ROZDZIAŁ 209

 GORO

Nie spodziewał się tego, a jednak Mary Baltimore zdołała go czymś zaskoczyć. Goro myślał, że spotka się z kobietą silną, niezależną, lodowatą i bezduszną. Był pewien, że ujrzy w niej nic więcej, jak po prostu damską wersję Luci: zawistną, władczą, tak obrzydliwie niehonorową. W pewnym sensie Goro to wszystko w niej znalazł, lecz nie sądził dostrzec nic więcej. A jednak odrobina rozmowy sam na sam, kilka prywatnych pytań i gotowość do wysłuchania jej zwierzeń były dość niewielką ceną za jej szczerość. Dla Mary zaś najwyraźniej zdawały się bezcenne. Goro łatwo wysnuł z tego wniosek, że pani Baltimore była w rzeczywistości wyjątkowo samotną istotą, która miotała się między silniejszymi od niej mężczyznami. To ją nazywano Matką, to ona stała na czele rodu władającego Wielką Brytanią. Jednak im dłużej Goro na nią patrzył i im więcej słuchał, tym bardziej sobie uświadamiał, że ta władza widniała tylko na papierze.

A Mary, choć jej pragnęła, wcale jej nie chciała.

Odrobina rozmowy, gotowość do wysłuchania. Tylko tyle było trzeba, by Mary zechciała się choć odrobinę otworzyć. Najwyraźniej od bardzo dawna nie miała okazji się komukolwiek zwierzyć. Zapominając, jak to jest być wysłuchaną, być może podświadomie dostrzegła w demonie jakąś swoją szansę — choć nie powinna. Jednak Goro nie zamierzał niszczyć tych złudzeń. Co więcej, nie ignorował i nie lekceważył jej słów, uważnie chłonąc każde z nich. Zwłaszcza że to, co mówiła, było bardzo ciekawe.

Nie mógł powstrzymać krótkiego, delikatnego uśmiechu, ni to rozbawienia, ni to kpiny czy podskórnego żalu, gdy Mary mówiła o pragnieniu miłości. Każdy prędzej czy później marzył o jej zaznaniu i choć większości się udawało, mało kto dobrze wychodził na tym układzie. Jednak jej waga i silna, uzależniająca słodycz była zbyt potężna, by z nią walczyć i nawet po latach, wydostawszy się z jej morderczych sideł, człowiek pragnął dobrowolnie do nich wrócić.  Znał to, przerabiał. I wiedział więcej, niż się Mary mogło wydawać.

— To prawda, Thalonius był człowiekiem… praktycznym — przyznał Goro. — Związki traktował bardzo surowo, a swoje kobiety przyrównywał do Stworzonych. Jednak — łypnął na Mary srogo — gdybyś dała mu trochę dłużej pożyć, doceniłabyś jego postać. Mogłaś zrobić to już dawno, ale chciałaś ustawić całe swoje życie pod bajki o prawdziwej, wiecznej miłości. Dziwię się — przyznał szczerze, zdając sobie sprawę, że swoimi słowami wbija jej kolejne szpilki — że tak praktyczna, poważna i pewna siebie kobieta wierzyła w takie brednie. Miłość jako taka jest ledwie romantycznym, namiętnym dodatkiem do naszego marnego żywota. Ale nie może być jej treścią. Bo miłość, wbrew temu, co ci się wydaje, nie jest wieczna. Teraz już chyba to rozumiesz, prawda?

Kłamał. Mówił to wszystko, aby jeszcze bardziej uświadomić Mary o błędach, które popełniała. Pragnął, by z całym okrucieństwem zrozumiała, jak wielką pomyłkę popełniła, wymieniając Thaloniusa na Lucę. Nie wątpił, że jego rozmówczyni już dawno zdała sobie z tego sprawę, jednak dopiero niedługo miała pojąć wagę tej ogromnej gafy. Ale on sam kłamał, do czego być może sam się jej później przyzna.

Kiedy zaczęła opowiadać o Luce, coś dziwnego zaatakowało jego wnętrze. Nie był to czysty gniew, raczej domieszka żalu, nienawiści, a przede wszystkim palące poczucie braku sprawiedliwości. I ogromnej pomyłki, jakiej się dopuścił względem swojego byłego przyjaciela. Bo czy go nienawidził? Z całą pewnością. Lecz czy uderzała w niego ślepa furia na samą myśl o tym wampirze? Nie. Zbyt dobrze wiedział, jaki spotka go koniec i właśnie ta myśl go uspokajała. Wraz z kojącą duszę świadomością, że nie złamie słowa danego Isalind. Nie istniało nic ważniejszego od tej przysięgi, choć nie w samym przyrzeczeniu rzecz. Liczyła się tylko ona. I świadomość, że nigdy nie zrobiłby niczego wbrew jej woli.

Choćby bardzo tego pragnął.

— Nie wyglądasz mi na kogoś, kto łatwo oddaje, co jej — odparł z wolna Goro, uważnie przyglądając się wyraźnie marniejącej w oczach Mary. — Jak podła musi być ta miłość, której pragnęłaś, skoro stoczyła cię na samo dno? O to tak walczyłaś? — pytał odrobinę złośliwie, patrząc jej prosto w oczy. — To ci miała dać ta wyśniona miłość?

Nie powiedział na ten temat nic więcej, zdając sobie sprawę, że Mary swoją opowieścią dostatecznie sama się karała. Uświadomienie sobie swoich błędów i wypowiedzenie ich na głos bolało i choć Goro nimi gardził, nie zamierzał dać tego po sobie poznać. Wbrew temu, co jej się mogło wydawać, nie chciał jej torturować wytykaniem jej licznych potknięć, nawet jeśli w pewnym sensie już to zrobił.

Zainteresowała go pytaniem o prawdziwy powód sporu między nim a Lucą. Zastanawiał się, jak na nie odpowiedzieć: odmówić, skłamać czy jednak wyjawić prawdę? Wszystko zależało od tego, jak Mary zareaguje na propozycję, którą zamierzał jej złożyć. Ale to chciał zostawić na koniec, a jego rozmówczyni zasługiwała na to, by wiedzieć, dlaczego miała stanąć przeciwko swojemu mężowi.

Wiedziała, że był podłym manipulatorem. Ale Goro ciekawiło, czy prawda o jego dawnych czynach jakoś ją zaskoczy. Spodziewałaby się tego po Luce, czy nawet by czegoś podobnego nie podejrzewała?

Wbrew temu, co sam sądził, nie odczuł gniewu, gdy usłyszał wersję, którą Luca podał Mary. Coś lekko ukłuło go w środku, ale wystarczył jeden głębszy oddech, by się uspokoić i zrozumieć, że to kłamstwo ze strony Baltimore’a było oczywiste i łatwe do przewidzenia. Dlatego Goro uśmiechnął się tylko ze zrozumieniem, sam nie wiedząc, czy czuł rozbawienie czy politowanie.

— Twój mąż bardzo umiejętnie posłużył się wygodną dla niego prawdą — oświadczył ze spokojem, odkładając na blat szklankę wypełnioną whisky. — Zgadza się, że razem z Thaloniusem założyliśmy Zakon, a potem zastąpił go Luca. Dobrze nam się współpracowało — przyznał cicho — i łatwo się dogadywaliśmy. Prawdą też jest, że w pewnym sensie to ja przyczyniłem się do tego rozpadu.

Zamilkł na moment, pojmując z pełną mocą, że i on nie był krystalicznie czysty. Musiał przyznać się do swoich win, uderzyć się w pierś i przypomnieć, że jego ówczesna gonitwa za zbyt wysokimi ambicjami kosztowała więcej, niżby chciał i niż mógł przewidzieć.

— Mieliśmy inny pogląd na kierowanie Zakonem. Luca dzielił istnienia tylko na ludzi i nadludzi, ignorując przy tym wszystkie inne wyznaczniki. Ja z kolei — rzekł stanowczo — wolałem chronić szlachetnych, a karać niegodnych, bez względu na to, czy byli ludźmi, wampirami, demonami czy kimkolwiek innym. Luca się z tym nie zgadzał. Twierdził, że mamy bronić „naszych”, jak to nazywał nadludzi, przed coraz bardziej rozszerzającą się ludzką dominacją. Wszystkich ludzi uważał za złych, porównywał ich do potworów bez względu na to, co zrobili. Wolał chronić tych swoich, nawet jeśli byli mordercami, gwałcicielami i złodziejami. Liczyła się rasa, nie uczynki, z czym się nie zgadzałem.

Luca przestawił go jako byle wariata opętanego swoimi skrajnymi celami. I choć musiał przyznać, że rzeczywiście był radykalny, naprawdę chciał zrobić coś dobrego i uchronić słabszych i szlachetnych przed łotrami, których było — i wciąż jest — wielu po obu stronach barykady. Z punktu widzenia Luci był to atak sprzeczny z pierwotnymi założeniami Zakonu, co pokrywało się z prawdą. Lecz Goro nie żałował i długo bronił własnego zdania. I zamierzał bronić go nadal.

— Potem było tak, jak powiedział ci Luca — wyjaśnił ze spokojem. — Jakiś czas kierowałem Zakonem sam, potem mnie uwięziono. Aż nie tak dawno udało mi się uwolnić. Ale to małe winy — dodał z lekkim uśmiechem. — Luca odpowiada za znacznie większe. I to umiejętnie pominął.

Bał się tego, że wspominanie tych tragedii objawiało się mu beznamiętnością i obojętnością. Po tych wszystkich wiekach została tylko odrobina żalu i nieco dawnego uczucia, choć znacznie przeważało palące poczucie niesprawiedliwości. Goro niekiedy myślał, że chciał się zemścić na Luce nie ze względu na ból, który niegdyś nie dawał mu spać, a przez wewnętrzną potrzebę odpłacenia dawnemu przyjacielowi pięknym za nadobne. To była kwestia honoru, dlatego Goro nie mógł odpuścić, nie mógł wybaczyć. Nie dałby rady.

— To, co Luca przed tobą ukrył — podjął, spoglądając na Mary z największą uwagą — to nic ciekawego. To tylko kolejna romantyczna historia z kiepskim końcem. Prywatna zadra, która nie obchodzi nikogo poza osobami zainteresowanymi. Jesteś pewna, że chcesz tego słuchać?

Nie odezwała się ani słowem, co było dostateczną odpowiedzią na to pytanie, w gruncie rzeczy retoryczne.

— Kiedyś kochałem pewną kobietę — zaczął bez większych emocji, jak gdyby nie opowiadał o własnej tragedii, a prognozie pogody. — Miała na imię Isalind i była człowiekiem. W tamtym czasie mi to nie przeszkadzało, choć oczywiście chciałem przedłużyć jej żywot, aby mogła spędzić ze mną całą wieczność. Z jednej strony byłem zdeterminowany, ale z drugiej sądziłem, że te kilkadziesiąt lat jej życia to wystarczająco dużo czasu.

Wprawdzie był wówczas wyjątkowo naiwny, lecz nie znał przyszłości, nie umiał jej odczytywać, więc nie mógł przewidzieć tego, co wydarzyło się później. A mimo to długo nie mógł sobie wybaczyć, że nie wziął pod uwagę tej kluczowej kwestii — że Isalind była człowiekiem. Marnym, delikatnym, słabym człowiekiem. I mogło ją zabić wszystko.

— Isalind zachorowała — wyjaśnił sucho. — Tamtejsza medycyna nie umiała tego wyjaśnić, a Isa marniała w oczach. Byłem zdesperowany, by ją ocalić, więc zwróciłem się do mojego wampirzego przyjaciela — rzekł ze słabym uśmiechem, wzdychając ciężko, tym samym sugerując, że popełnił wówczas wielki błąd. — Nie wiedziałem, co zrobić, a sama wiesz, że przemiana w wampira leczy wszystkie dolegliwości. Poza tym osiągnęłaby nieśmiertelność, której dla niej pragnąłem, więc upiekłbym dwie pieczenie na jednym ogniu. Luca się od razu zgodził — mruknął tonem wskazującym na oczywistość tej informacji. — Przemienił moją Isę, ale ostrzegł, że przemiana ją zmieni bardziej, niż może mi się wydawać i że nim się wszystkiego nauczy, minie sporo czasu i przez ten okres nie powinienem się z nią widywać. Mnie jako demonowi i tak nie byłaby w stanie zrobić krzywdy, ale przystałem na te warunki. Wiedziałem, że dzięki przemianie czas nie jest dla nas żadną przeszkodą. Byłem cierpliwy, więc zgodziłem się poczekać.

Z łatwością przypomniał sobie, jak cierpiał rozłąkę, jeszcze wierząc, że Luca, jego dobry przyjaciel, naprawdę chciał mu pomóc i uratować kobietę, którą Goro wtedy tak kochał. Zamroczony tym godnym pożałowania uczuciem nie dbał o nic innego i tylko zaciskał zęby, by tęsknota zbyt mocno nie bolała. Teraz wiedział, że to głupie i niegodne, lecz z dużym spokojem przyjmował swoją ówczesną porażkę. Zawód miłosny, nawet tak poważny, nie był dostatecznym powodem do gniewu. Do zemsty — owszem, ale i ta najlepiej smakowała na zimno.

Zresztą, właśnie taki był Goro. Zimny.

— Na początku widywałem ją rzadko — kontynuował z cichym westchnięciem — wierząc, że mamy się ku lepszemu. Isa była... inna, to fakt, ale Luca mnie przed tym ostrzegał. Mimo to cieszyłem się, że była taka podekscytowana. Na początku nie mogła się doczekać, aż razem odejdziemy. Potem mówiła o tym coraz rzadziej. Opowiadała za to, jak dobrze się czuje i jak dobry jest dla niej Luca. Potem — mruknął po chwili ciszy — nie widywałem jej już wcale. Luca owinął ją sobie wokół palca, a Isa, coraz bardziej przywiązana do swojego Stwórcy, wcale na to nie narzekała. Zapewne zakochała się w Luce, więc szybko sobie dała spokój z byle demonem. To była gorzka pigułka — przyznał — a ja, beznadziejnie zakochany, plułem na swoją godność i zniżałem się do najsłabszych ruchów, byle tylko jakoś Isę odzyskać. Ale Luca potraktował ją jak swoją własność i zupełnie ją ode mnie odseparował. Mam wrażenie, że po złości.

Długo się nad tym zastanawiał i ostatecznie doszedł do wniosku, że to kwestia natury Luci. Od zawsze dwulicowy, fałszywy, chciwy i przebiegły, nie mógł się oprzeć uzyskaniu tej jakże znaczącej przewagi nad Goro. Nad kimś, kto powierzchownie był jego przyjacielem, a kogo w rzeczywistości traktował jak największego rywala. Czy tak rzeczywiście było? Nie wiedział. Ale nawet nie był ciekaw odpowiedzi, na nią już od dawna za późno.

— Nie chciałem jej przy sobie zatrzymywać na siłę, więc odszedłem, mając nadzieję, że gdy niedługo wrócę, zdąży za mną zatęsknić. Ale nie zatęskniła. A mnie pojmano. Uwięziono także mojego przyjaciela, siedzącego tam Beliala — dodał, wskazując na wyraźnie znudzonego demona zajmującego jeden z dalszych stolików. — Jego więzienie było zabezpieczone słabiej, więc zdołał się uwolnić. I nim mnie znalazł, zdążył dowiedzieć się tego i owego. Usłyszał, że Luca tuż po moim pojmaniu zamordował Isalind. Tak po prostu — mruknął, wzruszając ramionami. — Dobrze wiedział, że mu nie zagrożę, bo sam nasłał na mnie łowców. To wprawdzie tylko przypuszczenia, ale jestem tego pewien. Zabawne jest to — prychnął cicho — że nawet nie znam powodu, dla którego Luca tak okrutnie się ze mną obszedł. Kłóciliśmy się w sprawach Zakonu, ale to był nasz jedyny zatarg. Gdy godził się na uleczenie, a raczej przemianę Isy, zdawało się, że już dawno o tych sporach zapomniał. Naiwny głupiec ze mnie, prawda? — spytał z udawanym rozbawieniem, spoglądając na Mary znacząco, chcąc usłyszeć potwierdzenie swojej tezy. — Ktoś słabiej znający Lucę powiedziałby, że być może sam zakochał się w Isalind, ale oboje wiemy, że to nieprawda. Musiał być już wtedy twoim mężem — zauważył nagle, lekko marszcząc brwi — ale nie jestem zaskoczony, że nic o tym nie wiedziałaś. Nie dlatego, że to ty jesteś zbyt mało inteligentna, ale dlatego, że Luca to sprytny gracz.

Ukrywanie Stworzonej pod wspólnym dachem mogło być kłopotem — ale nie dla Luci. A może Mary wiedziała o Isalind, ale uznawała ją jako zwykłą Stworzoną swojego męża? Może nie podejrzewała go o zdradę, bo Baltimore nie wykazywał zainteresowania swoją podopieczną? Może wcale jej nie kochał, a zatrzymał ze zwykłej złośliwości i poczucia dominacji nad swoim rywalem? Może, może, może. To wszystko to tylko domniemania, lecz Goro to nie przeszkadzało. Już od dawna nie interesowała go prawda. Interesował go tylko Luca i jego odrąbana głowa.

— Ostatni raz, gdy widziałem Isalind — mówił ponurym tonem, po raz pierwszy czując silny ucisk w klatce piersiowej na samą myśl o swojej dawnej ukochanej — twierdziła, że nadal mnie kocha, chociaż wyraźnie miała jakieś „ale”, które bała się wypowiedzieć na głos. Wybłagała mnie wtedy, bym jej przysiągł, że ani ja, ani nikt mi podobny nigdy nie będzie próbował skrzywdzić Luci. Zaślepiony uczuciem, obsesyjnie zakochany przyrzekłem jej to, czego bardzo dziś żałuję. Ale nie mogę zabić Luci, choć bardzo bym tego chciał. I nie — zaprzeczył, odpowiadając tym samym na niezadane jeszcze pytanie — śmierć Isalind nie zwalnia nas z przysięgi. Dla nas, demonów, krzywoprzysięstwo jest największą ujmą na honorze. Prędzej się udusimy niż złamiemy dane komukolwiek słowo. Niestety — wymamrotał.

Doskonale zdawał sobie sprawę, jak idiotycznie to brzmiało: nie mógł zabić kogoś, kto tak potwornie go skrzywdził tylko dlatego, że obiecał to swojej od dawna martwej ukochanej. Powinien splunąć na tę przysięgę i dorwać Lucę przy najbliższej okazji, ale… nie mógł. Nie był w stanie. Na samą myśl o niedotrzymaniu słowa czul, jak wnętrzności mu się boleśnie skręcają w gwałtownym proteście. Chciałby to zrobić, z całych sił by chciał — ale nie mógł. Niedotrzymanie jakiejkolwiek obietnicy zrzuciłoby go z piedestału i nie tylko straciłby panowanie nad demonami, ale sam byłby uznawany za byle wyrzutek niewarty szacunku i uwagi. Demony, z natury chorobliwie honorowe, natychmiast wykluczały każdego, kto splunął na ich największą świętość.

— Miłość to nic innego, jak wyjątkowo uciążliwa reakcja chemiczna zachodząca w organizmie — stwierdził obojętnym tonem. — Dziś wiem, że jest niewarta funta kłaków. Ale jestem pamiętliwy — wyznał, spoglądając Mary głęboko w oczy. — I nie wybaczam wyrządzonych krzywd. Luca doskonale o tym wie. A jeśli nie… dowie się. Już niedługo.

Luca był nieostrożny, zarozumiały, zbyt pewny siebie — ale inteligencji nie można było mu odmówić. Dlatego Goro był pewien, że Baltimore już podejrzewał, co go czeka. Pytanie tylko, co zamierzał z tym zrobić.

— Mówiłem ci — mruknął Goro z bladym uśmiechem, poruszając lekko ramionami. — To tylko nudna opowieść, która dziś nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Ale nie zaznam spokoju, dopóki nie dokonam zemsty. Kłopot w tym, że nie mogę tego zrobić własnymi rękami. A przecież wiesz, jak zepsutym człowiekiem jest twój mąż. Przecież wiesz…

Z tymi słowami wstał, zbliżając się do Mary na niebezpiecznie bliską odległość. Nawet nie drgnęła, co nie tylko go nie zaskoczyło, ale wręcz ucieszyło: ta kobieta, nawet jeśli w środku była kłębkiem nerwów, nie dawała tego po sobie poznać, sprawiając wrażenie opanowanej i pewnej siebie. Podziwiał to zacięcie i bardzo je doceniał. Zwłaszcza że czegoś takiego potrzebował.

— …że twój mąż to człowiek przebiegły — syczał jej wprost do ucha, kątem oka obserwując jej każdą reakcję. — To człowiek zdradliwy, niehonorowy, bardzo niebezpieczny. To człowiek żądny władzy, który nie cofnie się przed niczym, by ją zdobyć. To człowiek, który przechytrzył demony i któremu na drodze stoi już tylko jedna osoba. Ty, Mary — wyszeptał, nie mogąc powstrzymać delikatnego, tryumfalnego uśmiechu. — Nie zgodziłabyś się na spotkanie ze mną, gdybyś tego nie wiedziała… gdybyś nie poczuła się zagrożona. Nie okryliśmy przecież nic nowego, Mary — zauważył cicho. — Luca zawsze taki był. Wystarczyło pchnąć go na skraj, by to odkryć. I oboje się przecież zgodzimy — szeptał wręcz uwodzicielsko — że nie możemy mu na to pozwolić. Każde z nas ma własny cel i każde po jego osiągnięciu nie będzie sobie wchodzić w drogę. Będziesz bezpieczna ze swoim stanowiskiem, na którym przecież tak dobrze sobie radzisz. Prawda, Mary?

Prawda, Mary?

— Propozycja, którą chcę ci złożyć — kontynuował, owijając się swoimi słowami wokół jej myśli niczym wąż wokół szyi — jest prosta i trudna zarazem. Lecz jedyna, jasna i oczywista. Tylko to nam zostało, Mary. Bo, choć możesz zaprzeczać, oboje tego chcemy.

Prawda, Mary?

— Wobec tego…

Ujął jeden kosmyk jej włosów, zawijając go sobie na palec. Ten gest, niby tak niewinny i nic nieznaczący, delikatnie nią wstrząsnął, lecz przecież Goro w żaden sposób nie chciał jej wystraszyć. No, może trochę. Ale tylko odrobinę.

— Czy byłabyś w stanie zabić swojego męża?

Spoglądał na nią z powagą, która zdzierała z myśli jakiekolwiek podejrzenia żartu lub fałszu. Swoim tonem postawą, spojrzeniem, przekazywał Mary, że to pytanie nie było retoryczne, nie było żartobliwe, nie było bezcelowe. Było bardzo konkretne i stały za nim bardzo poważne zamiary. Mary musiała to pojąć, musiała potraktować poważnie i w żadnym wypadku tego nie lekceważyć. Wszak ofiarował jej niepowtarzalną szansę.

Jednak, wbrew pozorom, najważniejsza nie była odpowiedź. Mary mogła się zgodzić, mogła odmówić, mogła też poprosić o czas do namysłu. Lecz bez względu na to, co odpowie… nie mogła zrobić tego od razu.

Najważniejsza była reakcja. Od niej zależało absolutnie wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^