Aria Vasco
- Pospiesz się! No dalej, Aria. Ależ ty się wleczesz –
stwierdził Elijah, ciągnąc swoją podopieczną za mankiet i w ten sposób
przyspieszyć jej ruchy. Uniosła nieco głowę spojrzeć na mężczyznę spiorunować go wzrokiem. Dmuchnęła lekko, aby
odsunąć ze spoconego czoła grzywkę i wyprostowała się. Była zmęczona, wściekła
i zasapana.
- Nie rozumiem, po co ciągniesz mnie na tą cholerną górę
i zabraniasz używać wampirzych mocy. To nie fair! Emmet jest bardziej
wysportowany, dlatego lepiej mu idzie – oznajmiła, krzywiąc się na widok
przyjaciela, który zniknął im z oczu za zakrętem i był coraz bliżej zdobycia
szczytu. Aria nie lubiła przegrywać i gdyby mogła wejść na górę po swojemu, to
dawno by go przegoniła.
- Lepiej mu idzie, bo się nad sobą nie użala, tak jak ty.
Zostawił na dole swój balast, a ty nie dość, że ciągniesz go za sobą, to na
dodatek ciągle coś dorzucasz. Ta wycieczka miała wam pomóc pozbyć się
negatywnych emocji, ale najwyraźniej nie rozumiesz przesłania – skwitował,
śmiejąc się pod nosem. Puścił dziewczynę i ruszył przed siebie, nie oglądając
się już na nią. Aria została w pół drogi sama. W uszach jej dźwięczało, a do
oczu napłynęły łzy. Czy powinna iść dalej, czy zawrócić? Bliżej było na górę,
ale dojście jako ostatnia oznaczałoby porażkę i ten kretyn, Watts, chełpiłby
się tym później do końca wieczności. Odwróciła się więc na pięcie z zamiarem
zejścia na dół, by nie musieć oglądać ani Emmeta, ani tym bardziej
zawiedzionego Elijaha.
- Nie pozwolę ci zrezygnować – usłyszała za plecami głos
przyjaciela i odwróciła się w jego stronę zaskoczona. Watts stał kilka kroków
od niej i wpatrywała się w nią z powagą.
- Nie potrafisz się od niego odciąć, prawda? Od emocji,
które w tobie wyzwala. Tismaneanu jest twoim ciężarem i wszystko, co ci zrobił.
Pozbył się ciebie, jak niechcianego kundla. Kiedy w końcu to zrozumiesz i
ruszysz dalej. On tylko ciągnie cię w dół, tak jak teraz. Boisz się, że jeśli
wejdziesz na górę o własnych siłach, to już nie będziesz go potrzebowała. I
dobrze! Nie musisz błagać go o uwagę i zainteresowanie. Jesteś wspaniała,
piękna i inteligentna. Każdy zdrowy na umyśle facet chciałby z tobą być. Ja bym
chciał! Sama musisz w to uwierzyć, w to kim jesteś i jaka jesteś. Byłabyś taka
nawet bez wampirzych umiejętności – Emmet mówił cicho, ale stanowczo. Każde
słowo uderzało w Arię, jak bat i sprawiało, że kolana się pod nią uginały.
- Gdyby nie wampiryzm, byłabym martwa. Nie mów w taki sposób
o Athanie. Jest zapracowany i i i... Ma dużo pracy i i i... – nie zdołała
dokończyć, bo rozpłakała się, jak małe dziecko. Wiedziała, że Emmet ma rację, a
ona powinna być zła, a nie za każdym razem go usprawiedliwiać przed wszystkimi.
Porzucił ją i nawet nie wiedziała dlaczego, co takiego zrobiła.
- No już, ciiiii. Nie myśl o nim albo chociaż spróbuj tego
nie robić. Dojdziemy na górę razem, pomogę ci. Zawsze będę w pobliżu, żeby cię powstrzymać
od robienia głupot – oznajmił szczerząc się do niej w ten swój zawadiacki sposób.
Gdyby nie to, że była zakochana w swoim Stwórcy, to z pewnością zakochałaby się
w Emmecie. Był troskliwy, ciepły, potrafił ją rozbawić i nie można było odmówić
mu aparycji, na którą leciały wszystkie panny z wyższych sfer, gdy Marisa zabierała
go na wystawne przyjęcia i powoli wprowadzała do towarzystwa. Aria niestety nie
panowała nad sobą na tyle, by chadzać między ludźmi. Poza tym, nie przepadała za
gorsetami i halkami. Watts zawsze przynosił jej makaroniki, bo wiedział że je uwielbiała.
Ryzykował, gdyż było to wielce niestosowne, by wynosić jedzenie w kieszeni i gdyby
ktoś go przyłapał, to Cavendishowie mogliby zostać postawieni w złym świetle. Mimo
to, robił to za każdym razem.
Gdy dotarli na szczyt, Elijah siedział na wielkim kamieniu
i przyglądał się im z uśmiechem i zadowoleniem wymalowanym na twarzy. Wampirzyca
opadła na ziemię i zakryła twarz dłońmi, dysząc ciężko.
- Czujesz się wyzwolona? – zapytał Cavendish, rzucając w jej
stronę butelkę z wodą. Zaskoczył ją kolejny raz, bo spodziewała się worka krwi za
wejście na Scafell Pike. Ciągnął ich aż do hrabstwa Kumbria tylko po to, by po wszystkim
dać im butelkę wody. Dziewczyna nie rozumiała nic z tej lekcji, ale może kiedyś
pojmie, co Elijah chciał jej przekazać i czego nauczyć. Teraz była zbyt zmęczona,
aby o tym myśleć. W głowie miała słowa Emmeta, zapewniającego że zawsze przy niej
będzie. I to jej wystarczyło. Mogłaby wejść na ten szczyt jeszcze raz, choćby po
to by zobaczyć jego uśmiech. Stał przy krawędzi i spoglądał przed siebie, na widok
malujący się w dole. Włosy rozwiewał mu wiatr, a upierdliwe promienie słońca rozjaśniały
jego oblicze, tak że zdołała dostrzec kilka piegów. Takim będzie go pamiętać zawsze.
Wspomnienie nagle się rozmyło, a Aria miała przed oczyma zimne
oblicze Emmeta. Leżał bez ruchu na łóżku, a Marisa wykrzykiwała raz po raz jego
imię i szturchała ciało licząc na to, że zaraz się ocknie. Niesamowicie drażnił
ją jej płacz i histeria. Sama nie czuła zupełnie nic, a czarna, jak smoła pustka,
wypełniała powoli całe jej ciało. W pewnym momencie Athan ją objął, ale nie odwzajemniła
uścisku, a jedynie stała bez ruchu z twarzą wciśniętą w jego koszulkę. Za bardzo
się bała, że gdy poruszy się choćby odrobinę, to zacznie się rozpadać. Później zjawiła
się policja i koroner, który we wstępnej analizie orzekł otrucie. Brak śladów walki,
brak śladów włamania.
- Nie wykluczamy samobójstwa – oznajmił na odchodne. Marisa nadal
szalała i w swoje szaleństwo wciągała Athana, którego zaczęła oskarżać o śmierć
swego Stworzonego. Aria wiedziała, że Tismaneanu zaraz się tym przejmie i weźmie
wszystko na siebie, a później do końca wieczności będzie się obwiniał. Westchnęła
bezgłośnie i podeszła do stoliczka, na którym stał alkohol. Nalała sobie whisky
i wypiła duszkiem zawartość szklaneczki.
- Jeśli chcesz kogoś obwiniać, to może Baltimora. To on, nie
tak dawno temu zapewniał, że wszystkim się zajmie. Zajął się, jak cholera. Nie ma
co. Jak to dobrze, że czuwają nad nami Baltimorowie.- spojrzała z politowaniem na
scenę pani Cavendish i jedyne o czym myślała, to fakt, że później to ona będzie
musiała wyciągać Athanasiusa z poczucia winy albo znosić to, jak gada z posągiem
byłej żony. Opuściła więc salon i wyszła na zewnątrz, by dołączyć do Matta, który
odprawiał kolegów po fachu.
- Jak się trzymasz? – zagadnął, gdy policja odjechała. Popatrzył
na nią z zatroskaniem i już chciał coś dodać, ale powstrzymała go ruchem ręki.
- Nie, proszę. Tylko nie ty. Nie użalaj się nade mną. Przyjdzie
jeszcze czas na żałobę i płacz, kiedy odnajdziemy tego, kto to zrobił. Jeśli teraz
pozwolę sobie na rozpacz, to nic ze mnie nie zostanie. – wyjaśniła, na co mężczyzna
kiwnął lekko głową. W pewien sposób ją podziwiał, ale z drugiej strony wiedział,
że później będzie cierpiała jeszcze bardziej, ale jeśli tego chciała, to nic nie
mógł na to poradzić. Może faktycznie tak było lepiej.
- Odwiedził nas niedawno Luca Baltimore i ucięliśmy sobie jakże
miłą pogawędkę. Zapewniał, że wszystkim się zajmie, a Emmetowi nic nie grozi. Jak
widać, mylił się i raczej olał sprawę. On wie, kto za tym stoi i wie dlaczego. Nie
chciał nam nic powiedzieć, potraktował jak bandę dzieciaków. Zaufaliśmy mu, że zapewni
bezpieczeństwo i sam widzisz, jak na tym wyszliśmy. – powiedziała Aria, zaciskając
ręce w pięść. Miała zszargane nerwy i ledwo trzymała się na nogach.
- Znasz jakiś sposób, żeby go przycisnąć? – zapytała, spoglądając
na Matta z nadzieją wymalowaną na twarzy.
- Coś znajdę, nie martw się. A teraz chodź do środka. Przyda nam się drink – objął
ją ramieniem i wprowadził ponownie do salonu. Marisa i Antony zniknęli, więc zapewne
pani Cavendish poszła po rozum do głowy i postanowiła pójść do swojego pokoju. Aria
usiadła obok Athana i posłała mu lekki uśmiech.
- Wszystko okej? Mam nadzieję, że nie wziąłeś do siebie tego,
co mówiła Marisa. Nikt nie uważa, że to twoja wina. Ona też tak wcale nie myśli
– zapewniła, dotykając delikatnie dłoni ukochanego. Athan nie zdążył zareagować,
gdy przed nimi stanął nagle Luca Baltimore we własnej osobie. Vasco zesztywniała,
a Tismaneanu chwycił ją mocniej za rękę, by przypomnieć, jak powinna się zachować. Miała ochotę wrzeszczeć i tupać nogami, byle tylko ją puścił.
- Moje kondolencje. Cóż, tak bywa. To wojna, prawda? Straty są
nieuniknione – oznajmił, zasiadając w fotelu na przeciw Matta. Nie tylko Aria nie
pałała do tego faceta sympatią, praktycznie każda osoba siedząca w salonie zjeżyła
się na jego widok i komentarza, którym ich uraczył.
- Właściwie, chciałbym zwrócić uwagę na pewien fakt. Nie było
śladów włamania i bójki, czyli pan Watts znał napastnika. Morderca nadal może tu
być. – Aria podniosła się gwałtownie, ale nie odezwała się słowem. Sugerowanie,
że Emmeta mógł zabić ktoś z domowników sprawił, że omal nie rzuciła mu się do gardła. Ta opcja nie wchodziła w grę. To ona rozmawiała z nim ostatnia, a idąc tym śladem, byłaby główną podejrzaną.
- Chciałaby pani coś powiedzieć? Ostatnio miałem dobry humor,
więc puściłem mimo uszu docinki. Proszę zważać na słowa i jeśli nie ma pani nic
sensownego do powiedzenia, to radzę zamknąć jadaczkę – syknął mężczyzna, posyłając
jej zaraz lekki uśmiech. Był wyraźnie zadowolony z tego, że Aria nic nie powiedziała.
Zamiast tego zacisnęła pieści i wpatrywała się w niego tak, jakby liczyła, że zabije
go wzrokiem. Nic takiego niestety się nie stało.
- Warto zwrócić uwagę na fakt, że ktoś z was mógł go zabić albo choćby wpuścić łowców do środka. To dziwne, że nie ma śladów włamania i kamery nic nie zarejestrowały, prawda? To demony, a nie chochliki które czmyhają przez dziurkę od klucza - stwierdził i nagle zdał sobie sprawę, że wygadał się, co do tożsamości łowców, a właściwie ich natury. W salonie zapadła grobowa cisza, którą raz po raz przerywały szybsze oddechy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz