ROZDZIAŁ 196

Aria Vasco

- Pospiesz się! No dalej, Aria. Ależ ty się wleczesz – stwierdził Elijah, ciągnąc swoją podopieczną za mankiet i w ten sposób przyspieszyć jej ruchy. Uniosła nieco głowę spojrzeć na mężczyznę  spiorunować go wzrokiem. Dmuchnęła lekko, aby odsunąć ze spoconego czoła grzywkę i wyprostowała się. Była zmęczona, wściekła i zasapana.

- Nie rozumiem, po co ciągniesz mnie na tą cholerną górę i zabraniasz używać wampirzych mocy. To nie fair! Emmet jest bardziej wysportowany, dlatego lepiej mu idzie – oznajmiła, krzywiąc się na widok przyjaciela, który zniknął im z oczu za zakrętem i był coraz bliżej zdobycia szczytu. Aria nie lubiła przegrywać i gdyby mogła wejść na górę po swojemu, to dawno by go przegoniła.

- Lepiej mu idzie, bo się nad sobą nie użala, tak jak ty. Zostawił na dole swój balast, a ty nie dość, że ciągniesz go za sobą, to na dodatek ciągle coś dorzucasz. Ta wycieczka miała wam pomóc pozbyć się negatywnych emocji, ale najwyraźniej nie rozumiesz przesłania – skwitował, śmiejąc się pod nosem. Puścił dziewczynę i ruszył przed siebie, nie oglądając się już na nią. Aria została w pół drogi sama. W uszach jej dźwięczało, a do oczu napłynęły łzy. Czy powinna iść dalej, czy zawrócić? Bliżej było na górę, ale dojście jako ostatnia oznaczałoby porażkę i ten kretyn, Watts, chełpiłby się tym później do końca wieczności. Odwróciła się więc na pięcie z zamiarem zejścia na dół, by nie musieć oglądać ani Emmeta, ani tym bardziej zawiedzionego Elijaha.

- Nie pozwolę ci zrezygnować – usłyszała za plecami głos przyjaciela i odwróciła się w jego stronę zaskoczona. Watts stał kilka kroków od niej i wpatrywała się w nią z powagą.

- Nie potrafisz się od niego odciąć, prawda? Od emocji, które w tobie wyzwala. Tismaneanu jest twoim ciężarem i wszystko, co ci zrobił. Pozbył się ciebie, jak niechcianego kundla. Kiedy w końcu to zrozumiesz i ruszysz dalej. On tylko ciągnie cię w dół, tak jak teraz. Boisz się, że jeśli wejdziesz na górę o własnych siłach, to już nie będziesz go potrzebowała. I dobrze! Nie musisz błagać go o uwagę i zainteresowanie. Jesteś wspaniała, piękna i inteligentna. Każdy zdrowy na umyśle facet chciałby z tobą być. Ja bym chciał! Sama musisz w to uwierzyć, w to kim jesteś i jaka jesteś. Byłabyś taka nawet bez wampirzych umiejętności – Emmet mówił cicho, ale stanowczo. Każde słowo uderzało w Arię, jak bat i sprawiało, że kolana się pod nią uginały.

- Gdyby nie wampiryzm, byłabym martwa. Nie mów w taki sposób o Athanie. Jest zapracowany i i i... Ma dużo pracy i i i... – nie zdołała dokończyć, bo rozpłakała się, jak małe dziecko. Wiedziała, że Emmet ma rację, a ona powinna być zła, a nie za każdym razem go usprawiedliwiać przed wszystkimi. Porzucił ją i nawet nie wiedziała dlaczego, co takiego zrobiła.

- No już, ciiiii. Nie myśl o nim albo chociaż spróbuj tego nie robić. Dojdziemy na górę razem, pomogę ci. Zawsze będę w pobliżu, żeby cię powstrzymać od robienia głupot – oznajmił szczerząc się do niej w ten swój zawadiacki sposób. Gdyby nie to, że była zakochana w swoim Stwórcy, to z pewnością zakochałaby się w Emmecie. Był troskliwy, ciepły, potrafił ją rozbawić i nie można było odmówić mu aparycji, na którą leciały wszystkie panny z wyższych sfer, gdy Marisa zabierała go na wystawne przyjęcia i powoli wprowadzała do towarzystwa. Aria niestety nie panowała nad sobą na tyle, by chadzać między ludźmi. Poza tym, nie przepadała za gorsetami i halkami. Watts zawsze przynosił jej makaroniki, bo wiedział że je uwielbiała. Ryzykował, gdyż było to wielce niestosowne, by wynosić jedzenie w kieszeni i gdyby ktoś go przyłapał, to Cavendishowie mogliby zostać postawieni w złym świetle. Mimo to, robił to za każdym razem.

Gdy dotarli na szczyt, Elijah siedział na wielkim kamieniu i przyglądał się im z uśmiechem i zadowoleniem wymalowanym na twarzy. Wampirzyca opadła na ziemię i zakryła twarz dłońmi, dysząc ciężko.

- Czujesz się wyzwolona? – zapytał Cavendish, rzucając w jej stronę butelkę z wodą. Zaskoczył ją kolejny raz, bo spodziewała się worka krwi za wejście na Scafell Pike. Ciągnął ich aż do hrabstwa Kumbria tylko po to, by po wszystkim dać im butelkę wody. Dziewczyna nie rozumiała nic z tej lekcji, ale może kiedyś pojmie, co Elijah chciał jej przekazać i czego nauczyć. Teraz była zbyt zmęczona, aby o tym myśleć. W głowie miała słowa Emmeta, zapewniającego że zawsze przy niej będzie. I to jej wystarczyło. Mogłaby wejść na ten szczyt jeszcze raz, choćby po to by zobaczyć jego uśmiech. Stał przy krawędzi i spoglądał przed siebie, na widok malujący się w dole. Włosy rozwiewał mu wiatr, a upierdliwe promienie słońca rozjaśniały jego oblicze, tak że zdołała dostrzec kilka piegów. Takim będzie go pamiętać zawsze.

Wspomnienie nagle się rozmyło, a Aria miała przed oczyma zimne oblicze Emmeta. Leżał bez ruchu na łóżku, a Marisa wykrzykiwała raz po raz jego imię i szturchała ciało licząc na to, że zaraz się ocknie. Niesamowicie drażnił ją jej płacz i histeria. Sama nie czuła zupełnie nic, a czarna, jak smoła pustka, wypełniała powoli całe jej ciało. W pewnym momencie Athan ją objął, ale nie odwzajemniła uścisku, a jedynie stała bez ruchu z twarzą wciśniętą w jego koszulkę. Za bardzo się bała, że gdy poruszy się choćby odrobinę, to zacznie się rozpadać. Później zjawiła się policja i koroner, który we wstępnej analizie orzekł otrucie. Brak śladów walki, brak śladów włamania.

- Nie wykluczamy samobójstwa – oznajmił na odchodne. Marisa nadal szalała i w swoje szaleństwo wciągała Athana, którego zaczęła oskarżać o śmierć swego Stworzonego. Aria wiedziała, że Tismaneanu zaraz się tym przejmie i weźmie wszystko na siebie, a później do końca wieczności będzie się obwiniał. Westchnęła bezgłośnie i podeszła do stoliczka, na którym stał alkohol. Nalała sobie whisky i wypiła duszkiem zawartość szklaneczki.

- Jeśli chcesz kogoś obwiniać, to może Baltimora. To on, nie tak dawno temu zapewniał, że wszystkim się zajmie. Zajął się, jak cholera. Nie ma co. Jak to dobrze, że czuwają nad nami Baltimorowie.- spojrzała z politowaniem na scenę pani Cavendish i jedyne o czym myślała, to fakt, że później to ona będzie musiała wyciągać Athanasiusa z poczucia winy albo znosić to, jak gada z posągiem byłej żony. Opuściła więc salon i wyszła na zewnątrz, by dołączyć do Matta, który odprawiał kolegów po fachu.

- Jak się trzymasz? – zagadnął, gdy policja odjechała. Popatrzył na nią z zatroskaniem i już chciał coś dodać, ale powstrzymała go ruchem ręki.

- Nie, proszę. Tylko nie ty. Nie użalaj się nade mną. Przyjdzie jeszcze czas na żałobę i płacz, kiedy odnajdziemy tego, kto to zrobił. Jeśli teraz pozwolę sobie na rozpacz, to nic ze mnie nie zostanie. – wyjaśniła, na co mężczyzna kiwnął lekko głową. W pewien sposób ją podziwiał, ale z drugiej strony wiedział, że później będzie cierpiała jeszcze bardziej, ale jeśli tego chciała, to nic nie mógł na to poradzić. Może faktycznie tak było lepiej.

- Odwiedził nas niedawno Luca Baltimore i ucięliśmy sobie jakże miłą pogawędkę. Zapewniał, że wszystkim się zajmie, a Emmetowi nic nie grozi. Jak widać, mylił się i raczej olał sprawę. On wie, kto za tym stoi i wie dlaczego. Nie chciał nam nic powiedzieć, potraktował jak bandę dzieciaków. Zaufaliśmy mu, że zapewni bezpieczeństwo i sam widzisz, jak na tym wyszliśmy. – powiedziała Aria, zaciskając ręce w pięść. Miała zszargane nerwy i ledwo trzymała się na nogach.

- Znasz jakiś sposób, żeby go przycisnąć? – zapytała, spoglądając na Matta z nadzieją wymalowaną na twarzy.

- Coś znajdę, nie martw się. A teraz chodź do środka. Przyda nam się drink – objął ją ramieniem i wprowadził ponownie do salonu. Marisa i Antony zniknęli, więc zapewne pani Cavendish poszła po rozum do głowy i postanowiła pójść do swojego pokoju. Aria usiadła obok Athana i posłała mu lekki uśmiech.

- Wszystko okej? Mam nadzieję, że nie wziąłeś do siebie tego, co mówiła Marisa. Nikt nie uważa, że to twoja wina. Ona też tak wcale nie myśli – zapewniła, dotykając delikatnie dłoni ukochanego. Athan nie zdążył zareagować, gdy przed nimi stanął nagle Luca Baltimore we własnej osobie. Vasco zesztywniała, a Tismaneanu chwycił ją mocniej za rękę, by przypomnieć, jak powinna się zachować. Miała ochotę wrzeszczeć i tupać nogami, byle tylko ją puścił. 

- Moje kondolencje. Cóż, tak bywa. To wojna, prawda? Straty są nieuniknione – oznajmił, zasiadając w fotelu na przeciw Matta. Nie tylko Aria nie pałała do tego faceta sympatią, praktycznie każda osoba siedząca w salonie zjeżyła się na jego widok i komentarza, którym ich uraczył. 

- Właściwie, chciałbym zwrócić uwagę na pewien fakt. Nie było śladów włamania i bójki, czyli pan Watts znał napastnika. Morderca nadal może tu być. – Aria podniosła się gwałtownie, ale nie odezwała się słowem. Sugerowanie, że Emmeta mógł zabić ktoś z domowników sprawił, że omal nie rzuciła mu się do gardła. Ta opcja nie wchodziła w grę. To ona rozmawiała z nim ostatnia, a idąc tym śladem, byłaby główną podejrzaną. 

- Chciałaby pani coś powiedzieć? Ostatnio miałem dobry humor, więc puściłem mimo uszu docinki. Proszę zważać na słowa i jeśli nie ma pani nic sensownego do powiedzenia, to radzę zamknąć jadaczkę – syknął mężczyzna, posyłając jej zaraz lekki uśmiech. Był wyraźnie zadowolony z tego, że Aria nic nie powiedziała. Zamiast tego zacisnęła pieści i wpatrywała się w niego tak, jakby liczyła, że zabije go wzrokiem. Nic takiego niestety się nie stało. 

- Warto zwrócić uwagę na fakt, że ktoś z was mógł go zabić albo choćby wpuścić łowców do środka. To dziwne, że nie ma śladów włamania i kamery nic nie zarejestrowały, prawda? To demony, a nie chochliki które czmyhają przez dziurkę od klucza - stwierdził i nagle zdał sobie sprawę, że wygadał się, co do tożsamości łowców, a właściwie ich natury. W salonie zapadła grobowa cisza, którą raz po raz przerywały szybsze oddechy. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^