ATHANASIUS
Miał nadzieję, że nigdy nie zdoła się przyzwyczaić do tej
jednej, jakże cudownej rzeczy — że Aria cały czas go czymś zaskakiwała. Nie
można było przewidzieć żadnego jej ruchu i żadnej reakcji. Nie można było się
po niej niczego spodziewać ani niczego zakładać z góry. Athan przez cały ten
czas mógł się co najwyżej domyśleć niektórych rzeczy, opierając się na tym, że
mimo wszystko znał ją bardzo długo i całkiem dobrze — zapewne najlepiej ze
wszystkich, choć i tego nawet nie mógł być pewien.
Tego dnia także go zaskoczyła. Blada, z potarganą duszą i
rozdartym sercem, wciąż miała w sobie siłę, by się o niego zatroszczyć — choć
to on powinien troszczyć się o nią. Bo czy wiedział, że Marisa wypowiedziała to
wszystko pod wpływem toksycznych emocji? Oczywiście, że wiedział. Nawet więcej
— on doskonale to rozumiał. Jakże mogło być inaczej, jeśli Athan przed laty
przeżył dokładnie to samo, z czym Marisa nie radziła sobie teraz? I choć było
to okrutne, spoglądając na Emmeta, Athan widział tam kogoś zupełnie innego.
Widział drobną, około siedemnastoletnią dziewuszkę o krótkich, gęstych,
wiecznie poplątanych włosach, z których po obu bokach zwisały dwa znacznie
dłuższe, cieniutkie warkoczyki. Boleśnie wyraźnie widział jej chorobliwie bladą
i tak nietypowo spokojną twarz, łagodny uśmiech i zamknięte oczy. Wyglądała
wtedy tak, jakby głęboko zasnęła i właśnie śniła o czymś wyjątkowo przyjemnym.
I tylko jedno zaburzało to złudne wrażenie spokoju.
Sine szwy biegnące wokół całej szyi.
Znalazł ją wtedy jakiejś opustoszałej ruderze. Okolica zapomniana
przez Boga nie była doświadczona choćby odrobiną ówczesnej cywilizacji; zabójcy
najwyraźniej znali się na rzeczy i wiedzieli, gdzie porzucić ciało, aby nikt go
nie znalazł. On znalazł. A gdy ją ujrzał, poczuł… ulgę. Do dziś pamiętał tę przeklętą
ulgę zmieszaną z nadzieją, że oto znalazł swoją małą córeczkę, a jego potworne
przeczucia go zawiodły. Miała być tylko nieprzytomna, miała zaraz wstać,
otrzepać się z kurzu i nakrzyczeć na niego, że przecież jest już dużą
dziewczynką i mógłby wreszcie przestać ją kontrolować. On zaśmiałby się tylko,
przytulił i zażartował, że za to nagłe zniknięcie czeka ją szlaban aż do końca wieczności.
Ale Gudrun się nie podnosiła. A ulga powoli znikała, coraz
agresywniej rozszarpywana przez mrożący krew w żyłach lęk.
Gdy rzucił się w jej stronę, zrozpaczony i spanikowany, nie wiedział,
za co się zabrać, co z nią zrobić, jak zareagować i postąpić. Był lekarzem, a
nie był w stanie sobie przypomnieć, jak powinien zacząć ją ratować. I w żaden
sposób nie zwracał uwagi na fakt, że Gudrun była przerażająco blada. Nie
dostrzegał jej szeroko otwartych, szklanych oczu, nie zareagował też na ogromną
kałużę krwi rozlaną wokół jej szyi.
Nie widział, że Gudrun była martwa. Nie widział, bo nie
chciał tego zobaczyć, choć kłębiąca się z tyłu głowy panika otoczona
zrozumieniem wciskała w jego oczy łzy. Ale próbował. Wzywał ją, nawoływał imię,
błagał, prosił, krzyczał. Gniewał się na nią, że jak zwykle go nie słuchała i
musiała postąpić po swojemu — podczas gdy on kazał jej wstać, ona wciąż uparcie
leżała. Wciąż uparcie nie reagowała.
Wciąż uparcie nie żyła.
Ale tego Athan nie widział.
Za bardzo się bał.
Jeszcze długo nie był w stanie uwierzyć w jej śmierć. Gdy
już to pojął, nie umiał — i nie chciał — się z tym pogodzić, jeszcze przez
wiele lat nosząc po niej żałobę.
W pewnym sensie nigdy jej nie zrzucił.
Więc czy Athan rozumiał, co czuła Marisa?
Rozumiał. Bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Dlatego nie reagował na atak Marisy, z przerażającą łatwością
wyobrażając sobie, jak rozpacz pustoszyła wszystkie jej myśli. Pozwolił się jej
wykrzyczeć, przyjął w milczeniu wszystkie zarzuty, a gdy wreszcie odeszła, nie
gonił jej ani nie nawoływał; wiedział, że po gwałtownym wyrzuceniu z siebie
emocji, które nie przyniesie absolutnie żadnej ulgi, przyjaciółka będzie
potrzebowała dłuższej chwili samotności. Athan nie zamierzał jej w tym
przeszkadzać, zadbawszy także o to, by nikt innego tego nie robił.
Tym bardziej doceniał reakcję Arii. Wiedział, że była bardzo
silna i godnie zniesie tę jakże bolesną dla siebie stratę, lecz jednocześnie Athanasius
zdawał sobie sprawę, że jego ukochana, nawet jeśli w żaden sposób tego nie
okazywała, także potrzebowała ogromu wsparcia. Chciał ją zapewnić, że zawsze może
na nie liczyć, lecz nie słowami, a gestami — pragnął ująć ją w swoje ramiona,
ukryć w nich i nie pozwolić, by ktokolwiek choćby krzywo na nią spojrzał.
Lecz nie zdążył. Nie miał czasu na żadną reakcję, ponieważ zupełnie
nagle przed ich oczami ukazało się oblicze Luci Baltimore’a. Wyraźnie nie dowierzając,
wpatrywał się w tego niespodziewanego gościa z otępieniem, w nagłym odruchu paniki
mocniej ściskając dłoń Arii, dając jej tym samym znać, że tym razem bezwzględnie
musiała nad sobą zapanować. Luca wyglądał na wzburzonego, więc najwyraźniej i
jego ubodła śmierć Emmeta — której zresztą miał zapobiec.
Jednak zaraz zapomniał o ostrzeganiu Arii przed jej ciętym językiem,
słysząc pierwsze słowa Baltimore’a. Athana aż zatkało, nie dając wiary w tę bezczelność.
Nie zareagował nawet, gdy Aria gwałtownie zerwała się z miejsca, wpatrując się
morderczo z Lucę. Jednak gdy kazał się jej zamknąć, gwałtowny gniew szarpnął
Athanem. Mocno zaciskając pięści, odetchnął głęboko, poprosił Arię, by usiadła,
a następnie sam wstał, z całą mocą ponuro spoglądając na Baltimore’a. Pozwolił
mu skończyć, wysłuchując wszystkich tych bredni, aż się ciesząc na odpowiedź.
Jednak ostatnie zdanie zupełnie zbiło go z pantałyku. Demony?!
Athan wiedział, że niegdyś istniały i to całkiem licznie, lecz z czasem jakby
zapadły się pod ziemię. Teorii na temat tego nagłego zniknięcia było wiele,
lecz żadnej ostatecznie nie potwierdzono. Jednak to jedno było pewne, że demony
uchodziły za istoty wyjątkowo silne; wielu twierdziło, że po ziemi nie chodziły
stworzenia od nich potężniejsze. Wampiry, ze swoją nieśmiertelnością, zwiększoną
prędkością czy regeneracją były przy nich niczym marny pył, o ludziach nawet
nie wspominając.
Jeśli więc Baltimore się nie przejęzyczył i naprawdę chodziło
o demony, nie mogło być gorzej.
Musiał włożyć odrobinę trudu, by nie okazać zaskoczenia, tym
samym przypominając sobie bezczelne odzywki Luci, na które — jako gospodarz —
miał obowiązek zareagować. I to z wielką przyjemnością.
— Emmet Watts był nam przyjacielem. Nie byle bezimienną
stratą wojenną — wysyczał, mimo że ton miał pozornie opanowany — której zresztą
mieliśmy uniknąć dzięki pańskiej pomocy, jak mniemam. Sam pan nas zapewniał w
czasie ostatniej wizyty, że wszystkim się pan zajmie. To jest ta pomoc? —
spytał ironicznie
Baltimore łypnął na niego groźnie, ale Athan nie zamierzał
mu pozwolić na odpowiedź.
— Co więcej — dodał lodowatym tonem — o ile nam obu wiadomo,
nikt z pańskiego rodu nie ma prawa wejść na teren tej posiadłości bez zgody
właścicieli lub bez pisemnego nakazu. Zdaje się, że nie ma pan żadnego ze
wspomnianych dokumentów. Wobec tego śmie pan — syczał, coraz słabiej ukrywając
swoją złość — wpadać tutaj bez zaproszenia, a następnie w ordynarny sposób zwracać
się do jednego z mieszkańców i oskarżać nas o morderstwo naszego przyjaciela. Proszę
wybaczyć — warknął, na moment uśmiechając się z udawaną uprzejmością — ale podobne
zachowanie jest poniżej pańskiej godności.
Baltimore prychnął cicho pod nosem, najwyraźniej niezbyt poruszony
tą mową. Ta reakcja jeszcze bardziej rozzłościła Athana, ale nadal nie dawał
tego po sobie poznać.
— To, jak pan sam widzi, wyższa konieczność — odparł spokojnie Luca. — Musiałem tu przybyć, gdy tylko dowiedziałem się o śmierci pana Wattsa. Jako przedstawiciel rodu Baltimore mam prawo…
— Nie ma pan żadnego prawa — przerwał natychmiast, wprost
nie dowierzając w arogancje swojego nieproszonego gościa. — Nie macie żadnej
oficjalnej władzy. Jesteście naszymi przedstawicielami, opiekunami, ale żadną strażą.
O czym już dawno zapomnieliście i o czym wypadałoby wam przypomnieć. A pan — wysyczał
przez zaciśnięte zęby — nie ma żadnego prawa oskarżać któregokolwiek z
domowników o zamordowanie Emmeta Wattsa. Jeśli jeszcze raz pan to choćby
zasugeruję — warczał — natychmiast wyproszę pana za drzwi. Nie uzyska pan
żadnych informacji o śmierci, których, jak mniemam, pan potrzebuje, aby walczyć
z czymś, co najwyraźniej jest znacznie poza pana zasięgiem.
Nienawidził tego jego bezczelnego uśmieszku i Athan najchętniej
trwale starłby go Baltimore’owi, razem z całymi płatami skóry, zębami i
językiem. Na Luce nic nie robiło wrażenia, wychodząc z założenia, że to on był
tu tym rozdającym karty. Lecz jeśli rzeczywiście chodziło o demony, jasnym pozostawało,
że nawet Baltimore’owie nie mogli nic na to poradzić. Wobec tego Luca ich
ostatnio okłamał, co w żaden sposób Athana nie zaskoczyło.
— Demony? — powtórzył, przypominając sobie minę Baltimore’a,
gdy wypowiedział to jedno słowo. Najwyraźniej nie planował podzielić się z nimi
tą informacją, dlatego także w tym momencie jego mina nieco zrzedła. — Naprawdę
chodzi o demony? Bo jeśli tak, to…
Dopiero teraz uświadamiając sobie pełną skalę problemu, usiadł
ciężko na sofie, wpatrując się w Baltimore’a z ogromną pretensją.
— Przecież ty wiedziałeś — zauważył gniewnie, darując sobie
wszelką etykietę i bezpośrednio zwracając się do swojego rozmówcy — że to
demony! Jak mogliście coś takiego przeoczyć? Jak mogliście pozwolić się im tak
rozbestwić, żeby po kolei wybijały kolejne wampiry?! Dopiero Emmet musiał zostać
zaatakowany — a potem ZABITY — wrzasnął — żebyście się tym zainteresowali?!
Nie był dumny z tego, że dal się ponieść złości, ale nie widział
innej możliwości. Ci, którzy przed momentem chełpili się swoimi prawami,
zignorowali problem demonów — istot, z którymi żaden wampir nie miał szans.
Wiec jeśli to oni postanowili eksterminować wampirzy gatunek, Athan miał jak
najgorsze przeczucia. I Baltimorowie też powinni mieć.
— Wymagając ode mnie szacunku — odparł Luca tonem tak
lodowatym, że aż wywołującym w słuchaczach nagły spływ dreszczy — sam powinien mi
go pan okazywać. Choćby z potrzeby dania dobrego przykładu — zakpił, spoglądając
na Athana z jawnym rozbawieniem. — Śledziliśmy łowców, ale nie sądziliśmy, że to…
— Baltimore zawahał się na moment — że to demony.
— Zadanie was przerosło, więc zrezygnowaliście? — podpowiedział
Athan, coraz bardziej wyprowadzany z równowagi.
— Za daleko się pan posuwa, panie Tismaneanu.
— Podobnie jak państwo, pozwalając na zamordowanie
dziesiątki wampirów, których macie rzekomo chronić…
— Panowie.
Obaj dyskutanci odwrócili się zaskoczeni w stronę Matta, przywołani
do rozsądku jego cichym, choć stanowczym głosem. Atkinson jako jedyny sprawiał
wrażenie opanowanego, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę jego zawód. Athan
przymknął powieki, odetchnął i odchrząknął cicho, tym samym urywając poprzednią
dyskusję. Matt miał rację, nawet jeśli nic konkretnego nie powiedział. I tak każdy
wiedział, co miał na myśli: mieli ważniejsze sprawy do omówienia.
— Demony? — spytał powoli Atkinson, przyglądając się uważnie
Luce. — Jakim cudem? Od wieków nie mówi się o demonach. I co to za demony? Już się
zdradziłeś, że wiesz więcej, niż chcesz nam wmówić. Jeśli to naprawdę demony — tłumaczył
cierpliwie — to musimy wiedzieć wszystko, co możliwe. Musimy wiedzieć, z kim
walczymy i na co być przygotowanym.
Athan był ogromnie wdzięczny Mattowi za tę konkretną
wypowiedź, zwłaszcza że była pozbawiona wszelkich emocjonalnych tonów. Tak
rzeczowe podejście do sprawy było tym, czego teraz potrzebowali najbardziej, a
czego Athan ze swoimi nerwami nie potrafiłby już osiągnąć. Najwyraźniej podobnego
zdania był Baltimore, bo i on jakby lekko się uspokoił, sięgając pamięcią
wstecz, tym samym zbierając wszystkie potrzebne informacje.
— Najpewniej tak — odparł ponuro Baltimore. — Nie mamy stu
procent pewności, ale… to tylko formalność. W praktyce to na pewno oni. Zdajecie
sobie chyba sprawę, w jakiej sytuacji nas to stawia.
— Kiepskiej — skwitował Matt.
Luca nie odpowiedział, co wszyscy uznali za potwierdzenie. Zasępił
się na moment, jakby rozważając wszystkie za i przeciw, po czym odetchnął głęboko,
przygotowując się do rozpoczęcia opowieści.
— Skąd wiecie, że to właśnie oni?
— On — sprostował. — Chodzi w zasadzie o jednego demona,
który ma pod sobą rzeszę drobnych płotek. To kawał skurwiela — burknął — za
którym kiedyś latały całe zastępy łowców. Ale facet był nietykalny. Niełatwo było
go znaleźć, a gdy już dochodziło do spotkania, natychmiast wszystkich mordował —
jak nie sam, to za pomocą swoich zahipnotyzowanych marionetek. W końcu udało się
go schwytać i uwięzić… ale nie wiem gdzie i jak — sprecyzował. — Wiem tylko, że
nie dało się go zabić, chociaż próbowano wieloma sposobami, i że z tego
zamknięcia nie było ucieczki, nawet dla demona. Ale ten skurwysyn chyba sobie
poradził — uzupełnił przez zaciśnięte zęby. — Kłopot w tym, że w jego
schwytanie zamieszanych było sporo wampirów. Ludzie sobie nie radzili, a w
pewnym momencie schwytanie Goroheidur’atha było wspólnym, najważniejszym celem.
— Więc mówisz — odezwał się po chwili dogłębnie zszokowany
Matt — że ten Goro… Gorocoś się wydostał i będzie siekł wampiry, bo kiedyś
pomogły ludziom w jego schwytaniu?!
Gdy Luca powoli pokiwał głową, Matt ciężko opadł na oparcie
fotela, z wyraźnym trudem przetwarzając zasłyszaną informację. Także Athan był
silnie zaniepokojony; mimowolnie chwytając dłoń Arii, próbował sobie
przypomnieć, czy słyszał coś o niejakim Goroheidur’acie, ale nic nie
przychodziło mu do głowy.
— Skąd pewność, że to on? — spytał cicho Athanasius.
— Lotki — wyjaśnił Baltimore. — To dla niego
charakterystyczna broń.
— Gdy je zobaczyłeś, od razu je poznałeś — zauważył Tismaneanu
— więc wiesz o nich całkiem sporo. Ciągle coś ukrywasz! — zarzucił, czując nową
falę gniewu. — Czym są dokładnie te lotki, co się w nich znajduje i skąd to
wszystko wiesz?
Baltimore sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał, czy gniewnie
zareagować na ten zarzut, czy jednak się podporządkować i podać odpowiedzi,
których wszyscy potrzebowali.
— To lorieantum, tak zwany księżycowy łyk — odparł powoli. —
To stara jak świat trucizna, ale ta w lotkach jest wzmocniona krwią Goroheidur’atha.
Nie wiem, jak to robi, ale potrafi nimi manipulować w taki sposób, że każda działa
inaczej. Stworzył cztery kombinacje, a lotki ozdobił…
— Czterema kolorami — dokończył Athan. Lodowaty dreszcz
przebiegł mu po kręgosłupie, gdy Baltimore pokiwał w milczeniu głową. — Podobno
tych lotek używali łowcy z Zakonu Świętego Patryka.
Cisza panująca w salonie była nieznośna i przeszkadzała tym
bardziej, im dłużej trwała. A nad odpowiedzią na tę sugestię Luca Baltimore
zastanawiał się wyjątkowo długo, trzymając ich wszystkich w nerwowym napięciu.
— Stworzyliśmy ten zakon razem, ja i Goroheidur’ath — wyjaśnił
cicho — a jego cel był jeden: mieliśmy chronić przedstawicieli wszelkich
nadnaturalnych ras przed ludzkimi łowcami. Myśliwi mieli stać się zwierzynami,
aby nikt z naszych nie bał się wyjść na ulicę. Przez długi czas to działało,
ale Goroheidur’ath… Mówili na niego Heidur, czyli honor. Miał obsesję na
punkcie czystości i honoru, aż w końcu ta obsesja zaczęła przysłaniać mu wszystko.
Doszedł do wniosku, że ci, których dotychczas broniliśmy, nie byli tego godni.
Co więcej, nierzadko byli jeszcze gorsi niż ludzcy łowcy, których nazywaliśmy
potworami. Najpierw zabijał sam — wyjaśniał gorzko, a jego głos coraz bardziej
gasł. Luca sprawiał wrażenie naprawdę przytłoczonego wspomnieniami, co wzbudziło
w Athanie ogromne zdziwienie, ale i pewnego rodzaju żal. — Potem znalazł sobie
podobnych sobie, a innych hipnotyzował. I zaczął siekać. Wyjątkowo znienawidził
nas, wampirów. Próbowałem go od tego odwieźć — tłumaczył — i to nie tylko przez
zew szlachetności. Po prostu się bałem, że któregoś dnia zwróci się nawet
przeciwko mnie, swojemu przyjacielowi. W starciu z Goroheidur’athem nie miałbym
żadnych szans.
Nagle Luca zamilkł, głęboko zanurzony w swoich myślach. Wzrok
miał zamglony, a usta wykrzywiły się w zbolały grymas. Cokolwiek chciał im
właśnie powiedzieć, musiało go wiele kosztować.
— Któregoś razu spotkałem pewne dziewczę… — szeptał, wpatrzony
niewidzącym wzrokiem gdzieś w dal. — Miała na imię Isalind i była wyjątkowo
pięknym dziewczęciem. Przemieniłem ją i byłem zachwycony, mając pod swoją
opieką taką Stworzoną. Ale, jak na dzikiego wampira przystało, zdążyła narozrabiać,
zanim zdołałem ją odpowiednio wyszkolić. Goroheidur’ath obserwował to wszystko
w milczeniu, aż któregoś dnia…
Luca westchnął bezgłośnie, przymykając na moment powieki.
— Zabrał mi ją — szepnął. — Porwał i ukrył gdzieś… gdzieś… nie
wiem nawet, gdzie — tłumaczył słabym głosem. — Heidur twierdził, że nie jestem
godnym nauczycielem, ponieważ pozwalam podobnym sobie na zbyt dużą swobodę.
Twierdził, że pojmanie Isalind to kara i nauczka. Przysiągłem temu skurwysynowi
— wysyczał nagle, znacznie podnosząc głos — że zabiję go gołymi rękami. Ale
wtedy Goroheidur’ath zniknął. Zupełnie zapadł się pod ziemię, choć długo
szukałem. Dopiero kilkadziesiąt lat później dotarły do mnie wieści, że demon
został pojmany. Nie bardzo mnie to satysfakcjonowało — przyznał gorzko —
zwłaszcza że z pewnością zabił moją Isalind…
Głos Luce zadrżał, a on sam sprawiał wrażenie, jakby chciał się
gwałtownie zerwać z miejsca, choć w ten sposób dając upust swoim emocjom. Athanowi
dziwnie się patrzyło na Lucę Baltimore’a, tego zimnego, bezwzględnego drania,
który tak emocjonalnie opowiadał o kimś dla siebie bliskim. Rozumiał, że konflikt
między nim a demonem był personalny, a to mogło im tylko pomóc — ponieważ najwyraźniej
Baltimore naprawdę zamierzał się w tę walkę zaangażować. Miał powody do zemsty
i z pewnością zamierzał wcielić je w życie.
— Goroheidur’ath swoje ofiary wybiera nieprzypadkowo — wyjaśnił
po chwili ciszy, po raz pierwszy od dawna podnosząc głowę i spoglądając im w
oczy. — Poluje właśnie w Anglii, ponieważ wie, że to mój teren. Zabija szychy,
żebym o tym usłyszał i wiedział, że nadchodzi. Gdy już ściągnie ich uwagę,
zabije mnie — wyznał cichym, wypranym z emocji głosem. — A potem pozostałych. Jego
obsesja na punkcie naszego gatunku jest nienasycona.
— Da się go jakoś zabić? — spytał rzeczowo Matt.
Mina Luci momentalnie ich wszystkich przeraziła. Wyraźnie
bowiem wskazywała jedną odpowiedź.
— Wciąż szukam — wyznał z trudem Baltimore.
Nie mogli usłyszeć nic gorszego. Jak mieli walczyć z czymś
tak potężnym, że nie znano sposobu na jego uśmiercenie? Tym bardziej, że demon
jak dotąd z łatwością radził sobie z mordowaniem wampirów i najwyraźniej nawet
wdarcie się do pilnie strzeżonego domu nie stanowiło dla niego problemu. I to właśnie
Athana martwiło najbardziej.
Baltimore zdawał się czytać mu w myślach, bo chwilę później
poruszył kwestię, nad którą zastanawiał się Tismaneanu.
— Proszę mi uwierzyć — odezwał się nagle, wstając z sofy — że
moje sugestie dotyczące wewnętrznego wroga nie były żadnego rodzaju obrazą. Zabrzmiałem
zbyt ostro, proszę mi wybaczyć. Ale trudno wytłumaczyć morderstwo pana Wattsa,
gdy wokół nie ma żadnych śladów. Nikogo nie obarczam winą, ale proszę przyznać,
że to dziwne.
— Śledztwo dopiero się zaczyna — zauważył stanowczo Athan.
— To prawda — mruknął Luca bez większych emocji, po czym zwrócił
się do Matta. — Panie Atkinson, proszę pokazać mi ciało i miejsce zbrodni.
Państwu — omiótł spojrzeniem Arię i Athana — dziękuję za rozmowę.
Gdy obaj zniknęli za ścianą, Athan odetchnął głośno, niemal
nachalnie tuląc do siebie Arię. Potrzebował tego małego zastrzyku normalności,
zwłaszcza gdy wokół panował istny chaos. Zmęczony szmerami krótkofalówek,
ściszonymi rozmowami policjantów, nachalnymi spojrzeniami i fałszywymi
kondolencjami, musiał się stamtąd wydostać. Wstając, pociągnął lekko Arię, tym
samym sugerując, aby poszła za nim. Chciał choć na chwilę skryć się w
oranżerii, by odpocząć, naładować baterie i pozbierać myśli. Do tego niezbędna
mu była Aria, dlatego miał nadzieje ją porwać na chociaż kilka zbawiennych minut.
Ale nawet to mu się nie udało, bo zaraz zaczepił go Ishmael.
— Dokąd pojechał Antony? — spytał, mocno marszcząc brwi.
To pytanie dość mocno zaskoczyło zarówno Athana, jak i Arię.
— Nawet nie wiedziałem, że gdzieś wyjechał — przyznał
szczerze, nie umiejąc ukryć zdziwienia. Zaraz jednak wściekł się w duchu, że w
tak trudnych dla Marisy chwilach Młody po prostu sobie uciekał. — Powinien trwać
teraz przy Marisie. Jak my wszyscy, ale powinien być teraz na miejscu. O niczym
mi nie wspominał.
— Ach — mruknął w zamyśleniu Ish. — Jak mnie mijał, to tylko
krzyknął, że ma jakiś pomysł i że musi natychmiast wyjechać. Był jakiś taki… — Drawson
zastanowił się chwilę — podekscytowany, jakby serio wpadł na jakiś genialny
pomysł.
To zapaliło w Athanie nową nadzieję. Nie miał pojęcia, na co
Młody mógł wpaść, ale znajdowali się w tak nieciekawej sytuacji, że każda,
nawet najmniejsza deseczka ratunku była na wagę złota. Dlatego miał nadzieję, że
na cokolwiek wpadł Antony, zadziała i że niedługo de Clare zjawi się w
Blickling i wszystko im wyjaśni.
W pewnym sensie mogli teraz liczyć tylko na niego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz