeniu. Najwyraźniej uznawała go za niegdysiejszego obrońcę uciśnionych, który dopiero w gonitwie za Lucą zszedł na ciemną drogę. Ciekawym doświadczeniem było uzmysłowienie sobie, że na samym początku ich wspólnej przygody to Goro uznawano za “tego złego”, zresztą słusznie. Luca w tamtym czasie chciał po prostu zabijać łowców, w czym w pewnym, teoretycznym sensie nie było niczego złego — chodziło o odwieczną walkę o przetrwanie, wobec czego działania Zakonu były w pewien sposób uzasadnione. Demon zaś nie zgadzał się z tym dość pokojowym postępowaniem, kibicując znacznie bardziej radykalnym rozwiązaniom. Będąc obiektywnym i sprawiedliwym, to właśnie on uchodził za ciemną stronę tego konfliktu.

Więc czy to on zamienił się w Lucę? Czy może raczej Luca w niego?

— Jesteś wyjątkowo ufna — zaczął z wolna — jeśli bierzesz mnie w tego rodzaju obronę. Doceniam — przyznał cicho — choć zgodzić się nie mogę. Nie uważam, by polowanie na Baltimore’a mnie jakkolwiek zmieniło.

No chyba że trochę uspokoiło, przemknęło mu przez myśl. Rozczarowanie działa zadziwiająco kojąco.

Aria Vasco nadal mówiła, rzucając kolejnymi żądaniami i oskarżeniami. Goro na wszystko zamierzał się zgodzić, wpierw jednak chciał jej wysłuchać. Domyślał się, że w wampirzycy buzowało mnóstwo emocji zatruwających ją od środka, z którymi nie do końca potrafiła sobie poradzić. Wygadanie się w niczym nie mogło pomóc, ale było jakimś sposobem na wyładowanie.

— Hej, tylko nie pajac — warknął Belial, oskarżycielsko celując w nią palcem. — Obiecałem, że ci kochasia oddam w nienaruszonym stanie? Obiecałem. A my obietnic dotrzymujemy, więc się uspokój. Oddam ci, jak wreszcie przestaniesz gadać — wyjaśnił lekko zniecierpliwionym tonem — a jak na razie masz jeszcze trochę uwag i pytań. Mylę się? Tak myślałem.

Belial nie byłby Belialem, gdyby przemilczał całą tę sytuację i choć na początku się starał, dopuszczając Arię Vasco do głosu, tak teraz hamulce całkiem mu puściły. Jako chodząca złośliwość, nie mógł sobie odpuścić ostatniego podrażnienia się z wampirzycą, a Goro domyślał się, że jego przyjaciel będzie próbował przeciągać moment „oddania” Athanasiusa Tismaneanu. W przypadku, gdyby przesadzał i zbyt długo się w to bawił, Goro zamierzał interweniować, ale szczerze w to wątpił. Poza tym Belial miał rację — Aria, wbrew temu, co mówiła, najwyraźniej wciąż miała im coś do powiedzenia. A oni jej.

— A ty czemu beczysz? — Belial przerwał chwilową ciszę, z wyraźną kpiną spoglądając w stronę Jehanne. — Nie bój się, nie zjem cię! Ani nie opętam — doprecyzował. — Widzisz, zupełnie się do opętania nie nadajesz. Już wyjaśniam — oznajmił przesadnie poważnym tonem. — Tak się składa, że nie mamy… wstępu do osób o zbyt czystej duszy. Masturbowanie się w niedzielę, seks przedmałżeński — wyliczał na palcach — czy inne przeklinanie to zbyt małe grzeszki, których demony w żaden sposób nie zauważają. Możemy przejąć władzę jedynie nad kimś wyjątkowo zdegradowanym. Do ciebie — rzekł, skupiając wzrok na Jehanne — nie miałbym żadnego dostępu. A do ciebie — Belial roześmiał się na widok Ishmaela — to już tym bardziej! Kto jeszcze chowa na tym świecie takich bogobojnych świętochów?! Nad tobą — wskazał na Arię ze złośliwym uśmiechem — mógłbym się nawet zastanowić, wiesz?  I ewentualnie spróbować, choć to opętanie nie byłoby aż tak silne. Jednak co swoje, to zrobiłaś, ale — łypnął na nią znacząco — musisz się jeszcze trochę bardziej postarać, jeśli chcesz, byśmy mieli z ciebie jakikolwiek pożytek. Oczywiście poza tym o! — zakrzyknął z dumą, wskazując na truchło Baltimore’a. — Natomiast przejęcie tak poszarpanej, poczerniałej duszy, jaka tkwi w tym-tym całym twoim kochasiu — westchnął, przymykając z błogością powieki — to dla każdego demona jak jakieś spa. I to takie z vipowskim karnetem. Tym bardziej — dodał żywo — że temu-temu się wyraźnie podobało, co ja tam odstawiałem. To znaczy inaczej — poprawił się, odchrząknąwszy krótko. — W nim są jakieś niewyczerpalne złoża gniewu — zaśmiał się wesoło — wiec tym przyjemniej się pracowało. Bo niby był wściekły na mnie, że go opętałem, ale w sumie tej złości się nie dało na mnie przelać – no bo, wiadomo, to niemożliwe — wyjaśnił krótko. — No a jak nie na mnie, to, no wiecie, na innych! I uwierzcie mi, wcale się nie burzył, jak już przyszło do zabijania. Ciekawy okaz — przyznał, kiwając w zadumie głową. — Najchętniej bym go sobie na stałe zatrzymał…

Natknąwszy się spojrzeniem na morderczy wzrok Arii, przyszło im do głowy, że gdyby ten gest mógł zabijać, nawet oni, nieśmiertelne demony, padliby martwi.

— NO ALE PRZECIEŻ ODDAM! — krzyknął z ogromną pretensją. — Na Boga, uspokój się i przestań tak na mnie…

Nagle urwał, marszcząc brwi i usilnie coś analizując.

— Na kogo? — pisnął, wyraźnie zdziwiony. — Co ja powiedziałem? Jak to możliwe — zakrzyknął, najwyraźniej docierając do odpowiedzi na swoje pytanie — że ktoś taki jak ten-ten — szarpnął się za marynarkę — wierzy w Boga? Stary, wiesz co — odparł powątpiewającym tonem, najwyraźniej zwracając się do Tismaneanu — generalnie to Piekło serio istnieje. Stąd taka rada, wiesz, po starej znajomości: lepiej nie umieraj — szepnął, krzywiąc się z wyraźnym żalem.

Jednak nawet Belial zamilkł, gdy padło pytanie o Elijaha Cavendisha. Nazwanie Goro przyjacielem, w oczywisty sposób sobie z tego tytułu kpiąc, poruszenie tematu zmarłego przyjaciela, ewentualne sugestie dotyczące współpracy i jawne oskarżenia — to wszystko było dla demona znakiem, że zbliżali się do momentu, w którym należało ustalić „wynagrodzenie”. Najwyraźniej jego częścią miała być informacja, kto zabił Elijaha Cavendisha. Wysnucie teorii, że to on stał za tym mordem było logiczną konsekwencją jego pozostałych działań, dlatego Goro ze spokojem przyjął to oskarżenie.

— O Elijahu Cavendishu niewiele mi wiadomo — wyznał zgodnie z prawdą. — Pasował do klucza. Morderstwo znanego, powszechnie lubianego wampirzego polityka z pewnością zwróciłoby uwagę Luci. Ale z drugiej strony – nie pasował do klucza — mruknął cicho i spokojnie. — Zasada jest bardzo prosta: nie zabijamy tych, których nie możemy opętać; Belial już wam to wytłumaczył. To skuteczny wyznacznik. Niemało znalazło się wampirów wyższych szczebli, którzy zasłużyli na śmierć, a których zaginiecie zaniepokoiło Baltimore’a. Znał moje metody i sądzę, że już po pierwszych zniknięciach zaczął podejrzewać, kto za nimi stał.

Odetchnął lekko, ukradkiem rzucając Belialowi ostrzegawcze spojrzenie, aby więcej się nie wychylał i niczego nie komentował. W kwestiach, które właśnie poruszali, nie było miejsca na ani odrobinę kpiny i ironii. Tym bardziej, że Arii Vasco wyraźnie coś nie pasowało w tym, co powiedział i zaraz zapewne zamierzała mu przerwać, by tę nieścisłość wyjaśnić. Dlatego Goro zamierzał ją uprzedzić.

— Jestem winny zamordowania wielu z tych, o których zapewne słyszałaś — odparł cicho — ale nie Elijaha Cavendisha. Nie odpowiadam także za śmierć Emmeta Wattsa, co, jak sądzę, też cię interesuje.

Po raz pierwszy od dawna wyraz twarz Arii się zmienił, odsłaniając mieszankę szoku, ciekawości i niepokoju. Goro nie bawiło wybudzanie napięcia i pewnie Belial będzie miał mu to potem za złe, ale nie zamierzał przeciągać momentu wyjawienia tajemnicy.

— Antony de Clare nie chciał być wampirem — wyjaśnił sucho. — Miał za złe swemu Stwórcy przemianę. Wiadomo mi tylko tyle, że chciał od niego uzyskać zgodę na odmianę. Do tego potrzebna jest krew Stwórcy. Nie mam wiedzy na temat przebiegu tej rozmowy — wyjaśnił od razu — ale najwyraźniej coś musiało pójść nie tak, a Antony de Clare odebrał tę krew siłą. Ale i to nie zadziałało. Tym samym pragnę zaznaczyć — dodał, spoglądając twardo na Arię — że nie mam z tą śmiercią nic wspólnego. Ani ja, ani moi pobratymcy. Jedyna wina, jaka leży po mojej stronie, polegała na tym, że przez pewien krótki moment Antony de Clare chciał z nami współpracować. Nie był godny — przyznał — ale żaden z nas nie jest. Dlatego nie mogłem mu tego zabronić. Choć więcej popsuł, niż naprawił.

Musiał przyznać sam przed sobą, że był zaskoczony aż tak dużą samowolą tego nowego nabytku. Antony de Clare, pełen gniewu i zawiści, miał im pomóc i w istocie, zabił wielu. Ironicznym było zabijanie wampirów przez innego wampira — także z tego powodu Belial nie mógł się powstrzymać, by kontynuować tę zabawę, tym samym opętując Athanasiusa Tismaneanu. Antony’ego de Clare nie trzeba było zniewalać, sam chętnie z nimi współpracował. A przynajmniej tak się mogło wydawać.

— Antony de Clare opacznie zrozumiał nasze cele — wyjaśnił z cichym westchnięciem. — Uznał, że należy zabić każdego wampira z wyższych sfer. Nienawidził swojego wampiryzmu i z tego samego powodu tak chętnie chciał mordować innych. Dlatego zabił Emmeta Wattsa — uzupełnił cicho i spokojnie. — Wcześniej wprawdzie zaatakował go ktoś, kto służył moim rozkazom. Doskonale wiedział, że Emmet Watts nie zasłużył na śmierć, lecz mimo to zaatakował. Niesubordynację karzę śmiercią, dlatego zginął tamten łowca oraz Antony de Clare. Co więcej — dodał — skądinąd mi wiadomo, że to także on ostrzegł was przed planowanym atakiem na Wattsa. To, co ciekawe, było wbrew czyimkolwiek planom. Najwyraźniej chciał pogrywać na dwa fronty, choć przyczyny nie są mi znane.

Domyślał się, że te wszystkie informacje były szokiem. Tym bardziej, że nagle się okazało, iż łowcy wcale nie mieli aż tyle wspólnego z Arią i jej przyjaciółmi, jak się jej dotychczas wydawało. Goro w pełni to rozumiał, lecz jasnym pozostawało, że gdyby nie wtrącający się w obie strony konfliktu Antony de Clare, obie bliskie Arii Vasco osoby wciąż mogłyby żyć.

— Przykro mi z tego powodu — rzekł całkowicie szczerze, na moment lekko spuszczając głowę. — Choć w pewnym sensie — dodał z cieniem uśmiechu — można powiedzieć, że pomściłem obu waszych przyjaciół. Belial — zwrócił się nagle do przyjaciela, spoglądając na niego ledwie kątem oka. Miał to być wyraźny znak, że show zostało już zakończone, a on miał wywiązać się z obietnicy.

— Było mi szalenie miło — zaćwierkał radośnie Belial, kłaniając się w pas. — Zdrówka życzę, powodzenia i inne takie. Żegnajcie, przyjaciele! — zakrzyknął dramatycznym tonem, po czym przymknął powieki i spuścił ramiona wzdłuż ciała, całkowicie się odprężając.

Całość trwała ledwie chwilę. Przez ułamek sekundy tuż obok Athanasiusa Tismaneanu widniał ciemnawy cień, niby ułożony z dusznego dymu na kształt człowieka. Jego białawe oczy z nutami żółci jarzyły się jeszcze moment, nim całkiem zgasły, znikając wraz z całym zarysem demona. Tismaneanu, wyrwany z opętania, zachwiał się niebezpiecznie, by po chwili niemal bezwładnie paść na podłogę. Aria Vasco błyskawicznie rzuciła się w jego stronę, przez moment być może podejrzewając, że Belial skłamał i zabił jej kochanka. Odetchnęła z ulga, gdy ten drgnął i z trudem podparł się ręką o posadzkę, próbując złapać oddech.

Wyjąwszy z kieszeni marynarki malutką, skórzaną torebeczkę zawiązaną rzemykiem, Goro podszedł do niskiego, szklanego stolika i ostrożnie ją tam położył, rzucając jeszcze jedno uważne spojrzenie w stronę tych, których tak okrutnie wykorzystał do własnych celów.

— To zioła afturkalla. Niech zażywa je raz dziennie przez około tydzień – a w razie potrzeby dwa tygodnie – a wszelkie możliwe skutki opętania miną.

O ile wzrok Arii automatycznie pominął, tak wyrazu twarzy Tismaneanu nie dało się zignorować. I może wcześniej nie zwracał na to uwagi, a może to Belial nadawał temu ciału jakiegokolwiek wigoru, ale teraz, gdy został uwolniony, ujawniło się całe osłabienie. Wampir był chorobliwie blady, jego policzki były zapadnięte, a oczy głęboko podkrążone. Drżał z wysiłku: wygłodniały, senny i wykończony, był u kresu swoich sił. Lecz to właśnie te nieskończone złoża gniewu, jak to określił Belial, nie pozwalały mu paść. I to one pozwoliły Athanasiusowi zignorować wszystko, co działo się dookoła, skupiając się wyłącznie na Goro. Demon czuł to przeszywające spojrzenie, z pokorą sobie uświadamiając, że na nie zasłużył.

— Wynoś się — wydyszał ciężko, spoglądając na niego z największą nienawiścią.

Spięty, blady i wycieńczony, zaciskał zęby być może z gniewu, a być może tylko po to, aby wykrzesać z siebie te ostatki sił. Goro nie był do końca pewien, czy czuł żal albo współczucie. Możliwe, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to właśnie ta karta przetargowa w postaci opętanego Tismaneanu pozwoliła zabić Lucę Baltimore’a.

Goro nie mógł tez powiedzieć, że wampir na tę karę nie zasłużył. Choćby nawet chciał.

— Wynoście się z mojego domu — wycharczał wampir z wyraźnym z trudem. Był na skraju, walcząc, by nie upaść: ramię, którym się podpierał, coraz silniej drżało, jakby zaraz miało ulec i się złamać niczym marna zapałka. —  Zejdźcie... zejdźcie mi z oczu...

Goro pokiwał ze zrozumieniem głową. Niechęć Tismaneanu była naturalna, dlatego demon w żaden sposób nie odebrał tego jak zniewagę ani nie poczuł się urażony. Zamierzał postąpić zgodnie z wolą gospodarza domu i zniknąć, aby więcej nie dręczyć ich swoją obecnością. Przynajmniej na razie — jego plan, który powoli rodził mu się w głowie, odrobinę temu przeczył, ale to później, zdecydowanie później. Na razie miał odejść i zamierzał to zrobić, choć nadal pozostawała jedna rzecz, którą musiał im wyjaśnić.

— Obiecuję więcej was nie niepokoić — przyrzekł, kiwając lekko głową na znak potwierdzenia tych słów. — Chcę tylko, byście wiedzieli, że nie jestem dumny z tego, co się wydarzyło. Choć wbrew swojej woli, oddaliście mi wolność, której pragnąłem od wieków. Jestem wam winien bardzo wiele. A wiele potrafię. Jeśli kiedyś będziecie w kłopocie, nie wahajcie się prosić mnie o pomoc.

Nie liczył na żadną odpowiedź, dlatego powłóczył spojrzeniem po wszystkich zebranych, raz jeszcze delikatnie kiwnął głową, po czym odwrócił się i wyszedł.

Zrobił to, co musiał. Zrobił to, co powinien zrobić.

Nie wiedział tylko, co dalej.

 

 ATHANASIUS

Nie umiał. Nie mógł. Nie był w stanie.

Nawet mimo tego, że próbował. Starał się. Walczył.

Ale to na nic. Nic nie działało, nic nie przynosiło wytchnienia, ulgi. Wolności.

Był zbyt słaby? Może. Nie zasługiwał na wolność? Na pewno. Ale nawet mimo tego, jako istota niedoskonała, dostrzegał w tej sprawiedliwości niesprawiedliwość. Nie umiał być obiektywny — albo nie chciał, a może po prostu się bał — dlatego nie rozumiał, dlaczego go tak pokarano. Dlaczego nie umiał się wydostać? Dlaczego nie potrafił walczyć? I choć od środka wszystko w nim płonęło, szarpało się i rwało w stronę wolności, jednocześnie wszystkie te uczucia były tłumione w zarodku. Czuł, jednocześnie nie czując.

Żył, jednocześnie nie żyjąc.

Próbował się podnieść, ale czuł się tak, jakby demon, który go opętał, wraz z ucieczką odebrał część jego samego. Wybrakowany, pusty, niezdolny do niczego, zaciskał zęby i walczył, żeby nie upaść, żeby całkiem się nie poddać i żeby ocalić choćby te resztki godności, które mu zostały — pozostałą część odebrał mu Belial.

Powieki same mu się zamykały, a ciało aż drżało ze skrajnego wymęczenia. Wnętrzności niemal skręcały mu się z głodu; nie był nawet w stanie ukryć kłów, które samoistnie mu się wysunęły: organizm sam reagował na dramatyczny brak pożywienia, przygotowując go do zebrania czyjejś krwi. Nawet to mu nie wychodziło: tak banalna czynność jak ukrycie tych cholernych, wystających kłów! Musiał wyglądać jak z jakiegoś horroru — albo jak z parodii horroru — i nawet taka błahostka nie dawała mu spokoju.

Czuł się taki nędzny. Tak poniżony. Tak wybrakowany.

Wtedy podniósł głowę i nieco ją przechylił. Tylko odrobinę; od gwałtowniejszych ruchów robiło mu się słabo, a przed oczami ciemniało. Właśnie wtedy ją zobaczył. I pierwszym, co poczuł, był strach.

Lecz wtem właśnie wszystko inne przestało się liczyć. Zniknęło zmęczenie, zniknął głód: został tylko ten strach przeplatany z obezwładniającą ulgą. Przyglądając się Arii, w której oczach lśniła radość, ulga i niepokój, chciał odetchnąć, chciał się ucieszyć, przytulić i obiecać, że już wszystko dobrze. Ale tego też nie potrafił. Ta nieumiejętność przywołała mu przed oczy, jak chwycił Arię za szyję i cisnął nią o podłogę.

To był Belial, to on ją skrzywdził, odzywał się jakiś cichy, ledwie słyszalny głos.

Nie. To byłem ja.

Przerażony, zmartwiały, sparaliżowany strachem, wstydem, paniką i rozpaczą, nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Podskórnie wiedział, że Aria mu to wybaczyła. Był opętany, nie panował nad sobą — to zrozumiałe. Ale czy na pewno? Jak mógł nie przezwyciężyć w sobie tego aktu agresji wobec kogoś, kogo kochał najbardziej na świecie? Co z tymi wszystkimi opowieściami, że miłość tak bardzo wspomaga wolę walki, że jest w stanie przezwyciężyć nawet najgorsze zło?

Ale przecież to nie były bajkowe opowiastki. Tu dobro nigdy nie wygrywało.

Sam nie wiedział, jak to zrobił, ale na samą myśl o ataku, zbliżył się do Arii, z paniką w oczach oglądając jej szyję. Delikatnie odgarniając jej kosmyk włosów, próbował odnaleźć jakiekolwiek ślady przemocy. Żadnych nie znalazł, ale nawet to go nie uspokoiło. Spoglądając Arii głęboko w oczy, szukał w nich tylko oskarżenia, żalu i pretensji. Bał się, że niczego takiego nie dostrzegł.

— Aria… Aria… — szeptał, z trudem łapiąc oddech — ja… ja bym nigdy…

Ty byś „nigdy”? Jesteś pewien?

Zamilkł nagle, zmrożony świadomością, że być może skłamał. Tym bardziej teraz. Po tym, co zrobił.

Nie umiał odpędzić od siebie myśli, że przecież właśnie dlatego tak długo i tak bardzo bał się związku z kobietą, którą kochał — aby nie spotkał jej los Lakricii. Tyle lat poświęcił, tyle lat go to dręczyło. Tyle lat odrzucał od siebie Arię i tyle lat patrzył na jej cierpienie — i w imię czego? Tyle lat się poświęcał tylko po to, by jakiś demon jego rękami skrzywdził Arię.

Obiecał, że tego nie zrobi. Że była bezpieczna.

Ale jak mogła mu zaufać, jeśli właśnie to przyrzeczenie złamał? Nie mogła. Tym bardziej, że z góry założyła, że uciekł z własnej woli. Nie dziwiła się temu. Nie sprzeczała, nie zastanawiała się nad tym. Przyjęła jedyne logiczne rozwiązanie. Athanasius powinien to zrozumieć — Aria miała pod nosem wiele argumentów świadczących o tym, że Tismaneanu sam podjął decyzję o odejściu. Powinien to zrozumieć. Powinien. Powinien. Powinien.

Powinien. I tylko żal wciąż kruszył mu serce.

Nie ufała mu. Ta myśl jednocześnie go pocieszała i załamywała.

Ale nie powinna. Nigdy nie powinna mu w pełni zaufać — nie po tym wszystkim, co niegdyś zrobił, czy to w stosunku do Arii, czy innych kobiet. Tym bardziej, że jeszcze niedawno sama mu tłumaczyła, że jego przeszłość nie ma znaczenia i że jest pewna, że jej nigdy by nie skrzywdził. Przecież właśnie to zrobił! Nieważne, czyimi rękami. Ważne, że Aria nie rozumiała. Ważne, że Athan przeraźliwie bał się konsekwencji. Bał się, że ten atak uruchomi w nim jakieś dawno zapomniane żądze, pragnienia, ochoty. Że uruchomi dawno zawieszony trybik, który zacznie się włączać w najmniej odpowiednim momencie.

A potem już nie da się go wyłączyć. Athan przerabiał to nieraz.

Ludzie zakładają, że przemoc wynika tylko z gniewu — a przynajmniej, że gdy ów gniew zgaśnie, także agresja mija. Podobno wystarczy wziąć kilka głębszych oddechów, policzyć do dziesięciu i po wszystkim. Tak samo z ofiarami — nie można okazywać słabości, należy się ostro przeciwstawić, a w najgorszym wypadku zgłosić po pomoc, czym prędzej uciekając od takiego drania. Przecież istniało mnóstwo odpowiednich ośrodków, służb, numerów alarmowych. Rozwiązań jest na pęczki.

Więc jak to możliwe, że przemoc domowa nadal istnieje? Idąc tym tokiem rozumowania, już dawno powinna zostać wytępiona.

Ludzie zakładają, że przemoc wynika tylko z gniewu, lecz to błąd. Ona się jedynie od gniewu zaczyna. Takie rzeczy się pamięta a Athan łatwo sobie przypominał, za co pierwszy raz uderzył Lakricię. Powód był prawy: jako kochający narzeczony, martwił się o swoją partnerkę i nie pozwalał jej wychodzić do baru, w którym się poznali i w którym nadal śpiewała. Lokal zamieniał się w byle spelunę i robiło się tam coraz niebezpieczniej, dlatego Athanasius wolał, by Lakricia została w domu i potem zaczęła szukać innej pracy. Nie zgodziła się z nim. Pokłócili się, ale na krzyku się skończyło. Zdawało się, że konflikt został rozwiązany, ale gdy po jakimś czasie Lakricia zniknęła, by wrócić po kilku godzinach, jasnym się stało, że postąpiła wbrew zakazowi Athana. Wtedy gniew był zbyt duży. Nadal większy niż żal, który wyraził po pierwszym uderzeniu.

Ale gniew gasł. Łatwo się pojawiał i łatwo znikał. Więc to nie mogła być przyczyna tej utrzymującej się przez trzynaście lat przemocy. Powodem, może dość zaskakującym i niezrozumiałym, była rutyna. Rutyna, spokój, pasja. Najpierw bił, bo Lakricia postępowała wbrew jego poleceniom. Potem bił, bo popełniała błędy, z czasem coraz bardziej błahe i niewarte choćby krzyku — ale dla niego warte uderzenia. Aż wreszcie sam zaczął szukać pretekstu. Nie dlatego, że jej nie kochał — bo wciąż kochał. Nie dlatego, że był wściekły — wprost przeciwnie, zwykle wówczas czuł się nad wyraz spokojny. Nie dlatego, że zachciało mu się nad nią dominować — może to i było przyjemne obserwować, jak jego partnerka drżała ze strachu na jego widok, ale to nadal nie był jedyny powód.

Chodziło o sam cios. Samo uderzenie. W pewnym momencie wyszło na jaw, że Athan uwielbiał to poczucie… ale jakie? Sam tego nie wiedział. Ale na pewno nie chodziło o kłótnię poprzedzającą atak. Nie chodziło o to, co działo się z Lakricią później — czy upadała, czy uciekała, żadna różnica. Chodziło o moment, w którym ją uderzał. O ułożenie dłoni, o wybranie miejsca na zadanie ciosu, o ten elektryzujący, przyprawiający o dreszcze ekscytacji moment, w którym jego ręka stykała się z jej twarzą, powodując kolejne rany, kolejne złamania, kolejne siniaki. Nie musiał się wtedy o nic gniewać — jakże mógł, skoro to bicie sprawiało mu tyle satysfakcji?

Jemu ogromną przyjemność sprawiało po prostu bicie. Już od dawna uznał te wszystkie kobiety za słabsze i podświadomie nie traktował ich nawet jak ludzi. Ale kochał uczucie „pobicia”, uwielbiał to robić, nawet jeśli ten przeklęty czar pryskał tuż po tym, jak jego partnerki padały na deski podłogi. Aż po latach przerwy i życia w samotności, po odnalezieniu i ułożeniu priorytetów, po ustaleniu własnych wartości i zasad, których nie miał prawa złamać, zrobił dokładnie to, czego tak potwornie bał się od prawie dwustu lat — skrzywdził Arię.

Może przesadzał. Może po prostu panikował. Ale znał siebie zbyt dobrze, by nie podejrzewać, że być może właśnie uszkodził ten trybik.  Bał się, że coś w nim pękło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^