ROZDZIAŁ 201

ISHMAEL

Długo wpatrywał się w małą karteczkę, którą przed momentem wręczyła mu Aria. Nie rozumiał z niej ani słowa, mimo że wszystko wydawało się jasne i czytelne. Nie było wątpliwości, że notkę napisał Athan — miał bardzo charakterystyczne, zamaszyste, wręcz ozdobne pismo, które nie sposób było pomylić. Co więcej, to jedno krótkie zdanie było spisane ostrożnie i dokładnie. Ishmael, jako jego przyjaciel i wieloletni wspólnik, napatrzył się na setki notatek zapisanych odręcznie przez swojego Stwórcę i wiedział, jak pisał, gdy się gdzieś spieszył lub czymś stresował, a jak, gdy nic nie wisiało mu nad głową.

Cokolwiek oznaczała ta notka, Athanasius spisał ją w pełnym skupieniu i spokoju. Musiał być pewien tego, co robi, nawet jeśli nie miało to wiele sensu.

Dlaczego tak nagle odszedł? Dokąd? Czemu w tak kiepskim dla nich wszystkich momencie? Ish wiedział, że Athan czuł się bardzo odpowiedzialny za tę rodzinę: bądź co bądź, wszyscy obecni domownicy byli jego Stworzonymi, o których starał się troszczyć. I na tyle, ile Ishmael znał swojego Stwórcę, na tyle nie wierzył, że tak nagle by odszedł bez powodu. Wokół było bardzo niebezpiecznie, mieli łowców i Baltimore’ów na karku — poza tym zdawało się, że między nim a Arią zaczęło się układać. Wobec tego Athan nie miał żadnego powodu, by tak nagle znikać.

A jednak jakaś przyczyna musiała istnieć. I Ish był pewien, że cokolwiek to było, było aż tak ważne, by rzucić wszystko i się tego podjąć.

Aria, tak jak mógł się tego spodziewać, miała zupełnie inne zdanie. Była wyraźnie wściekła i Ishmael wcale się jej nie dziwił. Miała inną perspektywę i, co ważniejsze, patrzyła na to wszystko mocno emocjonalnie. Fakt, że jeśli Athan nawet się z nią nie pożegnał, to raczej nie miał co tu wracać — bo Aria zamorduje go w samym progu. Rozumiał to, dlatego nie zamierzał w żaden sposób tego komentować.

Jednak zdębiał, słysząc jej kolejne słowa. Wszelka wyrozumiałość i współczucie wobec Arii momentalnie z niego uleciały, przypominając mu z całą mocą, dlaczego tak za nią nie przepadał.

— Milcz, Vasco — warknął wyjątkowo nieprzyjemnym tonem. — Jeśli Athan zdradził ci coś w tajemnicy, to się tej tajemnicy trzymaj, a nie ją rozgadujesz. Wiem, że ma jakieś swoje ponure sekreciki i pewnie niejedno za uszami — przyznał — ale jeśli mi tego nie zdradził, to znaczy, że miał swoje powody i nic mi do tego. Nienawidzę wścibskości. I nie przesadzasz lekko z tym porównaniem do Rozpruwacza? — spytał kpiąco. — To prawda, że był taki moment, w którym Jehanne się go obawiała, ja zresztą też nie wiedziałem, co się z nim działo, że się tak wściekał. Ale to w sumie łatwe — wyjaśnił z obojętnym wzruszeniem ramion. — Znasz to przysłowie, że ten, kto nie ma już nic, jest zdolny do wszystkiego? Bo nie ma już nic do stracenia. Kiedy zaginęłaś, Athan oszalał — przyznał nieco ciszej. — Od razu było widać, że nie liczyło się dla niego nic i nikt poza tobą. Powiedział, że zrobi wszystko, żeby cię znaleźć i słowa dotrzymał, chociaż mocno przy tym narozrabiał. Ale…

Nie dokończył, przypominając sobie, jak któregoś wieczoru wrócili z Jehanne do domu, zastając zakrwawiony salon i przerażoną panią Adriannę. Następnego ranka Athan zachowywał się wyjątkowo podle w stosunku do każdego, kto zdołał na niego spojrzeć, niejako potwierdzając przypuszczenia Isha, że jego przyjaciel wybrał się na łowy — nawet mimo ciążącego na nim zakazu i groźby śmierci.

Ale nawet mim tych wątpliwości, Ish nie chciał wierzyć, że Athanowi znowu odbiło. Musiało chodzić o coś innego — chociaż nie miał pojęcia o co. Zwłaszcza że tak nagle zniknięcie nie było całkiem normalne. Lecz nawet mimo to denerwowały go uwagi Arii.

— I czy to nie ty — zawołał nagle, spoglądając na nią z wyrzutem — w kółko powtarzałaś, że zrobiłabyś dla niego to samo? W takim razie wy obaj Rozpruwacze, tylko ty na razie teoretyczny.

Najchętniej już by skończył tę rozmowę i tak na wszelki wypadek zadzwonił do Matta, ale Vasco wciąż nie przestawała ględzić, co tylko doprowadzało go do szewskiej pasji.

— Jezu, już nie przesadzaj — burknął. — Jakiego wyboru dokonał? I z czym ty chcesz zostać sama? Nie wiem, gdzie Athana wywiało, ale napisał, że wróci. To znaczy, że wyjeżdża na jakiś czas, no ale jak wróci, to wróci! Może wpadł na jakiś trop, może… no nie wiem! Bo fakt, to nie było z jego strony specjalnie rozsądne — przyznał — ale, jak widzę, jesteś dobra w zakładaniu najgorszego. Jak chcesz.

Uspokoił się lekko, gdy do gabinetu weszła Jehanne z poranną kawą. Ten mały rytuał przywołał Isha do porządku, pozwolił się opanować, odetchnąć i na spokojnie pomyśleć. W końcu zmarszczył brwi, nie dając wiary w to, co chciał powiedzieć.

— Przepraszam — mruknął, spoglądając na Vasco. — Za ostro zareagowałem. Wiem, że dużo ostatnio przeszłaś, a zniknięcie Athana w niczym ci nie pomaga. Ale on na pewno zaraz wróci — przekonywał — bo niby dlaczego miałby tego nie zrobić? Spokojnie. I masz rację, nie ma co się za nim rzucać. Nie zaginął i pewnie niedługo się tu pojawi z wielkim bukietem kwiatów i nadzieją, że go nie zabijesz.

I na tym skończyły się uprzejmości, bo im więcej Jehanne mówiła, tym bardziej mina mu rzedła. Zignorował część o pieszej wycieczce Athana i natychmiast doskoczył do swojej dziewczyny, ujmując delikatnie jej twarz w swoje dłonie.

— Dlaczego mi nie powiedziałaś, że znowu masz koszmary? — spytał ze smutkiem zmieszanym z pretensją. — Obiecałaś mi, że dasz mi wtedy znać. Nie chcę, byś się z tym męczyła sama.

Czasami się zdarzało, że Jehanne budziła go swoimi krzykami, długo nie mogąc się uspokoić. Wtedy Ish nie namawiał jej do tego, by próbowała zasnąć, wiedząc, że to i tak nic nie da. Dlatego nie tylko dotrzymywał jej towarzystwa w bezżenności, ale próbował czymś zająć, od grania w chińczyka czy inne bzdurki po dokonywanie zupełnego przemeblowania całego wnętrza. Czasami coś oglądali, a czasami Ish wymyślał coś, czym mogła zająć się tylko Jehanne, przez co w jej oczach zaraz pojawiały się ogniki zupełnie przeganiające resztki strachu. Dlatego informacja o nawracających koszmarach mocno go przestraszyła.

A potem wcale nie było lepiej.

— Rozmawiali o jakiejś kobiecie? — powtórzył. — Hm, Luca wspominał o jakiejś… co ją mu niby Goro chyba porwał… jak jej tam… Elisabeth? Niee, nie, nic na E… Hm, jak to szło… Linda? Nie. Isa… Isalind… chyba? I zaraz — przerwał na moment — Goro ją kochał? Od kiedy demony mają jakiekolwiek uczucia? Jesteś, skarbie, pewna? Z tego co czytałem, demony są istotami bezdusznymi — i to tak dosłownie. Nie odczuwają nic poza gniewem i żądzą zemsty, bo z tego miały być przed wiekami stworzone. Dlatego miłość odpada. Hm, a potem ją zamordował? — mruknął. — To albo nie chodzi o Isalind, tylko jakąś inną, albo któryś z nich kłamie: albo Luca, albo Goro w tym wspomnieniu. No co? To też nie jest wykluczone. Dobrze by było spytać o to Batimore’a, co? — spytał z wyraźną kpiną. — Bo Goro spotkać bym nie chciał, a już tym bardziej go o cokolwiek dopytywać.  Ale zemsta… hm, z tego co widziałaś, to faktycznie by pasowało.

Ish westchnął ciężko. To wszystko coraz mniej mu się podobało.

— Czyli co — mruknął — Goro wyrzyna wampiry w zemście na Luce? I co, zaczyna sobie od góry, a potem będzie schodził z kolejnych szczebli? Zajebiście — syknął wściekle. — Jak Baltimore chce się bawić w swoje gierki, to niech się bawi, ale niech reszty w to nie wciąga! A zwłaszcza, do kurwy nędzy, nas.

O ile Jehanne była tym silnie zaniepokojona, tak on i Aria wyglądali na nie tyle zmartwionych, co wściekłych tym wplątywaniem całej rasy w prywatne zatargi dwóch dawnych przyjaciół. I, co ważniejsze, ta wojenka zamieniała się w ogólnorasowy konflikt, w którym wampiry teoretycznie nie miały żadnych szans.

Praktycznie też niewielkie.

— Dobra — westchnął ze zmęczeniem, czując w kościach, że to będą bardzo trudne dni. I tygodnie. I miesiące. — Ty idziesz zaraz ze mną na spacer i o wszystkim mi opowiadasz — rzekł groźnym tonem, łypiąc na Jehanne — a ty — dodał, spoglądając na Arię — uspokój się i nie panikuj. Powkurzaj się trochę, jak chcesz, ale to też wiele ci nie da. Chcesz grać odpowiedzialną panią domu? To graj, ale najpierw się uspokój. Na wszelki wypadek zadzwonię do Matta. Może coś słyszał, ale nie będę przecież zaginięcia zgłaszał, bo jest za wcześnie, poza tym nie mamy ku tego żadnych podstaw. Dobra, sio mi stąd. Ciebie, skarbie, sam znajdę jak wszystko dokończę, a tobie dam znać, jak się czegoś dowiem.

Gdy obie panie opuściły jego gabinet, rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu, ze świstem wypuszczając powietrze z płuc. Nawarczał na Arię, że panikuje i przesadza, ale sam był bardzo mocno zaniepokojony. Jeszcze wczoraj Athan zachowywał się zupełnie normalnie, nie odstępując Arii na krok. On sam trzymał się całkiem nieźle, a przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo nie od dziś wiadomo, że Tismaneanu był świetny w ukrywaniu emocji i tłumieniu w sobie wszystkiego, co mu dokuczało. Jednak to Vasco była w wyraźniej rozsypce, a Athan zachowywał się przy niej bardzo dla siebie typowo — robił co mógł, by okazać jej swoje wsparcie i obecność. No właśnie: obecność. Znał swojego Stwórcę na tyle, by wiedzieć, że nigdy w życiu nie zniknąłby od tak, bez choćby słowa. A już na pewno nie wybrałby na to tak nieodpowiedniego momentu. Jak na głowę przystało, zostałby w domu i starał się chronić wszystkich, z Arią na czele.

Więc dlaczego tak nagle odszedł? Co było aż tak ważne?

Długo obracał w dłoniach telefon, nim zdecydował się zadzwonić do Matta. Wysłuchując kolejnych sygnałów, Ish dumał nad tym, że po wszystkim będą musieli wystawić Atkinsonowi ogromny czek, ponieważ póki co ratował ich ze wszystkich tarapatów, od tych ogromnych, do wyjątkowo głupich i malutkich. Zniknięcie Athana raczej należało do tej ostatniej kategorii, ale wolał się upewnić. Nie dla Arii, ale dla siebie.

Bo Ish, wbrew temu, co okazywał, też był poważnie zaniepokojony.

Gdy Matt odebrał, Drawson wyjaśnił ogólnie, w czym rzecz, zaznaczając, że podobne zniknięcie nie jest w stylu Athanasiusa — co zresztą potwierdził sam glina. Obiecał, że będzie miał to w pamięci, a na końcu zaproponował, że może spróbować namierzyć jego telefon — pod warunkiem, że miał go przy sobie. Ish natychmiast się zgodził, zupełnie zapominając o tej jakże prostej opcji, w tym samym czasie upewniając się, że jego Stwórca nie zostawił komórki nigdzie w domu.

Informacja o Matta przyszła całkiem szybko, bo nieco ponad godzinie. Wprawdzie namierzanie telefonu zwykle trwało chwilę, ale Ish miał na uwadze, że kwestia Athana nie tylko nie była pilna, ale wręcz uchodziła za zupełną błahostkę. Nikt o zdrowych zmysłach by się tym nie zajął, gdyby nie fakt, że mieli w Atkinsonie przyjaciela.

Dzięki temu Drawson dowiedział się, że ostatnie logowanie miało miejsce na obrzeżach Norwich, gdzieś w okolicach jakiegoś podrzędnego baru. Ish od razu pomyślał, że Athan mógł tam mieć umówione jakieś spotkanie, choć tak nagłe wyrwanie się stamtąd o trzeciej w nocy — i to na piechotę — było dość wyjątkową okolicznością. Zapewne ktoś go w którymś miejscu podwiózł, ale to nadal nie tłumaczyło, dlaczego nie skorzystał ze swojego auta.

Przez chwilę zastanawiał się, co zrobić. Obecnie był jednym facetem w domu i nie powinien zostawiać dziewczyn samych, nawet jeśli podróż do Norwich zajmie mu chwilę. Ale wwiercający się w serce niepokój kazał mu sprawdzić jedyny trop, jaki miał. Z tego powodu szepnął Jehanne słówko, że zaraz wraca, nie zdradzając jej żadnych szczegółów, tym samym obiecując, że gdy tylko wróci, zabierze ją na długi spacer. Arii w ogóle nie informował o swoim wyjeździe.

Tak jak sądził, dojazd na miejsce nie zajął mu wiele czasu. W miejscu, w którym powinien znaleźć Athana, znajdowała się tylko jakaś stacja benzynowa i kilka hal produkcyjnych. W oddali majaczył też jakiś obdarty bar i to właśnie w pobliżu tego miejsca ostatnio logował się telefon jego Stwórcy. Ishmael natychmiast ruszył w stronę knajpy, ale dochodziła dopiero jedenasta przed południem, więc była zamknięta. Nie pomogło pukanie i walenie do drzwi – albo w środku nikogo nie było, albo działo się tam coś na tyle ważnego, że nikogo nie wpuszczano. Ta druga opcja bardziej mu pasowała do zniknięcia Athana, dlatego trzymał się nadziei, że prędzej czy później stamtąd wylezie. Ale nawet jeśli — to co dalej? Bo tego rodzaju spotkanie na pewno nie zajęłoby mu kilku tygodni, tak jak zapowiadał w notce.

Nie było sensu czekać, dlatego Ish niemal odruchowo wyjął telefon i wybrał numer przyjaciela. Nie zaskoczył go fakt, że nikt nie odbierał, choć nadal dość mocno martwił.

Zaskoczyło go za to coś innego.

Słabo, ale jednak słyszalne wibracje docierające gdzieś z tyłu. Ishmael rozejrzał się zdezorientowany dookoła, próbując zlokalizować źródło tego dość charakterystycznego dźwięku. Marszcząc czoło, zaczął krążyć po chodniku…

…a gdy automat odparł, że abonent jest czasowo niedostępny, rozłączając połączenie, wibracje ustały.

Zszokowany, natychmiast jeszcze raz wybrał numer Athana, przez co wibracja dobiegająca gdzieś z okolicy natychmiast się uruchomiła. Natychmiast docodząc do właściwych wniosków, nerwowo rozglądał się dookoła, by czym prędzej odnaleźć komórkę.

Aż wreszcie ją znalazł. Wibracja dochodziła z pobliskiego kosza na śmieci.

To nie wyglądało na przypadek. To nie był przypadek. Ale dlaczego Athan pozbywałby się swojego telefonu? Niczego już nie rozumiał.

Marszcząc czoło, zbliżył się do pojemnika, po czym rozejrzał na boki, czy czasem nie kręcił się wokół żaden przechodzień. Kręcił i, co więcej, łypał na Isha podejrzanie, ale Drawson nie miał innego wyjścia. Krzywiąc się z niesmakiem, wyjął ze śmieci telefon umazany resztkami jakiegoś soku. Mimo to działał, a na ekranie, poza żądaniem podania hasła, widniała niebagatelna ilość nieodebranych połączeń, w większości od Arii. Coraz mocniej zaniepokojony, schował telefon, czując, że nie miał tu już czego szukać.

Gdy wrócił do domu, natychmiast poszedł odszukać Arię. Nie widział powodu, by to przed nią ukrywać; co więcej, Vasco była pierwszą osobą, którą należało informować o wszelkich athanowych kwestiach. Dlatego gdy tylko ją ujrzał, wyciągnął przed siebie otwartą dłoń, na której leżał telefon Athana.

— Matt go namierzył, ale na miejscu nie było właściciela — wyjaśnił ponuro. — Znalazłem go w koszu na śmieci na obrzeżach Norwich. Jeśli znasz hasło, to możesz pogrzebać, sprawdzić ostatnie połączenia czy cokolwiek. I nie patrz tak na mnie — dodał ponuro, sam czując, jak sprawa zniknięcia Athana wysysa z niego wszystkie siły. — Ja też nie wiem, co o tym myśleć. Ale uznałem, że powinnaś wiedzieć.

Nie wiedział, co mógł jeszcze powiedzieć. Nie wiedział też, jak zareaguje Aria: czy się wkurzy, czy może zmartwi? Stawiał na to pierwsze, bo nadal jakoś mu się nie wydawało, by Vasco faktycznie aż tak zależało na Athanie — ale na pewno nie zamierzał wypowiadać tych wątpliwości na glos. I choć chciał, to czuł, że powinien jeszcze chwilę zostać — a przynajmniej do czasu, aż Vasco sama go nie wygoni. On sam pragnął tylko znaleźć Jehanne i zabrać ją na obiecany spacer w nadziei, że przy swojej lubej zdoła się jakoś wyciszyć. Choć jak ją znał, wampirzyca jeszcze mocniej się tym wszystkim stresowała i to na nim spocznie zadanie uspokojenie Jehanne.

Mimo że sam tego potrzebował.

 

 LUCA

Ciemne zasłony nie wpuszczały światła dnia, potęgując panujący w komnacie półmrok.

Wbrew pozorom, nie czul się w tych warunkach najlepiej. Mimo tego, że był wiekowym wampirem. Mimo tego, że pochodził z pradawnego rodu. Mimo tego, że miał uchodzić za stereotypowego krwiopijcę dumnego ze swojego pochodzenia i spuścizny swoich przodków. A jednak lubił, gdy promienie słońca siłą wdzierały się przez okna, tworząc na kamiennej podłodze jaskrawe mozaiki. Lubił delikatne łaskotanie promieni ślizgających się po jego twarzy.

Lubił to światło, bo kojarzyło mu się z nadzieją. A tej teraz potrzebował bardzo dużo.

Lecz wbrew temu, co chciał, czego potrzebował i czego się obawiał, od dawna chodziła za Lucą myśl, by odwiedzić jedno miejsce. Mityczne, legendarne, schowane między bajki. Ale Luca wierzył w bajki, a zwłaszcza w te opowiadające o złych demonach. Był ciekaw, jak dokładnie zakończyła się ta jedna, która interesowała go najbardziej. Znał tylko ogólny zarys, ale żadnych szczegółów. A te były dziś na wagę złota.

Lot do Lampeter zajęła mu dosłownie chwilę, dlatego dość szybko odszukał niewielki, szesnastowieczny klasztor. Dostanie się do środka nie było problemem, podobnie jak hipnotyczne przekonanie sióstr, że powinny wpuścić go do części, o której żadna z nich nie miała nawet pojęcia. Być może słyszały, że zanim przerobiono ten budynek na klasztor, znajdowało się tu coś na wzór szpitala psychiatrycznego. W odróżnieniu do współczesności, w tym przypadku najniebezpieczniejszych pacjentów lokowano na najniższych piętrach, zwykle w piwnicach. Tego rodzaju pacjentów zwykle po prostu głodzono, czasem torturowano lub wykorzystywano do eksperymentów. Z tego powodu cele były bardzo dobre zabezpieczone; na tyle, że nawet dziś bardzo trudno było się tam dostać, zwłaszcza że piwnic nie używano od dziesiątek lat. Przejście do wąskich, klaustrofobicznych wręcz korytarzy było zamurowany, ale ścianka była cieka i krucha, dlatego łatwo ją zburzono. Trudniej było z grubymi, dębowymi drzwiami, do których, co oczywiste, nikt nie miał klucza. Rozwalenie ich spowodowało dużo huku i kurzu, ale było konieczne, by przedostać się dalej. Luca dziwił się tym zabezpieczeniom, lecz zaraz pomyślał, że to przecież czysto ludzka robota. Śmiertelnicy, z jednej strony tworzący i wierzący w tak wiele bajań, byli nadzwyczaj naiwni — albo w drugą stronę, wyjątkowo sceptyczni, przez co nie potrafili ujrzeć prawdy leżącej pośrodku. Dlatego nie sądzili, by ktokolwiek przedostał się przez te zabezpieczenia, nie biorąc pod uwagę żadnych bytów niematerialnych.

Gdy Luca już wiedział, że był o krok od celu swojej podróży. To tu przed laty uwięziono Goro. To tu spędził cale dekady i to stąd uciekł. Coraz bardziej przejęty ciężką atmosferą emanującą z tego miejsca, odesłał wciąż zahipnotyzowane zakonnice, aby zostawiły go same. Pękający tynk sypał się z sufitu, pajęczyny oblepiały każdą ścianę, a smród stęchlizny aż szczypał w oczy. Mimo to Luca nawet się nie skrzywił, śmiało prąc na przód. Wiedział, że nie spotka go tam żadne niebezpieczeństwo. Chciał tylko obejrzeć miejsce zbrodni.

Plątanina zniszczonych korytarzy zdawała się nie mieć końca, a jednak ten wreszcie nastał. Nie było łatwo go odnaleźć, choć z drugiej strony tropem był nasilający się smród zgnilizny. Gdy zaś dotarł na miejsce, przywitał go widok na pozór potworny, lecz na Luce nie robiący żadnego wrażenia.

Na środku niewielkiej salki, na końcu której majaczyły metalowe kraty, stał okrągły, drewniany stół. Wokół niego siedziało sześć zakonnic, od wielu miesięcy martwych. Siedziały sztywno, a przynajmniej na tyle, ile pozwalały im zwiotczałe ciała, lecz na twarzach nie malował się ból czy strach, a… spokój. Błogi, radosny wręcz spokój. Zbliżywszy się do nich, próbował znaleźć na ich ciałach jakiekolwiek ślady walki, chociaż wiedział, że żadnych takich tam nie dostrzeże.

— Wiedziałem, że przyjdziesz!

Odskoczył przerażony, z bezbrzeżną paniką wpatrując się w jedną ze starszych zakonnic, której martwe oczy świeciły biało-żółtawym blaskiem. Szeroki, okrutny uśmiech uszkodził resztki zgniłej tkanki, ukazując całe płaty mięsa i mięśnie. Luca, przyparty do ściany, dyszał ciężko, nie mając pojęcia, co się działo i co powinien zrobić.

Nie zdążył się nawet nad tym zastanowić, kiedy z gardła martwej zakonnicy wydobył się potworny skrzek. Nagle rozległ się głośny huk, by po chwili głowa starowinki opadła bezładnie na pierś, dając jasno do zrozumienia, że to był koniec jej pośmiertnych podrygów. Rozglądając się panicznie dookoła, panicznie się bał, że gdzieś jeszcze natrafi na ślad demona. Wprawdzie te mogły go dworować dosłownie wszędzie, jednak miejsce uwięzienia Goro było wyjątkowo niebezpieczne. Luca planował znaleźć tu jakieś ślady i wskazówki, lecz to natychmiast przestało mieć jakiekolwiek znaczenie — zwłaszcza w obliczu ratowania własnego życia. Z mocno bijącym sercem, niemal biegiem rzucił się w stronę wyjścia, cały czas mając przerażające poczucie, że ktoś go śledził, wwiercając się nienawistnym spojrzeniem w jego plecy. Całe jego ciało płonęło strachem, lodowate dreszcze paraliżowały mięśnie, a spanikowany umysł podpowiadał najczarniejsze scenariusze.

I nawet wydostanie się na zewnątrz nic nie zmieniło. Ni jasno świecące słońce, ni orzeźwiający wiatr. Nic nie dawało poczucia bezpieczeństwa.

Bo i nigdzie nie było bezpiecznie.

 

— Znalazłem coś.

Drgnął niespokojnie, brutalnie wyrwany ze swoich ponurych myśli. Sam nie wiedział, kogo spodziewał się zobaczyć, ale gdy ujrzał Aidena, swoją prawą rękę, odetchnął cicho — choć wciąż nie mógł nazwać tego ulgą. Luca był pewien, że po spotkaniu z demonem sprzed kilku godzin jeszcze długo nie będzie mógł się uspokoić.

— Co takiego?

Aiden odchrząknął, po czym zbliżył się do swojego pana z dwiema księgami. Obie ułożył na biurku, otwierając je w zaznaczonych zakładkami miejscach.

— Sam to sprawdź, ja nie do końca to rozumiem… ale… ja to interpretuję tak, że… chyba dzięki temu można go znaleźć. Tylko nie wiem — tłumaczył niepewnie — czy to oznacza zlokalizowanie, czy przywołanie. Ale to i tak chyba coś, nie?

Teraz Luca już nie był tego taki pewien. Na początku, gdy tylko dostrzegł znajome lotki, chciał odszukać Goro, choć było to głupie i zuchwałe. Po tym, co Luca zrobił Goro, nie miał prawa się do niego zbliżać — mimo że Baltimore w żadnym razie nie żałował swoich czynów. Jednak na początku sądził, że miał w sobie tyle siły i odwagi, by stawić czoło dawnemu przyjacielowi.

Jak mógł być aż tak naiwny? Sam tego nie rozumiał.

— Dziękuję. Natychmiast to sprawdzę.

— Czy będę jeszcze potrzebny? Do rytuału czy…

— Nie. Możesz odejść.

Luca długo wpatrywał się w zaznaczone inskrypcje, a im uważniej je czytał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że rzeczywiście mogły pomóc. Jednak co by zrobił, gdyby go tu przywołał? Goroheidur’ath natychmiast by ich wszystkich zabił, Lucę zostawiając sobie na koniec, aby cierpiał najbardziej. Jego dawny przyjaciel był obsesyjnie honorowy, to prawda, ale przez to jego zemsty były tym okrutniejsze.

Używając rytuału namierzającego, nie on władowałby Goro w pułapkę, tylko sam by się w niej zatrzasnął.

A gdyby to zaklęcie nie sprowadzało tu demona, tylko go lokalizowało? Co Luca by wtedy zrobił? Rzucił się tam z całą swoją armią? Niby jak, skoro jego małżonka nadal nie znała całej prawdy, sądząc, że poluje po prostu na jakiegoś podrzędnego łowcę? Gdyby poznała prawdę, zaczęłaby dociekać do przyczyn dawnego sporu Luci i Goro, a tych Baltimore nie zamierzał zdradzać. Zresztą: jakie miał szansę w starciu z wściekłym, jakże potężnym demonem?

Zamknął obie księgi z głuchym łoskotem.

Wolał żyć w przekonaniu, że nie istniał żaden sposób na odnalezienie Goro. Poczucie odpowiedzialności za poszukiwania, a tym samym ogromne ryzyko narażenia się na gniew dawnego przyjaciela, chwytało go boleśnie za gardło, ilekroć o tym pomyślał. Uspakajało go tylko wmawianie sobie, że nic nie dało się zrobić, a on pozostaje bezradny.

Tak było łatwiej. Bezpieczniej.

Tak było łatwiej.

 

— Przepraszam, pańska żona chce się z panem widzieć…

Aiden przerwał raptownie i popatrzył na swojego pana z niepokojem, wnet dostrzegając, że coś poszło nie tak.

— Czy coś się stało…? — spytał niepewnie. Aiden zawsze tak brzmiał: jakby pracował dla Luci dopiero od trzech dni, a nie blisko trzech dekad. Dotychczas Baltimore mocno doceniał ten rodzaj szacunku, lecz w tamtym czasie potrzebna mu była czyjaś silna ręka i jeszcze silniejsza opinia. — Rytuał się nie sprawdził?

— Niestety.

— Przepraszam… — wyjąkał z ogromnym wstydem. — Myślałem, że…

— To nie twoja wina. Fantastycznie się spisałeś. Jak na razie z nas wszystkich najlepiej.

Aiden wyraźnie nie spodziewał się tych słów, dlatego nie wiedział, co odpowiedzieć. Na szczęście to zawahanie nie trwało długo, a gdy wampir ocknął się z tego chwilowego letargu, ukłonił się, przeprosił i zniknął, zostawiając Lucę z błogosławionej i przeklętej zarazem samotności i ciszy.

Ciemne zasłony nie wpuszczały światła dnia, potęgując panujący w komnacie półmrok.

Lecz tym razem ta ciemna niepewność koszmarnie go przerażała.

 

 ATHANASIUS


Ben Azaj powiada: Spełnij ochoczo dobre czyny, choćby najłatwiejsze, a uciekaj od grzechu, bo dobry czyn pociąga za sobą dobry czyn, a grzech pociąga za sobą grzech; nagrodą dobrego czynu jest dobry czyn, a karą za grzech jest [sam] grzech

Talmud, Awot 4, 2

 

Bo kto nie był ni razu człowiekiem,

temu człowiek nic nie pomoże

Adam Mickiewicz, „Dziady”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^