ISHMAEL
— Ja? Zajęty? Nieee, chyba nie mam ża…
Nie dokończył, kiedy Jehanne podsunęła mu różową kopertę,
spoglądając na niego z niepokojem zmieszanym z ekscytacją. Ishmaela zaś zatkało,
bo z jednej strony nie spodziewał się po swojej dziewczynie żadnego prezentu. Doskonale
wiedziała, że wprost obsesyjnie nie znosił urodzin, a tym samym wszelkich
życzeń i podarków. Dlatego też początkowo podsuniętą pod nos kopertę uznał za
swoistą zdradę, z której był wysoce niezadowolony. Westchnął ukradkiem i choć rozbawiło
i rozczuliło go to, co powiedziała Jehanne, sugerując, że najlepsze, co mu się
trafiło, to ona, tak nie był w stanie nic odpowiedzieć. Nie umiał wykrztusić z
siebie podziękowania, bo wcale wdzięczny nie był. Wewnątrz niego walczyły ze sobą
wstręt do urodzinowego podarku ze świadomością, że powinien Jehanne okazać wdzięczność
— głównie po to, by nie zrobiło się jej przykro. Jednak nic nie umiał na to
poradzić, że najchętniej odsunąłby od siebie tę kopertę i oznajmił z krzywą miną,
że nie chce żadnych prezentów, o czym zresztą nieraz jej mówił.
Ostatecznie uznał, że powinien być z nią szczery, dlatego
odetchnął raz jeszcze, szykując się do podania bolesnej prawdy. Jednak Jehanne
w żaden sposób mu tego nie ułatwiała, obejmując go od tylu i delikatnie całując.
Przyjemne ciepło rozlało się po jego ciele, pod wpływem którego Ish uśmiechnął się
delikatnie, ujmując dłoń wampirzycy i czule ją całując. No i co on miał jej
teraz powiedzieć?!
Po chwili się okazało, że nie musiał się wcale odzywać —
Jehanne zrobiła to za niego. A gdy już skończyła, Drawson zupełnie zdębiał. Wnet
zapomniał o wszystkim: o swoich urodzinach, o chwilowym niezadowoleniu — nawet
różowa kartka na szesnaste urodziny przestała mu przeszkadzać. Uruchomił się w za
to pracoholik, który z niemym uwielbieniem wpatrywał się w treść kartki,
doskonale wiedząc, co oznaczała. Dzieła dopełniła Jehanne, wyjaśniając mu, że
udało jej się załatwić spotkanie, o które bezskutecznie starał się od wielu tygodni.
I choć długo nie wiedział, co powiedzieć, uśmiechnął się wesoło,
gdy usłyszał to, co mówiła Jehanne. Była wyjątkowo urocza z tymi swoimi
obawami, dlatego Ish nie miał serca dłużej jej trzymać w niepewności. Dość
gwałtownym ruchem przyciągnął ją do siebie i intensywnie pocałował. Unosząc ją
lekko, usadził na swoich kolanach, patrząc jej w oczy z prawdziwym
uwielbieniem.
— Nigdy więcej nie rób mi żadnych prezentów — odparł, wciąż
szeroko uśmiechnięty, z typową dla Isha wdzięcznością. — Twoja obecność jest dla
mnie wystarczającym prezentem.
Po tych słowach oparł głowę na jej barku, skrywając twarz
pod jej włosami i całując delikatnie w szyję. Przez chwilę trwał tak w milczeniu,
by po chwili raz jeszcze na nią spojrzeć, tym razem ze szczerą wdzięcznością.
— Dziękuję — powiedział z delikatnym uśmiechem. — Ja też cię
kocham — dodał, raz jeszcze czule ją całując.
Po tej małej chwili czułości Ish raz jeszcze obejrzał kartkę,
z zachwytem wpatrując się w adres i umówioną godzinę.
— Kartka świetna — stwierdził, z udawanym poważaniem kiwając
głową. — Szóstka się nawet zgadza… chociaż nie z tej strony stoi. Ale może być.
O rany — dodał nagle z krzywą miną — skoro ty dałaś mi prezent, to ja w
październiku będę musiał wymyślić jakiś dla ciebie. No trudno — mruknął z rozbawieniem,
wyraźnie sugerując, że żartował. — A więc faktycznie po pracy będę zajęty — wymamrotał,
spoglądając na kartkę. — I nici z naszego wspólnego wieczorka… no chyba żebyś
poszła tam ze mną!
W oczywisty sposób żartował, ale mina szybko mu zrzedła, gdy
zobaczył, że Jehanne ochoczo kiwa głową. Wyglądało na to, że naprawdę chciała
mu towarzyszyć i choć początkowo Ish uważał, że to średni pomysł, tak to
spotkanie zawdzięczał wyłącznie niej. Wobec tego był jej to winien.
— No dobrze — odparł z westchnięciem. — Więc czeka nas romantyczna
kolacja w fabryce sera. Tylko ty, ja… i pan Simons — rzekł, uśmiechając się szeroko.
To i tak znacznie lepsze niż przyjęcie urodzinowe czy inne
kurestwo, pomyślał.
Resztę dnia spędził w swoim biurze. Marisa, Antony i Emmet
trzymali się w swoim towarzystwie, mając świadomość, że nigdzie nie powinni się
wychylać. Athan i Aria wybyli gdzieś z samego rana, a on wraz z Jehanne
siedzieli w tym jednym gabinecie. Isha niezmiennie dziwiło, że jego partnerka tak
chętnie z nim przesiadywała, podczas gdy on pracował — ani to było ciekawe, ani
zajmujące. Jej to jednak najwyraźniej nie przeszkadzało i zniknęła dopiero
kilka godzin przed spotkaniem z Simonsem, twierdząc, że musi się przyszykować.
Drawson nie miał pojęcia, co Jehanne miała tam robić aż tyle czasu, ale wolał
nie pytać.
Tuż przed wyjściem, oczekując na nią na parterze, Ish wciąż się
nad tym zastanawiał. Dumał, w co taka kobieta mogła się ubrać na spotkanie służbowe?
W jakąś koszulę i spódnicę? W golf i proste spodnie? W jakiż żakiet czy coś w
tym guście? Być może, ale Jehanne była najwyraźniej ponad to. Czekając na nią na
dole, Ish nie mógł przewidzieć tego, co za chwilę ujrzy — a gdy już ujrzał, z
wrażenia aż otworzył usta, wybałuszając oczy.
Na szczycie schodów stała Jehanne — ale jaka Jehanne!
Swoje rude luki ułożyła w finezyjnie roztrzepanego koka, który nadawał wrażenie
pewnej swobody. Makijaż miała teoretycznie delikatny, ale z pewnością nie
codzienny: raczej subtelnie wyzywający, doskonale podkreślając jej złote oczy i
piękny, szeroki uśmiech. Jednak największe wrażenie robiła sukienka: czarna, odsłaniająca
ramiona i sięgająca do kolan. Wyglądała jak zbiorowisko ciemnych, obsypanych brokatem
liści skrytych pod cienką siateczką i ciasno przylegając do ciała, tym samym
śmiało odsłaniając głęboki, wąski dekolt.
Jehanne wyglądała w tym wydaniu jak milion dolarów i choć
wywarła na Ishu ogromne wrażenie — co czuł każdą komórką swojego momentalnie
rozpalonego ciała — tak nie mógł się powstrzymać przed niedowierzającym wyrazem
twarzy, mimowolnie zakrywając ją dłonią.
— Jezu, kobieto — jęknął ze zmęczeniem zmieszanym z
rozbawieniem. — Idziemy na spotkanie służbowe, a nie na bankiet dla wschodzących
gwiazd kina!
Ta uwaga błyskawicznie spłoszyła Jehanne, która wyglądała
jak wystraszony szczeniak tuż po jakiejś poważnej gafie. Devereaux najwyraźniej
też właśnie sobie uświadomiła, że troszkę się wygłupiła, bo zrobiła taką minę,
jakby za chwilę miała się rozpłakać nad swoją małą wpadką. Z tego powodu Ish musiał
natychmiast reagować.
— No już, moja mała, chodź tu do mnie. Wyglądasz przepięknie
— wyznał całkiem szczerze. — Ale na przyszłość pamiętaj, że podobne spotkania są
mniej wystawne, a bardziej oficjalne. W niektórych kręgach taki strój uznano by
za zniewagę. Ale skoro pan Simons tak cię polubił — stwierdził z pogodnym uśmiechem
— to na pewno zrobisz na nim jak najlepsze wrażenie! A o to nam chodzi, prawda?
No, no to idziemy.
Nie pozwolił Jehanne na przebranie się, nawet jeśli sama to
sugerowała. Choć w istocie strój był zbyt wyzywający, to nie sądził, by Simons
się za niego pogniewał — tocząc z nim tyle batalii Ish zdążył choć częściowo poznać
jego referencje i choć sam czuł się z tą myślą podle, tak wystrojona Jehanne
mogła w tym wypadku przynieść wiele korzyści.
Brzydził się sam sobą, gdy sobie uświadamiał, że w tym
sensie traktował wygląd swojej dziewczyny jak kartę przetargową.
Ilekroć tu przyjeżdżał, był tak samo zachwycony terenem, na
którym znajdowała się wytwórnia. Pozornie okolica wyglądała na opustoszałą,
lecz był to tylko kolejny atut tego miejsca. Największym było jezioro
znajdujące się po prawej stronie; szerokie, w tamtej chwili gładkie niby tafla
lustra, okolone było ciemnawą, poszarpaną linią lasu. Właśnie ten widok niemal
automatycznie uspokajał i pozytywnie nastrajał. Nieco dalej subtelnym fioletem
malowały się dzikie wrzosowiska, w połączeniu ze zbliżającym się zachodem
słońca i lekko pomarańczowawymi i różowymi chmurami tworząc krajobraz niczym
wyjęty z najpiękniejszej baśni. Miejsce było tak urokliwe, że wszystko wokół aż
wwiercało się do głowy ze słodką myślą, by zatrzymać się tu na dłużej,
rozstawić namiot, rozpalić ognisko, cieszyć się urokami natury i całkiem zapomnieć
o wszelkich problemach, które na ich barki nakładała głośna, brudna cywilizacja.
Aż dziw brał, że tak przepiękny teren był marnowany na byle
wytwórnię sera. Ish nie chciał umniejszać wartości ów wyrobów, ale poświęcenie tak
malowniczego miejsca na produkowanie jedzenia było wręcz grzechem. To właśnie
takich kawałków raju szukali ludzie chcący wyrwać się choć na chwilę z
miastowej dżungli i to tu chcieli spędzać wolny czas, sowicie przy tym płacąc.
Drawson niemal w locie wyobrażał sobie, jak będzie wyglądać konstrukcja, którą
zaprojektuje na zlecenie swojego klienta. Wystarczyła chwila, by miał pomysł na
ogólny kształt budynku, jego rozstaw i wygląd okolicy. Wiedział, co i jak
zrobić, aby nie tylko nie zasłonić tych pięknych widoków, ale wręcz zrobić z
nich atut. Czas na dopracowanie szczegółów przyjdzie później, ale Ish, swoim
starym zwyczajem, wyjął telefon i momentalnie spisał wszystkie swoje myśli, coby
ich później nie pogubić. Jehanne wyglądała na nieco zniecierpliwioną — a może
mu się tylko tak wydawało — ale musiała przystanąć i poczekać, aż skończy zapisywać
swoją myśl. Wtem przeszło Ishowi przez myśl, że przecież byli ze sobą od ponad
miesiąca, a znała go jeszcze wcześniej i pierwsze, czego się o nim dowiedziała,
to fakt, że był pracoholikiem.
Najpierw się dowiedziała, że jesteś gburem, podsunął mu
uprzejmie jakiś cichy głosik w głowie, z którym Ish po chwili musiał się zgodzić.
Ale o pracoholizmie dowiedziała się w następnej kolejności, by z czasem zrozumieć,
że dla Drawsona praca była największą pają, której uwielbiał poświęcać się bez
reszty. Oczywiście odkąd związał się z Jehanne, musiał to zredukować, jednak
nie zamierzał rezygnować z jednego na rzecz drugiego, czegokolwiek by to nie
dotyczyło. Tym samym nigdy nie zrezygnuje całkiem z pracy dla Jehanne, ale nie
zrezygnuje też z Jehanne wyłącznie dla pracy. Pogodzenie tego nie było łatwe,
dlatego miał ogromną nadzieję, że jego partnerka będzie w stanie to zrozumieć i
jakoś to zaakceptować.
Ish nieustannie się obawiał, że jednak któregoś razu Jehanne
każe mu wybrać. Zwłaszcza że by nie umiał, choć przecież teoretycznie powinien.
Pan Simons wyglądał jak wąsaty wujek, który pierwszy upijał
się na weselu. Starszy, siwiejący mężczyzna będący dość mocno przy kości, gładził
się po swoim gęstym wąsie, pod którym skrywał radosny uśmiech. Ten wyłonił się tylko
na widok Jehanne, bo gdy spojrzenie Simonsa przeskoczyło na Isha, mężczyzna zmrużył
oczy, najwyraźniej wciąż nieco nieufny.
— Ach, to pan chce mnie obrabować z dorobku mojego życia? — mruknął,
łypiąc na Drawsona przeszywająco.
Oho, zaczyna się, pomyślał Ish, przygotowując się
psychicznie na ciężką walkę.
— W żadnym wypadku, panie Simons — odparł ze śmiertelną
powagą. — Oferuję panu szansę na ogromny zarobek, a, proszę uwierzyć, nie będę się
z panem targował o cenę. Obaj wiemy, jak cenny jest ten teren i obaj chcemy, by
jeszcze długo cieszył oko. Zapewniam, że moim celem jest ugoda; chcę, by każdy z
nas wyszedł zadowolony z tych negocjacji.
Simson coś tam mruknął, raz jeszcze na niego łypnął, po czym
zwrócił się do Jehanne i z szerokim, wesołym uśmiechem zaproponował herbaty.
Ishowi ją przyniósł chyba tylko z ostatków kultury, bo gdyby nie to, całkiem by
go zignorował, skupiając się w pełni na Jehanne. Szybko się okazało, że jej
obecność wielce zachwyciła Simonsa i to z nią głównie rozmawiał, z Ishem poruszając
tylko najważniejsze kwestie, w które Jehanne nie była wtajemniczona. Wtem
natychmiast się okazało, że obecność wampirzycy było najlepszym, co mogło się tym
negocjacjom trafić. Na niego Simons cały czas patrzył jak na jakiegoś
pospolitego złodziejaszka jego ziemi. To dla Jehanne był milutki, to jej proponował,
by usiadła i to ją zapytał, czego się napije. Jehanne uśmiechała się szeroko, chichotała
i trzepotała rzęsami, aby jak najbardziej udobruchać starca. Ishowi za diabła się
to nie podobało, czując, jak po brzuchu rozlewa się jakiś uporczywy gorąc,
mocno spinając całe jego ciało. Cokolwiek to było, Drawson starał się to zignorować,
wiedząc, że Jehanne robiła to wszystko dla niego, podtrzymując w ten dość niekonwencjonalny
sposób zainteresowanie Simonsa.
Ot, prezent urodzinowy mu się trafił.
Cała reszta poszła dość gładko i z jednej strony Ish aż temu
nie dowierzał, ale z drugiej — zaraz sobie przypominał, że w istocie to nie on
wynegocjował ten kontrakt.
— Na dokumentach powinno widnieć twoje nazwisko — powiedział
do Jehanne, gdy już wyszli. — Nieźle faceta owinęłaś wokół palca. Mała
manipulatorka z ciebie! — zawołał z udawanym wyrzutem. — Patrz, czego to człowiek
może się dowiedzieć przypadkiem…
Obejmując ją lekko, pocałował w skroń, zastanawiając się, na
co miałby teraz ochotę. Teoretycznie powinien wykonać dziesiątki telefonów, uruchamiając
machinę przejęcia ziemi i postawienia na niej czegoś zgodnego z życzeniem
klienta. Jednak był dziwnie zmęczony, poza tym miał nadzieję, że ten dzień jak
najszybciej się skończy.
— Kupmy sobie do domu jakąś pizzę czy coś — zaproponował —
zamknijmy się u siebie, udawajmy, że nas nie ma i tak sobie odpoczywajmy, co?
Nudziarz ze mnie — zawyrokował ponuro — wiem. Powinienem cię teraz zaprosić do
restauracji — kontynuował nagle zmienionym, uroczystym tonem — w ramach podziękowania
za pomoc w zdobyciu kontraktu! Powinienem obdarować kwiatami i dobrym winem, ale…
jestem koszmarnie zmęczony — wyznał zupełnie szczerze. — Obiecuję to wszystko
nadrobić w najszybszym możliwym terminie. Ale jedyne, czego teraz chcę, to żeby
ten dzień się skończył.
Zwłaszcza że kolejne będą jeszcze gorsze, pomyślał ponuro.
ATHANASIUS
Było źle. Potwornie, koszmarnie, tragicznie i…
No właśnie — jak? I oto najgorsze w tym wszystkim było to,
że Athan nie wiedział. To, co powiedział im Malcolm, mroziło krew w żyłach i
nawet Aria, nie znająca się na tej terminologii, mogła zrozumieć, w jak
głębokie bagno wpadli, zwłaszcza że laborant chwilę później opisał im to w
dobitnie prosty sposób. Athanasius nie za wiele miał do dodania, zwłaszcza że
sam przyjrzał się z bliska tej morderczej mieszance, nie mając pojęcia, co to
dokładnie było i skąd się wzięło. Silny dreszcz niepokoju tarmosił całym jego
ciałem, ilekroć uświadamiał sobie, że stawali do walki z czymś, czego nawet nie
znali.
Myślał wtedy ponuro, że miesiąc spokoju to najwyraźniej
zdecydowanie za dużo, zwłaszcza że cały ten rok był jakąś jedną, wielką,
koszmarną pomyłką. I tylko spotkanie Arii po blisko wieku oświetlało te
miesiące mroków, choć nawet z nią u swego boku nie było mu łatwo.
Malcolm obiecał, że jak tylko dowie się czegoś więcej, od
razu ich powiadomi, choć ostrzegł, że może mu to zająć około dwóch dni. Athan
nie zamierzał go pospieszać, ponieważ i tak był mu ogromnie wdzięczny za pomoc.
Laborant przydał się raz jeszcze, gdy wyjaśnił, że jeśli mają jeszcze coś do
załatwienia w szpitalu, służył pomocą. W ten sposób dość szybko załatwił Arii
prześwietlenie, które, ku wielkiej uldze Athana, nie wykazało niczego poza tym, co sam
zdiagnozował. Stłuczenie niedługo miało się zagoić, a obrzęk i ból ustąpić,
więc chociaż tym nie musieli się martwić.
— Raz jeszcze dzięki za pomoc — powiedział na pożegnanie,
ściskając dłoń Malcolma. — Posłuchaj… ty wiesz, co to oznacza, prawda? — spytał
cicho, rozglądając się bacznie po bokach i sprawdzając, czy nikt ich nie
podsłuchiwał. — Ostrzeż swoich bliskich. I każdego, kogo znasz. Jeszcze teraz
nie wiem za dużo i może panikujemy, a całość zaraz rozejdzie się po kościach,
ale… coś czuję, że niekoniecznie. Więc uważaj na siebie. A ja w razie czego cię
ostrzegę, jak będę wiedział więcej. Raz jeszcze dzięki!
Ze szpitala wyszli w bardzo ponurych nastrojach, ale nie
mieli powodu, by się z czegokolwiek cieszyć. W milczeniu wsiedli do samochodu,
zamierzając wrócić do domu, ale jeszcze przed uruchomieniem silnika zadzwonił
Matt z co najmniej dziwną propozycją.
— Ja tu w swoich kronikach za dużo o tym zakonie nie znajdę,
wiadomo. Ale znam taką jedną, która się tym interesuje. Prowadzi księgarnię na
obrzeżach miasta, wyślę ci adres. Trochę przerażająca babka— mruknął nieco
trwożnie — bo po wejściu do jej sklepu pierwsze, co robi, to ci podaje znak zodiaku
i kilka cech charakteru. I jakimś cudem zawsze trafia. Sprzedaje tam książki o
takich dziwnych tematach jak jakieś okultyzmy czy inne reinkarnacje. Uratowałem
jej kiedyś kota, więc jak się na mnie powołacie, to chętnie wam pomoże. Nie
twierdzę — zaznaczył — że to coś da, ale co macie do stracenia?
W istocie, nie mieli nic, chociaż Athan słuchał tego wszystkiego
z mocno zmarszczonymi brwiami. Nie bardzo podobało mu się odwiedzanie jakichś
nawiedzonych staruszek, zwłaszcza że nie wierzył w żadne przepowiednie, wróżby
i inne taroty. W przeznaczenie — owszem, ale w nic tak sztucznego jak czytanie
z kart, dłoni czy gwiazd. Z tego względu uznał, że zajechanie tam byłoby stratą
czasu. Jednak Aria była zupełnie innego zdania, bo na wieść o tak mistycznym
miejscu prowadzonym przez jeszcze bardziej natchnioną kobiecinę zarządziła, że
mają tam natychmiast jechać — w takim starciu Athan nie miał większych szans.
Sam nie wiedział, czego się spodziewał. Może jakiegoś
granatowego namiotu ozdobionego złotymi gwiazdkami, wewnątrz którego potwornie
by śmierdziało od wszelkiego rodzaju kadzideł? Na stoliku pewnie stałaby
zamglona kryształowa kula, wokół której krążyłaby jakaś kobiecina chowająca pod
swoim kolorowym, szerokim, jedwabnym turbanem niedobory rozumu.
Dlatego Athan poczuł się wręcz rozczarowany, gdy wskazany przez Matta adres
zaprowadził ich do zwykłej, małej księgarni. Gdy weszli do środka, nie
zaatakował ich żaden duszny zapach, a jedynie radosny dźwięk dzwoneczka. Wąskie
pomieszczenie, jak na księgarnie przystało, z każdej strony otoczone było
półkami z książkami, jednak najwyraźniej tomów było znacznie więcej niż
miejsca, bo część z nich była poustawiana na stolikach, a nawet na ziemi. Ten
uporządkowany chaos miał swój urok, dlatego Athan już w progu podświadomie dał
temu pomysłowi kredyt zaufania.
Także właścicielka nie wyglądała jak nawiedzona wróżka. Drobniutka
kobiecina, na oko koło sześćdziesiątki, miała krótkie, ciemnorude włosy i duże
okulary w grubej oprawie, które ciągle zsuwały jej się z nosa. Ubrana w gruby,
wełniany sweter i kraciastą spódnicę do kostek, rzeczywiście bardziej
przypominała typową bibliotekarkę, niż jakiegoś proroka.
Athan już miał się przywitać, ale kobiecina go wyprzedziła.
— Och — westchnęła z podziwem, spoglądając na nich spod zsuwających
się po nosie okularów. — A to mi się parka trafiła: dwa strzelce! I to jakie
strzelce!
Tismaneanu stanął jak wryty, mocno zaskoczony tym dość
specyficznym przywitaniem. Zwykłego strzelenia znakami zodiaku Athanasius nie
uznawał za jakąś wybitną sztuczkę magiczną, ale Aria była wyraźnie zachwycona.
— Oboje z grudnia — stwierdziła kobiecina z wielkim
zainteresowaniem. Wstając ze swojego fotela, przyjrzała się im uważniej, by po
chwili jej wzrok na dłużej osiadł na Arii. — Od ciebie, słonko, aż bije kobieca
siła! Wygadana, odważna i uparta jak diabli, co? — spytała z delikatnym,
perlistym śmiechem, spoglądając znacząco na Athana. Dziwiło go i wręcz
niepokoiło, że sprzedawczyni trafiła ze wszystkim, choć nadal uważał, że to
zbieg okoliczności. W które, tak swoją drogą, nie wierzył. — Cóż, typowy
strzelec! Nie to, co pan — stwierdziła z powagą, przewiercając go na wskroś
spojrzeniem swoich szarych oczu. — Chociaż uporu w panu tyle samo, a może nawet
jeszcze więcej. Ale… hm — zamyśliła się na chwilę — chyba mam chwilowe
zakłócenia, bo dwie osobowości mi się w panu kłócą. No nic. W czym państwu
pomóc?
Podczas gdy Aria wyglądała jak mała dziewczynka, do której
przyszedł Święty Mikołaj, tak Athan jedyne, na co mógł się zdobyć, to uporczywe
marszczenie brwi, próbując rozgryźć, co tu się właśnie wydarzyło. Niespecjalnie
mu się podobało takie nagabywanie klientów i wmawianie im swoich bajek będących
dowodem na rzekome nadzwyczajne umiejętności. Drażniło go to, dlatego uznał, że
im szybciej stąd wyjdą, tym lepiej.
— Pan Atkinson panią pozdrawia — zaczął z mdłym uśmiechem, wyjątkowo
nie mając ochoty silić na żadne uprzejmości.
Kobiecina ucieszyła się wielce, zasypując ich pytaniami dotyczącymi
policjanta. Na te na szczęście w większości odpowiadała Aria, najwyraźniej
dostrzegając, że Athan był co najmniej mało zainteresowany tą formą
pozyskiwania informacji. Niemniej sugestia Atkinsona zadziałała i właścicielka
przybytku rzeczywiście momentalnie zaoferowała im wszelką swoją pomoc — a po
nią przecież przyszli. Teoretycznie.
— Ma tu pani coś o wampirach? — spytał bez ogródek.
— Naturalnie.
Mógł się spodziewać tej odpowiedzi — wokół było mnóstwo książek
o tego typu — i jeszcze dziwniejszej tematyce. Tego rodzaju oczywistość
niewiele mu dała, ale musiał się upewnić i od czegoś zacząć.
— A o Zakonie Świętego Patryka pani słyszała?
Sprzedawczyni zastanowiła się chwilę, po czym zbliżyła się
do jednej z półek, wyraźnie czegoś szukając. Gdy zaś na moment zniknęła na
zapleczu, Athan odwrócił się w stronę Arii, piorunując ją wzrokiem.
— Przestań się tak zachwycać — szepnął. — Nie ma w tym nic
nadzwyczajnego; pewnie Matt jej coś naopowiadał. Jedno usłyszała, drugie sobie
dopowiedziała. Ot, cała zagadka.
Sam nie wiedział, dlaczego aż tak się czepiał biednej
księgarni i jeszcze biedniejszej właścicielki, ale myśl o tym, że ta kobieta zarabiała
na karmieniu ludzi bzdurami, doprowadzała go do szału. Gdyby to zależało tylko
od niego, kazałby wszystkie tego typu punkty spalić, by nie została po nim ani
jedna strona zakłamanej książki. Wprawdzie była w tym pewna hipokryzja, bo
wiele z tych ksiąg traktowało o wampirach, przedstawiając dowody na ich
istnienie. Z tym Athan, choćby nie chciał, musiał się zgodzić. Uważał jednak,
że czym innym było istnienie fantastycznych ras, a czym innym odczytywanie
przyszłości z fusów czy innych idiotycznych znaków.
Znalezienie właściwej książki zajęło sprzedawczyni dłuższą
chwilę, ale gdy wreszcie wygrzebała grube tomiszcze o pożółkłych, zniszczonych
stronnicach, odszukała interesujący ją rozdział, pospiesznie przebiegając po
nim wzrokiem.
— Coś słyszałam… — mamrotała, cały czas wpatrzona w księgę —
ale nie jestem pewna, czy to to samo. Inundatio serpentium ab conquisitorum pro
te Domine — wyrecytowała, podnosząc głowę. — Mówi państwu to coś?
Athan, nieco skołowany, spojrzał na Arię, ale i ta wyglądała
na zaskoczoną.
— „Potop węży przez wybranych, dla ciebie Panie” — przetłumaczyła, cały czas lustrując ich wzrokiem. — Podobno te dwie nazwy oznaczają to samo. Według legend, zakon stworzyło dwóch przyjaciół pochodzących z różnych magicznych ras, ale nie jest wiadome, jakich. Przyjaciele przyrzekli bronić wszystkich istot nadprzyrodzonych przed szalejącą wtedy falą łowców. Ale w swoich szeregach mieli nie tylko przedstawicieli swoich dwóch ras, ale także ludzi. Mówi się, że byli zahipnotyzowani lub szantażowani, a gdy zaczynali się łamać lub próbowali zdradzić, zabijano ich. Ale — odparła głośniej, z hukiem zamykając księgę — to wszystko, co mi o tym zakonie wiadomo. Nic innego o nim tu nie mam. I nie wiem, kto jeszcze mógłby coś więcej o tej legendzie wiedzieć. Hm... — Kobiecina popatrzyła na nich z szerokim uśmiechem. — Mam nadzieję, że choć trochę pomogłam? I proszę pozdrowić ode mnie pana Atkinsona!
— Mówiłem ci, że to strata czasu — burknął, zły na to, że
zmarnowali dobrą godzinę na wysłuchiwaniu bredni jakiejś sklerotyczki. Gdy
wyszli z księgarni, dochodziła już pierwsza i choć chwilowo nie mieli żadnych
planów, Athanowi pilno było do domu – z jakiegoś powodu był wymęczony tym
dniem. — Wracamy do domu i tym razem bez żadnych durnych przystanków —
zawyrokował, wsiadając do wozu.
Nie miał żalu do Matta za to, że ich tam skierował, bo starał
się pomóc. Nie gniewał się też w żaden sposób na Arię, która od zawsze
uwielbiała tego rodzaju klimaty. Zły mógł być tylko na siebie, że dał się w to wplątać.
— Ciekaw jestem — zastanawiał się na głos — czy to te księgi
kłamią, czy po prostu za tym atakiem jednak nie stoi żaden zakon. Albo jedno,
albo drugie, bo obie opcje wzajemnie się wykluczają. Zauważyłaś? — spytał,
zerkając przelotnie na Arię. — Ta kobieta mówiła, że ten patrykowy zakon
stworzyło dwóch przyjaciół różnych ras, aby chronić nas przed łowcami. To dość
duża nieścisłość, nie uważasz? — mruknął, ni to gniewnie, ni ponuro. — Jak na razie
to człowiek zaatakował wampira, a niby powinno być odwrotnie. Ale nawet jeśli to
nie ten zakon – to co? Żadna opcja jakoś specjalnie mi nie odpowiada — dokończył
markotnie.
Gdy dotarli do domu, z Athana momentalnie uleciały wszystkie
siły. Wyjątkowo ponury i na coś zły — choć nie bardzo wiedział, na co — opadł
ciężko na sofę w salonie, przymykając powieki i oddychając głęboko. Musiał się uspokoić,
wyciszyć — odpocząć.
Ale nijak nie pomagały mu w tym dzwoniące telefony. Czując
narastającą irytację, dość długo rozważał za i przeciw odebrania połączenia. W
końcu westchnął ze zmęczeniem i sięgnął po telefon. Jakoś niespecjalnie go
zaskoczyło, gdy na ekranie ujawnił się napis, że dzwoniono z zastrzeżonego
numeru.
— Słucham? — mruknął, już na starcie niespecjalnie zainteresowany
rozmową.
— Czy mam przyjemność z panem Athanasiusem Tismaneanu?
— Zgadza się — odparł ze znudzeniem, którego nawet nie
próbował ukryć. — W czym mogę pomóc?
— Nazywam się Luca Alastair Baltimore. Chciałbym…
Athan nie wiedział, co jego rozmówca by chciał, bo wszelkie
pojmowanie wyłączył mu lodowaty strach rozlewający się po żyłach. Sparaliżowany,
otępiały i silnie zestresowany, momentalnie wyprostował się w sofie, nie zdając
sobie sprawy z uruchomienia tiku nerwowego, jakim było bardzo szybkie i miarowe
poruszanie prawą nogą. Po wnętrzu rozniósł się szybki i rytmiczny odgłos
ostukiwanej obcasem podłogi, w jakiś sposób tylko potęgując narastające wokół napięcie.
Baltimore. Znowu Baltimore. Z jednej strony Athanasius nie
powinien się temu dziwić: Matt obiecał się z nimi skontaktować i powiadomić o
tym jakże przykrym incydencie, jaki spotkał Emmeta. Jednak wampir miał cichą
nadzieję, że Baltimorowie załatwią to po swojemu, gdzieś obok, obchodząc się bez
jego pomocy. Dziwił się swojej naiwności, ale naprawdę nie miał ochoty na żadne
kontakty z tym rodem.
Zwłaszcza że nie tylko się na nich gniewał i im nie ufał.
On po prostu się ich bał.
— …więc?
Athan drgnął, z niemą paniką uświadamiając sobie, że
wyłączył się na dość długo, przegapiając niemal całą wypowiedź swojego
rozmówcy.
— Ekhm… przepraszam. Mógłby pan powtórzyć?
Chwilowa cisza, która zaległa w słuchawce, aż ociekała
elektryzującą irytacją.
— Chciałbym się z panem spotkać — odparł stanowczym, niemal
dobitnym tonem. — Domyślam się, że ze względu na ostatnie wydarzenia, wolałby
pan spotkać się na znanym sobie terenie. Proponowałbym spotkanie u pana, jeśli tylko
się pan zgodzi. Skądinąd wiadomo mi, że bez pańskiej zgody nikt z mego rodu nie
ma prawa wstąpić na pańską ziemię. Jaka jest pańska decyzja?
Serce biło mu jak oszalałe, a ciśnienie tak skoczyło, że mógł
sobie darować kawę na najbliższe trzysta lat. Baltimore’owie nie tylko o nim
nie zapomnieli, na co Athan naiwnie liczył, ale jeszcze oczekiwali od niego
pomocy, której w pewnym sensie mieli prawo wymagać. Wszak w każdym innym
przypadku za zbrodnie, które popełnił Tismaneanu, powinien zostać skazany na śmierć,
a jednak puszczono go żywym, nad czym Athan ponuro zastanawiał się aż do dziś. Tym samym Athan nie tylko nie będzie w stanie omijać Baltimore’ów, ale jeszcze
będzie musiał gościć ich na swoim dworze. I ani trochę mu się to nie podobało.
— Oczywiście — rzekł wreszcie, starając się brzmiąc pewnie.
Nienawidził poczucia braku kontroli, ale przy swoim rozmówcy czuł się absurdalnie
mały i słaby. — Zapraszam. Kogo jeszcze powinienem się spodziewać?
— Będę tylko ja. Proszę spodziewać się mnie o czwartej. Zjawię
się punktualnie.
Zjawił się punktualnie. Dumny, poważny, przywodził na myśl stare,
choć wciąż doskonale się trzymające drzewo górujące nad innymi swoją wybujałą,
gęstą koroną. Wysoki i szczupły, na oko trzydziestoletni, odziany był w długi, szary płaszcz, pod którym
wyłaniała się idealnie biała koszula, granatowy garnitur i doskonale dopasowany
krawat. Twarz miał pociągłą i bladą, o wyjątkowo surowym i skupionym obliczu, a
zimne, lekko zmrużone oczy zdawały się rejestrować każdy najmniejszy szczegół. Pod
delikatnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi rozciągał się kilkudniowy, idealnie
wyrównany zarost, natomiast kruczoczarne włosy zostały pozornie swobodnie
zaczesane do tyłu.
Luca Alastair Baltimore, drugi najważniejszy wampir Wielkiej
Brytanii i małżonek samej Matki, wyglądał jak spersonizowana surowość.
W rozmowie uczestniczyć mieli jeszcze Aria i Emmet. O ile obecność
tego drugiego była oczywista, tak Athan osobiście wolałby oszczędzić Arii
kontaktu z Baltimorami. Ale Vasco, jak to Vasco, uparła się, że musi im towarzyszyć
i za żadne skarby świata nie dała sobie narzucić innego zdania. Zresztą, Tismaneanu
nawet szczególnie nie próbował: nie od dziś znał swoją ukochaną i wiedział, że
jeśli się na coś uprze, to nie ma zmiłuj.
Poza tym naprawdę potrzebował jej obecności. Dlatego też,
choć udawał niezadowolonego, był jej za to wsparcie naprawdę wdzięczny.
Pierwsze uprzejmości i ogólne streszczenie sytuacji nie zajęły
wiele czasu, zwłaszcza że Baltimore większość wiedział od Matta. Niezbyt rozmówny
i mocno skupiony, łypał na każdego po kolei, wywołując tym samym dreszcze spływające
po plecach. Athan tego nie rozumiał, ale w Luce było coś, co nie pozwalało przejść
obok niego obojętne — i to w tym jak najgorszym znaczeniu. Był chodzącym
zagrożeniem, przed którym ostrzegał nagle objawiający się irracjonalny strach.
— Ma pan przy sobie tę broń? Te strzałki? — spytał Baltimore
po chwili ciszy, spoglądając z największą powagą to na Athana, to na Emmeta.
— Proszę — odparł, podając mu zabezpieczone lotki.
Nie czuł się zbyt pewnie, oddając mu tę broń, jednak on sam
nie za wiele mógł z nią jeszcze zrobić. Malcolm zaś miał dość materiału, by
spróbować rozszyfrować skład, dlatego czysto teoretycznie nie powinien mieć
żadnych obaw. Jednak w momencie, w którym Luca obejrzał lotki, wydarzyło się
coś, czego Athan w życiu się nie spodziewał.
W oczach tego prastarego, jakże groźnego wampira błysnął strach.
Trwało to tylko chwilę, a ów silny niepokój zaraz przysłoniło
gorączkowe analizowanie, a jednak Athanasius był pewien tego, co widział i to
go niespodziewanie pocieszyło. Czuł się lepiej z myślą, że było coś, co przerażało
nawet wielkich Baltimore’ów. I co najwyraźniej mogło zabić także ich. Wobec
tego Athan przypuszczał, że Starszyzna rzeczywiście mocno zainteresuje się
tematem i rozwiąże problem.
Ale kim musieli być ci łowcy, że wzbudzali strach nawet w
Luce?
— Analiza substancji jeszcze trwa — odezwał się Athan po
chwili napiętej ciszy — ale ze wstępnych ustaleń wynika, że…
— Nie dojdziecie do tego, co znajduje się w tych strzałkach —
uciął surowo, uważnie się przyglądając lotkom.
Athan zmarszczył brwi, zaskoczony tą nagłą odpowiedzią.
Zastanawiał się nawet, co należało w tej chwili powiedzieć, ale został
wyprzedzony.
— Ponieważ…? — spytał nieco niepewnie Emmet, choć Athan
podejrzewał, że te wątpliwości nie wynikały ze strachu, a z nieufności. W tym
momencie zdecydowanie go rozumiał.
— Ponieważ — westchnął swobodnie Baltimore, opadając lekko
na oparcie, szeroko rozkładając na nim ramiona — o ile się nie mylę,
występująca tu substancja nie jest znana ludzkiej nauce. Ba!, nie jest znana
nawet naszej nauce.
— Więc skąd pan wie, czym to coś jest? — nie ustępował
Emmet, brzmiąc coraz bardziej buntowniczo.
Athan wybałuszył na moment oczy, nie dając wiary bezczelności
tego dzieciaka. Najwyraźniej Watts nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji,
uznając Lucę Alastaira Baltimore’a za byle jaką płotkę.
— Nie zapominaj, z kim rozmawiasz — odrzekł Luca z szerokim,
wyjątkowo ponurym uśmiechem. — I kto tu jest stroną pomagającą, a kto stroną o
pomoc proszącą.
— Proszę nam wybaczyć — odezwał się pospiesznie Athan. — Ale
w takim razie… kto za tym stoi?
— I czy to ma coś wspólnego z Zakonem Świętego Patryka?
Luca roześmiał się nagle, najwyraźniej wielce rozbawiony tą
sugestią. Pozostałej reszcie wcale nie było do śmiechu, dlatego czekali, aż ten
nagły atak dość upiornej wesołości minie, by mogli się wreszcie czegokolwiek
dowiedzieć. A jednak, nawet gdy Baltimore się uspokoił, spoglądał na nich z
nieukrywanym rozbawieniem.
— Cóż za śmieszna, niegodna nazwa — orzekł, cały czas szeroko
uśmiechnięty. Jednak chłód bijący z jego oczu był aż nadto wyraźny.
Athan zerknął przelotnie na Arię, zastanawiając się, czy
powinien wyciągać tę kartę. Ryzykując albo się tylko pogrąży, albo jednak
cokolwiek wskóra, dlatego w końcu się zdecydował.
— Występował pod jeszcze jedną — mruknął, wciąż nieco
niepewnie, sięgając do zakamarków swojej pamięci. — Inundatio serpentium ab
conquisitorum pro te Domine.
Po raz pierwszy podczas tego spotkania Luca wyglądał na naprawdę
zaskoczonego. Na moment opadła jego maska zobojętnienia i kpiącego rozbawienia,
ukazując niepokój w jego dotąd lodowatych oczach. Czyżby naprawdę się nie
spodziewał, że jednak czegokolwiek się dowiedzieli? Wprawdzie Athanasius nie był
dumny z tych metod pozyskiwania informacji, poza tym nie spodziewał się, że ta
nazwa wywrze na Luce aż takie wrażenie. Więc o co mogło chodzić?
Bajka szybko prysła, a Baltimore na powrót prawował na twarz
delikatny, nieco kpiący uśmiech i przeszywający chłód ziejący z oczu. Poprawiając
się niego na sofie, oparł się wygodnie, z wyraźnym zainteresowaniem przyglądając
się wszystkim tam zebranym.
— A jednak poczyniliście jakieś poszukiwania — mruknął, kiwając
z uznaniem głową. Athan nie miał żadnych wątpliwości co do fałszu tego gestu. —
Jak dotarliście do tej nazwy?
— Bibliotekarka nam powiedziała — odparł Athanasius, w
pewnym sensie zgodnie z prawdą.
Próbował ukryć w swoim tonie jawny sarkazm, ale nie był pewien,
czy mu się udało. Był tym zaskoczony, ale niespodziewanie poczuł w sobie coś przypominającego
bunt. Baltimore jak na razie nie był zbyt pomocny i traktował ich jak posłusznych
pachołków, którzy przyniosą mu dowody na tacy. A z tym Athan godzić się nie zamierzał. Zbyt mocno przywykł do występowania jako głowa rodziny, zbyt dobrze się czuł, panując nad innymi, by teraz to dobrowolnie oddawać.
Luca pokiwał z zamyśleniem głową, jakkolwiek próbując ukryć narastającą
w nim irytację.
— Bibliotekarka — prychnął, milknąc na moment. — O czym
jeszcze wam powiedziała ta wasza bibliotekarka?
— Podobno to nadnaturalni mieli chronić innych
nadnaturalnych przed łowcami. Ale to się nie zgadza z atakiem — zauważył znacząco
Athan. — Wiec co ten zakon ma wspólnego z atakiem? Bo po pańskiej reakcji łatwo
wywnioskować, że coś na pewno.
Luca bardzo długo milczał, przyglądając się Athanasiusowi
tak, jakby próbował odczytać jego myśli. Zwłaszcza że tym razem nie sprawiał
wrażenia złego, zaniepokojonego czy nawet spanikowanego. Był bardzo spokojny i
skupiony, konsekwentnie podsycając buzujące między nimi wszystkimi napięcie.
Niespodziewanie Baltimore podniósł się z sofy, swoją postawą
wyraźnie komunikując, że zamierzał szykować się do wyjścia. Ta nagła decyzja
mocno Athana zaskoczyła, tym bardziej, że praktycznie niczego się od Luci nie
dowiedzieli. Jednak ten najwyraźniej dowiedział się wiele od nich.
— Możecie być spokojni — odparł ze spokojem Baltimore. — Łowcy
w istocie stanowią duże zagrożenie, ale to właśnie naszą powinnością jest je zażegnać.
Dlatego proszę, byście odsunęli się od tej sprawy. Zapewniam pana, panie Watts —
zwrócił się w stronę Emmeta — że jest pan tutaj bezpieczny. Z powrotem do
Stanów radziłbym poczekać jeszcze kilka dni, ale potem nie widzę zastrzeżeń.
Proszę mi uwierzyć, zajmę się wszystkim.
Ten kulturalny, opanowany i wręcz uprzejmy ton tak mocno nie
pasował do dotychczasowej postawy Luci, że nikt nie był w stanie w niego
uwierzyć. Tym samym wzbudził w nich wszystkich natychmiastowy bunt, nieufność i brudne poczucie wykorzystania.
— Kim są ci łowcy? — spytał Emmet. Dopiero gdy został zbyty
milczeniem, nieco poniósł głos. — Ktoś chciał mnie zabić, pan dobrze wie kto i
nie zechce nam pan nawet powiedzieć? Mamy prawo cokolwiek wiedzieć, zwłaszcza
że…
— Zwłaszcza że co?! — wysyczał wściekle Baltimore, gwałtownie
zbliżając się do Emmeta. — Raz na zawsze wbijcie sobie do głów jedną rzecz: to
ja pomagam wam, nie wy mnie. I powinniście mi być za to dozgonnie
wdzięczni. W swoim czasie przypomnę się o swojej należności. A teraz nie
wtrącajcie się i nie przeszkadzajcie. Możecie zapomnieć o zakonie, o łowcach.
Zapomnijcie, że wczorajszy incydent miał w ogóle miejsce. I nade wszystko nie
bawcie się w superbohaterów. Tej walki nie jesteście w stanie wygrać.
Po tych słowach odsunął się na znaczną odległość, skłonił,
pożegnał i wyszedł, pozostawiając ich troje w zupełnym osłupieniu połączonym z
frustracją. Athan jeszcze długo wpatrywał się w zatrzaśnięte drzwi,
zastanawiając się, jak do tego doszło, że Baltimore tak łatwo ich wszystkich
wykiwał. Dowiedział się od nich tego, czego chciał, wziął sobie to, co chciał,
ich zaś zostawił z niczym. Athan wiedział, że Aria i Emmet myśleli to samo, ale
bolesna prawda była taka, że nie mieli na to już żadnego wpływu.
— Bał się — mruknął cicho Tismaneanu. — Bał się. I wyraźnie
mu zależy na załatwieniu sprawy w sekrecie. Może się nawet okazać — dodał ponuro
— że gramy do jednej bramki. Byłoby dobrze, ale… za diabła mu nie ufam — doprecyzował
po chwili.
Oczywiście, że mu nie ufał — raz, że to Baltimore, a dwa, że
był zbyt tajemniczy i niejasny. Jednak najgorsze było to, że tak naprawdę nie
mieli innego wyjścia i musieli oczekiwać, że Starszyzna rzeczywiście rozwiąże
problem. Od tego podobno byli.
— Przeklęci Baltimorowie — syknął przez zaciśnięte zęby.
Miał serdecznie dość tego dnia. Był tak samo zły, jak cały ten rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz