ROZDZIAŁ 199

 ATHANASIUS

Informacja o śmierci Antony’ego była jak cios w żołądek. I to taki pozbawiający tchu na kilka długich, przerażających w swym otępieniu chwil. Cisza wdzierająca się siłą do ich uszu i myśli była coraz cięższa i trudniejsza do zniesienia, tylko podsycając napięcie. Ten przedziwny impas, w którym utkwili, przerwało dopiero omdlenie Marisy. Wprowadziło pewne poruszenie, ale nie tego rodzaju, którego wszyscy oczekiwali — stan pani Cavendish tylko jeszcze bardziej wszystkich zestresował. W ostatnim czasie przeżyła zdecydowanie zbyt wiele — najpierw zmarł jej mąż, a w ciągu kilku ostatnich dni dwóch swoich podopiecznych, których traktowała jak synów. Athan bardzo poważnie się o nią martwił; Marisa zawsze była kobietą silną psychicznie i pewną siebie, jednak takie natężenie tragedii przygniotłoby do ziemi nawet najtwardszych. Nie miał pewności, jak przyjaciółka sobie z tym wszystkim poradzi, ale Athan był pewien, że nie należało zostawiać jej samej.

Tylko jak, skoro wokół działo się tyle złego?

Kolejne wydarzenia wcale nie polepszyły sytuacji. Kiedy Aria użyła na Luce swojej wyjątkowej umiejętności, wampir musiał zaciągnąć zęby, by tego nie skomentować. Korzystanie z tej broni wobec Baltimore’a było bardzo nierozsądne, a jeszcze większą nieodpowiedzialnością było wysilanie swojego organizmu będąc na głodzie. Efekt ujawnił się błyskawicznie poprzez wąską strużkę krwi spływającej Arii z nosa; wyraźnie osłabiona ledwo trzymała się na nogach, dlatego czym prędzej musiała się czegoś potrzymać. Przy gościach nie zamierzał niczego mówić, ale gdy tylko zostaną sami, zamierzał powiedzieć Arii, co sądził o jej swawoli. Nie spodobało mu się, że ostatnio dość często się spierali, ale wciąż nie rozumiał, dlaczego Aria niekiedy zachowywała się aż tak nieodpowiedzialnie.

— Ja też nie wiem, dlaczego padło akurat na niego — mruknął ponuro. — Tak jak mówisz, to nie był nikt aż tak ważny, a przynajmniej nie pasuje do profilu. Chyba że…

Zamilkł na moment, jeszcze bardziej markotniejąc. Do głowy przyszedł mu powód, dla którego zabito Antony’ego, ale bardzo mu się on nie podobał.

— Antony już raz nas przestrzegł przed atakiem na Emmeta i miał rację — zauważył Athan, obejmując Arię i siadając razem z nią na sofie. Wyraźnie nie była w najlepszej formie i gdy tylko skończą tę małą naradę wojenną, natychmiast wyśle ją spać. — Przed kolejnym atakiem wspominał mi, że jego informatorzy go ostrzegli, ale już za późno. Ostatni raz, gdy był przez nas widziany, krzyknął Ishowi przed wyjściem, że na coś wpadł i musi to sprawdzić. Myślę — podjął z największą powagą, spoglądając na wszystkich zebranych — że łowcy zabili Antony’ego, bo za bardzo próbował ingerować w zamach. Za bardzo im przeszkadzał, za bardzo się wtrącał.

Zerknął kątem oka na Jehenne; o ile przy całej reszcie mógł mówić o swoich wyjątkowo ponurych przypuszczeniach, tak o tę jedną wampirzycę naprawdę się bał. Wiedział, że mocno przeżyła ostatnie wydarzenia i Ish robił wszystko, żeby tylko jakkolwiek uspokoić i wytłumaczyć, że nikt z tu obecnych nie pozwoli jej skrzywdzić. Athan nie wątpił, że Jehanne nie była już małą dziewczynką i potrafiła sobie radzić, ale i tak nie chciał jej dodatkowo martwić.

Niestety, w przekazaniu złych wieści wyręczył go Matt.

— Więc was też mogą mieć na oku. Zwłaszcza jak zauważyli, że Baltimore tu przyłazi. Jeśli tak, to na pewno uznają was wszystkich za równie niewygodnych.

Athan zaklął w duchu, zły na tę bezpośredniość Matta. Jednak nic nie powiedział, zwłaszcza że przyjaciel miał rację. Lecz nawet mimo tego był tu jeden element, który mu nie pasował.

— Zakładając, że faktycznie wiedzą o wizytach Luci — mruknął w zamyśleniu — dlaczego zabili tylko Emmeta, skoro mieli idealną okazję, by załatwić nas wszystkich? Bo tylko Emmet pasował im do profilu? — pytał, wcale nie oczekując odpowiedzi; wiedział, że nikt jej nie znał, choć jej poznanie było kluczowe. — Już wtedy mogliśmy uchodzić za niewygodnych, a jednak zginął tylko Emmet. Wszyscy wtedy spaliśmy — zauważył — więc byliśmy nieszkodliwi. Więc czemu nikt z nas, tylko on jeden?

Długo utrzymujące się milczenie było dostateczną odpowiedzią, której zresztą Athan się spodziewał. Pytań mieli dziesiątki i ta liczba wciąż rosła, odpowiedzi zaś nie mieli prawie wcale. Krążyli między przypuszczeniami a tym, co powiedział im Luca. I choć z pewnością był dobrze poinformowany, nawet nie próbował ukrywać, że szuka Goro dla własnych celów, mając w poważaniu potencjalne ofiary.

— Słońce, ja wiem, że Baltimore nie jest naszym przyjacielem — mruknął na poły z sarkazmem i zmęczeniem, zerkając na Arię — ale jakie twoim zdaniem mamy wyjście? Baltimore’owie mają większe zasięgi, większe możliwości i większą wiedzę. Poza tym wygląda na to, że Luca chce znaleźć Goro z powodów, którymi nie chce się chwalić. I wiesz co? Nie obchodzą mnie te powody. Po prostu niech załatwi ten problem — czy to sam, czy jednak z naszą pomocą. Wolałbym to pierwsze, ale z drugiej strony już jesteśmy w to wmieszani — przez śmierć Emmeta. Nie znam cię od wczoraj, kochanie, i wiem, że tego nie odpuścisz. I mnie też się to wszystko mocno nie podoba — przyznał z westchnięciem — ale nie mamy wielkiego wyjścia. I ty lepiej myśl — łypnął na nią ponuro — jak wytłumaczysz Baltimore’owi, że tak perfidnie go oszukałaś. Pewnie się domyślasz, że nie będzie zachwycony. Bo, czy ci się to podoba, czy nie — a wiem, że nie — to jesteśmy z nim w jednej drużynie. Nawet jeśli mu nie ufamy.

Nie było już wiele więcej do powiedzenia. Wszyscy, zasępieni i pogrążeni w swoich ponurych myślach, milczeli uparcie, wpatrzeni gdzieś przed siebie. Każdy zdawał sobie sprawę z tego, z jak dużym kłopotem mieli do czynienia i nikt nie wiedział, jak go rozwiązać, co było w tym wszystkim najgorsze.

Pogrzeb Antony’ego odprawiono dwa dni później i pochowano go tuż obok Emmeta, jasno w ten sposób ukazując, że obaj byli dla Cavendishów jak synowie. Każdy, obserwując pochówek, miał to ponure poczucie, że rodzinna krypta nagle zdecydowanie za szybko zaczęła się zapełniać. I wszystko wyglądało prawie tak samo jak przy pogrzebie Emmeta… prawie. Jedyną różnicą była sama Marisa, która poprzednio nie była w stanie ukryć swoich emocji, nie przestając płakać. Tym razem jednak nie tylko nie uroniła ani jednej łzy, ale wręcz jej twarz wyglądała jak blada, papierowa maska pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Z daleka Marisa sprawiała wrażenie, jakby była nieobecna duchem lub wręcz jakby ten pogrzeb w żaden sposób jej nie interesował. Lecz wszyscy tam zebrani znali panią Cavendish i wiedzieli, że to milczenie było spowodowane dogłębną rozpaczą i ogromnym zmęczeniem ostatnimi wydarzeniami. Z Marisy uciekła już cała radość, cały optymizm, wszystkie nadzieje i siły. Była jak puste, popękane naczynie, którym wystarczyło mocniej potrząsnąć, by rozpadło się na kawałki.

I tego Athan obawiał się najbardziej. Zwłaszcza że nie miał pojęcia, jak mógł jej pomóc. Mogli co najwyżej zabrać ją do siebie, aby nie czuła się samotna — choć wyglądało na to, że właśnie tego potrzebowała. Na początku była cicha, wyobcowana, pogrążona w milczącej żałobie. Każdy z domowników uważał ten stan za zupełnie normalny, dlatego pozwalał jej przeżywać śmierć bliskich w spokoju.

Niepokoić zaczęli się dopiero trzy dni po pogrzebie Antony’ego, kiedy Marisa… zaczęła się uśmiechać. Spokojna, odprężona, sprawiała wrażenie pogodzonej ze swoim losem, na co przecież było zdecydowanie za wcześnie. Ilekroć Athanasius na nią patrzył, włosy jeżyły mu się na karku. Jego przyjaciółka bowiem kojarzyła mu się z umierającym, któremu nagle się polepszyło dzień przed śmiercią. Athan niejednokrotnie był świadkiem takich cudownych, chwilowych uzdrowień: ludzie nagle nabierali kolorów i apetytu, śmiali się i cieszyli, że wracają do zdrowia, by kilkanaście godzin później odejść we śnie. I właśnie z takim pacjentem kojarzyła mu się Marisa, podsycając jak najgorsze przeczucia.

Przeczucia, które się potwierdziły, gdy w południe przyjaciółka poprosiła jego i Arię o rozmowę.

Przeszli do gabinetu Athana, lecz tym razem to przyjaciółka zasiadła na czołowym miejscu za biurkiem. Długo milczała, zbierając się w sobie, by rozpocząć rozmowę. Lecz zamiast tego, sięgnęła do swojej torebki, wyjmując stamtąd złożoną na pół kartkę. Ułożyła ją ostrożnie na blacie, przykrywając dłońmi, po czym odetchnęła nerwowo, wyraźnie coraz bardziej przejęta tym, co miała za chwilę powiedzieć.

Jednak nim wypowiedziała pierwsze słowa, zadrżała silnie pod wpływem nagłego ataku płaczu. Gwałtowny szloch trwał tylko chwilę; Marisa pospiesznie otarła łzy, zaznaczając, że to nic i mają na to nie reagować. Z trudem przełknęła ślinę, raz jeszcze próbując wykrzesać w sobie tyle sił, by zdołać się odezwać.

— Nie daję sobie rady.

Wypowiedzenie tego jednego zdania było dla niej zbyt dużym wysiłkiem; raz jeszcze mocno zadrżała, na moment skrywając twarz w wyjętej chwilę temu chusteczce, tym samym ocierając wciąż wypływające łzy. Lecz nim ktokolwiek zdążył zareagować, Marisa odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić, po czym spojrzała na dwoje swoich przyjaciół, uśmiechając się delikatnie.

— Nie myślcie tylko, że to przez was, bo niedostatecznie mnie wspieracie — zaznaczyła prędko mocno drżącym głosem. — Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego towarzystwa w tak trudnych chwilach, a-ale… Ale…

Serce mu się krajało, patrząc, jak jego przyjaciółka nie jest w stanie dalej mówić. Obserwowało się to tym trudniej, że Athan ani nie wiedział, co robić, ani nawet nie powinien reagować — w tej chwili jednym, co musieli zrobić, to pozwolić Marisie powiedzieć wszystko, co leżało jej na sercu. Nawet jeśli Arii i jemu potwornie trudno było to znosić.

— Najpierw E-elijah — dukała cicho, nie będąc już w stanie powstrzymywać łez — a… a t-teraz Emmet i A-antony… Nie rozumiem, dlaczego — pisnęła dławiącym głosem — tak mnie ukarano… Jakby Bóg z opóźnieniem karał mnie za to, że jestem stworzeniem wyjętym z cienia! I ja mam teraz z tym żyć? — pytała desperacko, nagle podnosząc głos. — Radzić sobie, udawać, że nic się nie stało? Wrócić do pustego domu i do fundacji, do tego wszystkiego, czym żyłam pół roku temu?! Nie umiem — jęknęła płaczliwie. — Już nie umiem…

Walczyła, jak mogła. Próbowała się nie rozpaść, a przynajmniej jeszcze nie teraz, nawet jeśli już dawno zrezygnowała z udawania silnej, dzielnie znoszącej trudy kobiety. Drżąc, zagryzała wargi, byle tylko nie zacząć płakać, co rusz ocierając wilgotną chusteczką spływające łzy.

— Po śmierci Elijaha… — szeptała z coraz większym trudem — już wtedy powinnam się poddać. Ale tłumaczyłam sobie, że on by tego nie chciał… Poza tym miałam was — dodała z cieniem uśmiechu — więc myślałam, że ten ból… że to będzie bolało już zawsze, ale… ale w końcu się do niego przyzwyczaję. Do tego bólu, do tej żałoby. Pomagaliście mi wy, poza tym… myślałam, że mam przy sobie Antony’ego… i mojego Emmeta, k-który nie chciałby, ż-żeb-bym… żebym się p-poddała…

Tym razem nie dała rady powstrzymać płaczu, chowając twarz w dłoniach. Uspokoiła się odrobinę dopiero gdy Aria ścisnęła ją za dłoń w pokrzepiającym geście, starając się jakkolwiek pocieszyć — choć było to bardzo trudne. Zwłaszcza że oboje mieli poczucie, że Marisa nie tego potrzebowała.

Lecz nadal nie wiedzieli czego. Do czego zmierzała? Dlaczego tak pilnie chciała z nimi porozmawiać?

Aż wreszcie się dowiedzieli. Wystarczyły dwa słowa. Niby proste, ogólne, o bardzo szerokim znaczeniu. Niby żadne konkretne, niby niewiele znaczące. A jednak oznaczające wszystko.

Oznaczające to, czego ani Aria, ani Athan nie byli w stanie sobie wyobrazić. Czego nie przewidzieli, z czym się nie godzili.

Oznaczające to, co ich tak potwornie przerażało.

— Chcę zasnąć.

Te dwa słowa podziałały na nich jak kubeł zimnej wody: zmroziły, sparaliżowały, oniemiały, przeraziły i zaszokowały. Przez pierwsze ułamki sekund analizowali nerwowo, co Marisa mogła mieć na myśli — bo przecież nie to. Następne chwile minęły na panicznym zaprzeczaniu, a kolejne na bolesnym uświadomieniu sobie, co ich przyjaciółka chciała im przekazać.

Gdy już ocknęli się z szoku, natychmiast pomyśleli, że powinni coś zrobić. Przestraszeni i niepogodzeni z jej zamiarem, prosili ją delikatnie i namawiali do spokojnego przemyślenia tej decyzji. Początkowo Marisa słuchała ich przy lekko przymkniętych powiekach, jakby po prostu chcąc to cierpliwie przeczekać. Kiedy więc podniosła na nich wzrok — zimny, pusty, szklany — ich serca na moment zamarły, ukłute boleśnie zrozumieniem, że Marisa już dawno temu podjęła decyzję i była świadoma wszystkich jej konsekwencji. Byli więc bezradni.

— Proszę — szeptała, kiwając lekko głową — nie próbujcie mnie przekonać, bym zmieniła zdanie. Dajcie mi choć odrobinę spokoju. Czy nie zasługuję na chociaż tyle? — pytała cicho, patrząc na nich ze łzami w oczach.

Nie wiedzieli, co powiedzieć i jak zareagować. Zapewniali ją, że zasłużyła na wszystko, co najlepsze, ze spokojem na czele, ale niewiele więcej mogli zrobić. Więc musieli zamilknąć i w największym stresie czekać na uzupełnienie werdyktu.

— Nie złamiesz obietnicy złożonej Elijahowi w jego testamencie — odparła po dłuższej chwili Marisa, spoglądając ciepło najpierw na Athana, potem na ich obojga. — Jestem pewna, że by to zrozumiał. I tak robiliście co mogliście, by mnie wspierać. Zrobiliście wszystko, co można było zrobić, czego nigdy wam nie zapomnę. Ale… muszę odpocząć — westchnęła, roniąc jeszcze kilka łez. — Muszę odejść, bo z każdą chwilą czuję, że wypalam się coraz bardziej. Któregoś dnia nic już by ze mnie nie zostało; opiekowalibyście się czymś złożonym z kości i mięsa, ale bez serca i ducha. Czy to nie jest los gorszy od śmierci? — pytała, spoglądając im głęboko w oczy. — Czy macie mi za złe, że chcę samą siebie przed tym losem uchronić?

Nie mieli takiego prawa i w tym sensie rozumieli Marisę. Przeżyła zbyt wiele i mało kto by tyle zniósł. Jednak hibernacja — zapadnięcie w głęboki, trwający wiele lat sen — zawsze była bolesną wieścią, bo w pewnym sensie wiązała się z utratą kogoś bliskiego — nawet jeśli nie na zawsze. Ale i tak może się zdarzyć, zwłaszcza że mieli na karku łowców. Czyż nie istniała możliwość, że przed zaśnięciem ujrzą Marisę po raz ostatni? Czyż nie istniała opcja, że oboje zginą, nim przyjaciółka zostanie wybudzona? Te myśli, tak ponure, nie dawały Athanowi spokoju i to właśnie one kazały mu się buntować, protestować i raz jeszcze prosić Marisę, by zrezygnowała z tego szalonego pomysłu. Lecz nie był w stanie; gardło miał tak ściśnięte, że nie potrafił wydobyć z niego ani jednego dźwięku.

— Wiem, że nie jestem dla was ciężarem — tłumaczyła dalej po cichu — ale wiem też, że tak poniekąd jest. Odkąd Elijah umarł, nie mogę sobie znaleźć miejsca, ale chciałam tu być: dla Emmeta i dla Antony’ego. Dla moich dwóch synków — jęknęła cicho, targnięta nagłym spazmem. — Ale ich już nie ma, wiec nie może być i mnie. Jaka matka — pytała, coraz bardziej płacząc — jest w stanie pochować oboje swoich dzieci? Żadna matka nie powinna tego przeżyć!

Żaden rodzic nie powinien tego przeżyć.

 

­— O, a to wzgórze! Ono jest ładne, wiesz, Starcze? Takie odludne, ale całkiem sympatyczne! Hm, czy wzgórze może być sympatyczne?

— Raczej nie.

— Ale to jest. Można by tu ślub kiedyś urządzić. Na przykład twój. O, i tu bym swoje obcięte warkoczyki zakopała! Ale nie zakopię, bo nie obetnę, bo nie będzie ślubu, wiem, wiem! Ale pochować też tu kogoś można. To godne miejsce na pochówek, prawda?

— Możliwe.

— Nie „możliwe”, tylko tak. O, wiem! Ja chcę być tu pochowana, dobrze? O, tu, tak na szczycie. Wyobrażam sobie tutaj, o, tutaj, nagrobek i… i przynosiłbyś mi co miesiąc kwiaty! No wiesz, tulipany. Innych nie zniosę i zaraz by zgniły pod wpływem mojego zaświatowego gniewu.

— Zapomnij. Żadnych kwiatów nie dostaniesz.

— Czemu?! Kwiatów córce poskąpisz?!

— Zapomnij o kwiatach. To dziecko powinno pochować ojca, nie na odwrót. Więc to ja chcę kwiaty od ciebie. Tobie żadnych nosić nie będę.

 

Żaden rodzic nie powinien przeżyć śmierci swojego dziecka. To jedno Athan był w stanie w pełni zrozumieć.

— Co czułeś po odejściu Gudrun?

Drgnął, zaskoczony tym, jak Marisa zdawała się czytać mu w myślach. Coś mocno zapiekło go w klatce, a na gardle zacisnął się lodowaty strach. Wspomnienia bolesną falą wdarły mu się do głowy, wbrew jego woli ukazując mu odpowiedź na zadane pytanie.

— Myślałem wtedy, że to ja powinienem zginąć, nie ona.

Te słowa jeszcze długo dźwięczały między nimi. Ciężkie, ponure, opiętnowane dogłębnym smutkiem i nigdy niezdjętą żałobą, stanowiły dla Marisy kolejny dowód na to, że podjęła słuszną decyzję. Bo właśnie w tym sensie Athanasius doskonale ją rozumiał.

— Czułem się winny, że ja żyję, a ona nie — odparł cicho. — Czułem, że to takie niesprawiedliwe, bo to dziewczę nie zrobiło w życiu nic złego; jej jedynymi grzechami była próba samobójcza, jedna śmierć na sumieniu i ogólne nieposłuszeństwo… chyba sama pamiętasz — dodał, uśmiechając się blado.

Pamiętał, że o ile Elijah był pobłażliwy wobec Gudrun, tak Marisa jej nie cierpiała, nie mogąc znieść jej braku szacunku, który niejednokrotnie im wszystkim okazywała, zwłaszcza Athanowi. Na początku nawet próbowała ją pouczać, ale szybko traciła cierpliwość, niekiedy delikatnie sugerując wampirowi, by czym prędzej wyszkolił Gudrun i kazał jej odejść. Ale to było zanim Marisa przemieniła Emmeta i zanim zrozumiała, jak silna więź łączy Stwórcę ze swoim Stworzonym.

— Czułem się wtedy tak, jakbym już nigdy miał nie być szczęśliwy — kontynuował cicho, wpatrzony gdzieś w dal. — Chciałem się karać za to, że… że jej nie pomogłem, że jej nie dopilnowałem. Że poparłem ją w decyzji o przeprowadzce do Norwich, że straciłem ją z oczu, że mnie wtedy przy niej nie było… sam nie wiem — dodał z lekkim wzruszeniem ramion, nie radząc sobie z nagłym mętlikiem w głowie.

Niespodziewanie spłynęła na niego wyrozumiałość względem swojej przyjaciółki. Niespodziewanie zrozumienie jej stało się tak jasne i oczywiste. Niespodziewanie wszystko sobie przypomniał, jakby miał na nowo przeżywać śmierć Gudrun. Dlatego poczuł nagłą potrzebę wypowiedzenia czegoś, co nie mogło pomóc Marisie, a wręcz utwierdzić ją w przekonaniu, że hibernacja była właściwym wyjściem.

— Ja też po śmierci Gudrun miałem tylko was — odparł cicho, nie będąc w stanie spojrzeć Marisie w oczy. — Ale czułem się tak, jakbym był sam na świecie.

Wiedział, że jej tym nie urazi, dlatego nie zaskoczył go smutny uśmiech przyjaciółki w połączeniu z delikatnym pokiwaniem głową w geście zrozumienia. Co więcej, Marisa sprawiała wrażenie, jakby Athan powiedział dokładnie to, co chciała usłyszeć.

— Nie chciałeś wtedy… zasnąć? — spytała nieco podjudzającym tonem, jakby nawet teraz, trzydzieści pięć lat po śmierci Gudrun, tłumaczyła Athanasiusowi, że hibernacja to w tak bolesnych przypadkach jedyne słuszne wyjście.

I w pewnym sensie tak było. Tak zwany Kamienny Sen nie był czymś, z czego mógł skorzystać każdy wampir o każdej porze. Wampiry w teorii nie mogły popełnić samobójstwa i niektórzy uważali, że właśnie hibernacja była jego wampirzym odpowiednikiem. Wszystko przez to, że pragnienie zapadnięcia w tak twardy, trwający setkami lat głęboki sen pojawiał się dopiero w momencie, w którym dany wampir znajdował się na skraju swojej psychiki. Udręczeni, słabi, pogrążeni w depresji, marzyli tylko o tym, by zasnąć i już nigdy się nie obudzić — a jeśli już, to po wielu latach. Dopiero wtedy wampir był w stanie dobrowolnie zapaść w taki sen, dopiero wtedy ten zabieg działał.

Athan poczuł możliwość zapadnięcia w hibernację tylko raz. Właśnie po śmierci Gudrun i tylko wtedy. Wbrew pozorom, odejście Arii go do tych myśli nie pchnęło; mimo tego, co się faktycznie wydarzyło po ich rozstaniu, Athanasius był pewien, że gdziekolwiek znajdowała się Aria, była szczęśliwa, a na pewno szczęśliwsza niż z nim, uwięziona na jego łańcuchu. Myśl, że jego ukochana wreszcie mogła poczuć się wyzwolona i szczęśliwa także i jego uszczęśliwiał, choć była to radość wyjątkowo gorzka. Jednak Aria żyła. Miała się dobrze i gdyby Athan nagle tego zapragnął z całych sił — mógłby ją odszukać i znów ją ujrzeć.

Gudrun nie mógł już odszukać. Jej miał już nigdy nie zobaczyć i właśnie ta, którą uważał za swoją córkę, wraz ze swoim odejściem zabrała w zaświaty ogromną część jego serca.

— Czułem, że powinienem — wyznał ze ściśniętym gardłem.

— Więc dlaczego tego nie zrobiłeś?

Odpowiedź była tak prosta, że Athanowi aż trudno byłoby ująć ją w słowa. Dlatego nie powiedział nic, a zamiast tego spojrzał na Arię; i choć trwało to tylko chwilę, wyraziło wszystko, co miało wyrazić i co niegdyś trzymało go przy resztkach nadziei: miłość, wiarę i siłę, jaką dawała mu ta, którą tak mocno kochał. Niemal bezwiednie chwycił ją za dłoń, delikatnie ściskając w znaczącym geście. To także trwało tylko kilka chwil, nim Athan zwrócił się ku przyjaciółce, jasno dając jej do zrozumienia, że to była ta odpowiedź.

Marisa uśmiechnęła się ciepło, kiwając delikatnie głową. Milczała chwilę, nim spojrzała na skrytą pod dłońmi kartkę, jakby dopiero teraz ją zauważając. Przyglądała się jej kilka sekund, jakby ostatni raz rozważając wszystkie za i przeciw, nim przesunęła ją w ich stronę.

— To coś na wzór mojego testamentu. Nie umieram — zaznaczyła ze słabym uśmiechem — ale w pewnym sensie za taką będę uznawana, a chcę, by wszystko zostało należycie zabezpieczone. Nie macie do nas szczęścia — mruknęła, zaśmiawszy się cichutko. — Stale dokładamy czegoś na wasze barki. Ale… — szepnęła, a jej oczy zaszkliły się od nagle napływających łez — chyba mogę na was liczyć… prawda? — spytała lękliwie, jak gdyby wstyd jej było prosić ich o tak wielką przysługę.

Ani Aria, ani Athan nie musieli spoglądać na treść testamentu, by zgodzić się na to bez wahania — nawet mimo tego, że wciąż nie chcieli się pogodzić z decyzją Marisy. Nie chcieli, bo dla nich to też będzie wyjątkowo bolesna strata. Jednak nie mogli być egoistami i myśleć o swoim bólu, kiedy z nich wszystkich to właśnie Marisa cierpiała najbardziej. Dlatego musieli ją zrozumieć i z bólem serca zaakceptować jej wolę.

— Athan zna mój stan prawny i majątkowy lepiej niż ja, więc będzie wiedział, co robić — podjęła, a w jej głosie zabrzmiała taka swoboda, jakiej już dawno nie słyszeli – jakby akceptacja jej zamiarów przez przyjaciół znacznie ją uspokoiła. — Fundację zostawiłam zaufanej osobie, ale jest ostrzeżona, że macie do niej takie same prawa. Proszę, byście dbali o posiadłość, chciałabym do niej kiedyś wrócić. Ach — mruknęła, nagle sobie o czymś przypominając — i obudźcie mnie, jeśli wydarzy się coś ważnego. Na przykład wasz ślub — dodała, puszczając im oczko. — Hibernacja ma podobno właściwości oczyszczające, więc wierzę, że na weselu będę się bawić bez ciężaru żałoby.

Athan nie mógł powstrzymać rozbawionego uśmiechu na wspomnienie o ślubie. Tym bardziej, że ta zapowiedź bardzo go pocieszyła. Jako tradycjonalista, był pewien, że chciałby kiedyś poślubić Arię, mimo że wciąż miał co do tego związku ogromne obawy. Ale biorąc ich małżeństwo niemal za pewnik — tym bardziej, że jakiś czas temu Aria wprost mu to sugerowała, nawet jeśli po pijaku — mieli pełną zgodę na wybudzenie Marisy.

— Chcę to zrobić jutro — odparła nagle z pełną stanowczością. — Możecie tam ze mną pojechać? Tylko wy. Nikogo innego już nie mam — wyznała zdławionym głosem, z trudem powstrzymując łzy.

 

Tak jak jej obiecali, pojechali z nią do Londynu następnego dnia. Wszelkie kwestie formalne Marisa zdążyła załatwić już wcześniej — jak się okazało, myślała o hibernacji już od dawna i wolała być przygotowana na wypadek, gdyby już ostatecznie podjęła decyzję. Teraz zaś zostało jej pożegnanie się ze swoimi najbliższymi i udanie do swojej posiadłości, gdzie miała zapaść w Kamienny Sen. Odpowiednie do tego pomieszczenie znajdowało się w piwnicy i wyglądało jak wprost wyjęte z jakichś starych filmów o krwiopijcach: mała, kamienna salka była wyposażona jedynie w dziesiątki wygaszonych świeczników i dwie trumny wykonane z dębowego drewna. Całość była tak klasycznie i wręcz stereotypowo urządzona ze względu na oddanie czci pierwszym wampirom, którzy opanowali sztukę hibernacji, dość często ją praktykując. Jako że z czasem zaczęto korzystać z Kamiennego Snu coraz rzadziej, a wampiryzm znacznie ewoluował w stronę jednania się ze śmiertelnikami, starano się ocalić chociaż ten jeden element pierwotnego wampiryzmu, zapadając w hibernację właśnie w trumnach.

Marisa, odziana w zwiewną, długą, czarną suknię, zbliżyła się do trumny, która miała być przeznaczona dla Elijaha, ostrożnie przesuwając dłonią po jej gładkiej, połyskliwej powierzchni. Uśmiechając się przez łzy, jeszcze chwilę się jej przyglądała, nim zerknęła na swoją. Pogrążona w głębokim milczeniu i zadumie, zdawała się zapomnieć o czyjejkolwiek obecności. Ostrożnie uchylając wieko, przyjrzała się wyścielanemu białym atlasem wnętrzu, delikatnie się uśmiechając. Stała tak chwil kilka, nim zwróciła się ku Arii i Athanowi.

— Tylko nie fundujcie mi żadnych mów pożegnalnych — zażartowała.

Z tymi słowami zbliżyła się do nich, podchodząc do Arii i mocno ją przytulając. O ile Marisa nie była w stanie powtrzymać łez, tak Aria dzielnie się trzymała — ale tylko pozornie. Athan wyraźnie widział, że zachowanie spokoju kosztowało ją wiele wysiłku. Być może nie chciała deprymować Marisy, a gdy tylko Vasco zostanie sama, pozwoli sobie na chwilę słabości. Zresztą Athanasius mocno na to liczył; tłumienie w sobie tak silnych emocji było bardzo toksyczne.

Wyjątkowo trudno było patrzeć, jak dwie bliskie przyjaciółki żegnają się ze sobą, wymieniając ostatnimi wspomnieniami, życzeniami, podziękowaniami i prośbami. Trudno było obserwować, jak się rozstają, choć przebyły wspólnie tak długą drogę. Dla Arii Marisa była jak przyjaciółka, jak siostra i jak matka. Powiedzieć, że były sobie bliskie, to nic nie powiedzieć, więc Athan mógł sobie wyobrazić, jak wiele ich to pożegnanie kosztowało. Samo patrzenie na to chwytało wzruszeniem za serce, dlatego Tismaneanu bardzo obawiał się momentu, w którym Marisa zechce podejść do niego.

Nie umiał opanować drżenia i poczucia ogromnej niesprawiedliwości, gdy przyjaciółka mocno się w niego wtuliła. Płakała, już nawet nie próbowała tego powstrzymywać, a i jemu niewiele brakowało, by uronić łzę. Im bardziej go przepraszała za wszystkie trudności, na jakie ich naraziła i dziękowała za okazaną pomoc, tym mocniej ją do siebie tulił, szepcząc, że wszystko będzie dobrze i już niedługo się spotkają, by wspólnie świętować nadejście lepszych dni. Przysięgał jej, że ten sen ją oczyści, a obudzi się rześka i pełna chęci do życia. Obiecywał dbać o wszystko, co im zostawiła, przyrzekł też najlepiej jak umiał dbać o Arię — na tym jednym Marisie zależało najbardziej. Podobnie zresztą jak jemu.

Cały proces pogrążenia się w hibernacji nie był zbyt skomplikowany. Gdy z trudem zdołali się pożegnać, Marisa musiała się już tylko ułożyć na swoim miejscu. Nie chciała zapalonych świec; nie chciała w tej ciemnej samotni żadnego znaku, że istniał świat zewnętrzny.

Chciała po prostu zasnąć.

 

Nie chciał tego wspominać. Nie chciał tego pamiętać. Nie chciał mieć przed oczami obrazu leżącej w trumnie Marisy. Jej blada cera w połączeniu z zamkniętymi oczami i spokojnym wyrazem twarzy przywoływał najczarniejsze skojarzenia, dlatego Athan próbował je wyprzeć. Nie chciał więc pamiętać trzasku zamykanego wieka. Nie chciał rozpamiętywać tej ciszy, jaka nagle zapadła w komnacie. Mógł pamiętać jedynie moment, w którym objął Arię, zamykając ją w swoich ramionach i głaszcząc uspokajająco po włosach — choć i to nie było najłatwiejsze.

Nie chciał widzieć pobladłej twarzy Arii oraz jej zaczerwienionych oczu. Nie chciał zdawać sobie sprawy, że jego ukochana była na skraju rozpaczy i walczyła ze sobą, by się nie rozpłakać.

Nie chciał sobie uświadamiać, że nie wiedział, kiedy następny raz ujrzy Marisę.

 

Podróż do domu minęła im w kompletnej ciszy. Oboje mieli ściśnięte gardła i oblepione ciemną mgłą myśli, nie mogąc się doczekać, aż wejdą do znajomego wnętrza, w którym mogliby odnaleźć spokój. Mogliby¸ gdyby nie to, że zaledwie tydzień temu zginął tu Emmet. Jednak na pewno było to lepsze miejsce niż zaciemniona krypta.

Po powrocie Athan próbował porozmawiać z Arią, choć sam nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Wtedy to ona zareagowała pierwsza, wpierw szarpiąc go za koszulę, by następnie mocno się do niego przytulić, wybuchając płaczem. Przerażony, choć wyrozumiały, ułożył ją na ich łóżku, by po chwili położyć się tuż obok i szczelnie objąć ramieniem, raz za razem delikatnie całując ją po głowie. Nic nie mówił, czując, że to nie była na to najwłaściwsza chwila, godzina ani dzień. On sam nie chciał ani mówić, ani słuchać. Chciał to tylko przeczekać i zasnąć. Lecz nie snem kamiennym, a prostym, pełnym kolorowych snów, by następnie obudzić się wczesnym rankiem z poczuciem, że kolejny dzień będzie lepszy.

Tylko czy oby na pewno będzie? Tego Athanasius nie był pewien.

Co więcej, miał ku temu poważne wątpliwości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^