ROZDZIAŁ 193

 ISHMAEL

— Ja? Zajęty? Nieee, chyba nie mam ża…

Nie dokończył, kiedy Jehanne podsunęła mu różową kopertę, spoglądając na niego z niepokojem zmieszanym z ekscytacją. Ishmaela zaś zatkało, bo z jednej strony nie spodziewał się po swojej dziewczynie żadnego prezentu. Doskonale wiedziała, że wprost obsesyjnie nie znosił urodzin, a tym samym wszelkich życzeń i podarków. Dlatego też początkowo podsuniętą pod nos kopertę uznał za swoistą zdradę, z której był wysoce niezadowolony. Westchnął ukradkiem i choć rozbawiło i rozczuliło go to, co powiedziała Jehanne, sugerując, że najlepsze, co mu się trafiło, to ona, tak nie był w stanie nic odpowiedzieć. Nie umiał wykrztusić z siebie podziękowania, bo wcale wdzięczny nie był. Wewnątrz niego walczyły ze sobą wstręt do urodzinowego podarku ze świadomością, że powinien Jehanne okazać wdzięczność — głównie po to, by nie zrobiło się jej przykro. Jednak nic nie umiał na to poradzić, że najchętniej odsunąłby od siebie tę kopertę i oznajmił z krzywą miną, że nie chce żadnych prezentów, o czym zresztą nieraz jej mówił.

Ostatecznie uznał, że powinien być z nią szczery, dlatego odetchnął raz jeszcze, szykując się do podania bolesnej prawdy. Jednak Jehanne w żaden sposób mu tego nie ułatwiała, obejmując go od tylu i delikatnie całując. Przyjemne ciepło rozlało się po jego ciele, pod wpływem którego Ish uśmiechnął się delikatnie, ujmując dłoń wampirzycy i czule ją całując. No i co on miał jej teraz powiedzieć?!

Po chwili się okazało, że nie musiał się wcale odzywać — Jehanne zrobiła to za niego. A gdy już skończyła, Drawson zupełnie zdębiał. Wnet zapomniał o wszystkim: o swoich urodzinach, o chwilowym niezadowoleniu — nawet różowa kartka na szesnaste urodziny przestała mu przeszkadzać. Uruchomił się w za to pracoholik, który z niemym uwielbieniem wpatrywał się w treść kartki, doskonale wiedząc, co oznaczała. Dzieła dopełniła Jehanne, wyjaśniając mu, że udało jej się załatwić spotkanie, o które bezskutecznie starał się od wielu tygodni.

I choć długo nie wiedział, co powiedzieć, uśmiechnął się wesoło, gdy usłyszał to, co mówiła Jehanne. Była wyjątkowo urocza z tymi swoimi obawami, dlatego Ish nie miał serca dłużej jej trzymać w niepewności. Dość gwałtownym ruchem przyciągnął ją do siebie i intensywnie pocałował. Unosząc ją lekko, usadził na swoich kolanach, patrząc jej w oczy z prawdziwym uwielbieniem.

— Nigdy więcej nie rób mi żadnych prezentów — odparł, wciąż szeroko uśmiechnięty, z typową dla Isha wdzięcznością. — Twoja obecność jest dla mnie wystarczającym prezentem.

Po tych słowach oparł głowę na jej barku, skrywając twarz pod jej włosami i całując delikatnie w szyję. Przez chwilę trwał tak w milczeniu, by po chwili raz jeszcze na nią spojrzeć, tym razem ze szczerą wdzięcznością.

— Dziękuję — powiedział z delikatnym uśmiechem. — Ja też cię kocham — dodał, raz jeszcze czule ją całując.

Po tej małej chwili czułości Ish raz jeszcze obejrzał kartkę, z zachwytem wpatrując się w adres i umówioną godzinę.

— Kartka świetna — stwierdził, z udawanym poważaniem kiwając głową. — Szóstka się nawet zgadza… chociaż nie z tej strony stoi. Ale może być. O rany — dodał nagle z krzywą miną — skoro ty dałaś mi prezent, to ja w październiku będę musiał wymyślić jakiś dla ciebie. No trudno — mruknął z rozbawieniem, wyraźnie sugerując, że żartował. — A więc faktycznie po pracy będę zajęty — wymamrotał, spoglądając na kartkę. — I nici z naszego wspólnego wieczorka… no chyba żebyś poszła tam ze mną!

W oczywisty sposób żartował, ale mina szybko mu zrzedła, gdy zobaczył, że Jehanne ochoczo kiwa głową. Wyglądało na to, że naprawdę chciała mu towarzyszyć i choć początkowo Ish uważał, że to średni pomysł, tak to spotkanie zawdzięczał wyłącznie niej. Wobec tego był jej to winien.

— No dobrze — odparł z westchnięciem. — Więc czeka nas romantyczna kolacja w fabryce sera. Tylko ty, ja… i pan Simons — rzekł, uśmiechając się szeroko.

To i tak znacznie lepsze niż przyjęcie urodzinowe czy inne kurestwo, pomyślał.

 

Resztę dnia spędził w swoim biurze. Marisa, Antony i Emmet trzymali się w swoim towarzystwie, mając świadomość, że nigdzie nie powinni się wychylać. Athan i Aria wybyli gdzieś z samego rana, a on wraz z Jehanne siedzieli w tym jednym gabinecie. Isha niezmiennie dziwiło, że jego partnerka tak chętnie z nim przesiadywała, podczas gdy on pracował — ani to było ciekawe, ani zajmujące. Jej to jednak najwyraźniej nie przeszkadzało i zniknęła dopiero kilka godzin przed spotkaniem z Simonsem, twierdząc, że musi się przyszykować. Drawson nie miał pojęcia, co Jehanne miała tam robić aż tyle czasu, ale wolał nie pytać.

Tuż przed wyjściem, oczekując na nią na parterze, Ish wciąż się nad tym zastanawiał. Dumał, w co taka kobieta mogła się ubrać na spotkanie służbowe? W jakąś koszulę i spódnicę? W golf i proste spodnie? W jakiż żakiet czy coś w tym guście? Być może, ale Jehanne była najwyraźniej ponad to. Czekając na nią na dole, Ish nie mógł przewidzieć tego, co za chwilę ujrzy — a gdy już ujrzał, z wrażenia aż otworzył usta, wybałuszając oczy.

Na szczycie schodów stała Jehanne — ale jaka Jehanne! Swoje rude luki ułożyła w finezyjnie roztrzepanego koka, który nadawał wrażenie pewnej swobody. Makijaż miała teoretycznie delikatny, ale z pewnością nie codzienny: raczej subtelnie wyzywający, doskonale podkreślając jej złote oczy i piękny, szeroki uśmiech. Jednak największe wrażenie robiła sukienka: czarna, odsłaniająca ramiona i sięgająca do kolan. Wyglądała jak zbiorowisko ciemnych, obsypanych brokatem liści skrytych pod cienką siateczką i ciasno przylegając do ciała, tym samym śmiało odsłaniając głęboki, wąski dekolt.

Jehanne wyglądała w tym wydaniu jak milion dolarów i choć wywarła na Ishu ogromne wrażenie — co czuł każdą komórką swojego momentalnie rozpalonego ciała — tak nie mógł się powstrzymać przed niedowierzającym wyrazem twarzy, mimowolnie zakrywając ją dłonią.

— Jezu, kobieto — jęknął ze zmęczeniem zmieszanym z rozbawieniem. — Idziemy na spotkanie służbowe, a nie na bankiet dla wschodzących gwiazd kina!

Ta uwaga błyskawicznie spłoszyła Jehanne, która wyglądała jak wystraszony szczeniak tuż po jakiejś poważnej gafie. Devereaux najwyraźniej też właśnie sobie uświadomiła, że troszkę się wygłupiła, bo zrobiła taką minę, jakby za chwilę miała się rozpłakać nad swoją małą wpadką. Z tego powodu Ish musiał natychmiast reagować.

— No już, moja mała, chodź tu do mnie. Wyglądasz przepięknie — wyznał całkiem szczerze. — Ale na przyszłość pamiętaj, że podobne spotkania są mniej wystawne, a bardziej oficjalne. W niektórych kręgach taki strój uznano by za zniewagę. Ale skoro pan Simons tak cię polubił — stwierdził z pogodnym uśmiechem — to na pewno zrobisz na nim jak najlepsze wrażenie! A o to nam chodzi, prawda? No, no to idziemy.

Nie pozwolił Jehanne na przebranie się, nawet jeśli sama to sugerowała. Choć w istocie strój był zbyt wyzywający, to nie sądził, by Simons się za niego pogniewał — tocząc z nim tyle batalii Ish zdążył choć częściowo poznać jego referencje i choć sam czuł się z tą myślą podle, tak wystrojona Jehanne mogła w tym wypadku przynieść wiele korzyści.

Brzydził się sam sobą, gdy sobie uświadamiał, że w tym sensie traktował wygląd swojej dziewczyny jak kartę przetargową.

Ilekroć tu przyjeżdżał, był tak samo zachwycony terenem, na którym znajdowała się wytwórnia. Pozornie okolica wyglądała na opustoszałą, lecz był to tylko kolejny atut tego miejsca. Największym było jezioro znajdujące się po prawej stronie; szerokie, w tamtej chwili gładkie niby tafla lustra, okolone było ciemnawą, poszarpaną linią lasu. Właśnie ten widok niemal automatycznie uspokajał i pozytywnie nastrajał. Nieco dalej subtelnym fioletem malowały się dzikie wrzosowiska, w połączeniu ze zbliżającym się zachodem słońca i lekko pomarańczowawymi i różowymi chmurami tworząc krajobraz niczym wyjęty z najpiękniejszej baśni. Miejsce było tak urokliwe, że wszystko wokół aż wwiercało się do głowy ze słodką myślą, by zatrzymać się tu na dłużej, rozstawić namiot, rozpalić ognisko, cieszyć się urokami natury i całkiem zapomnieć o wszelkich problemach, które na ich barki nakładała głośna, brudna cywilizacja.

Aż dziw brał, że tak przepiękny teren był marnowany na byle wytwórnię sera. Ish nie chciał umniejszać wartości ów wyrobów, ale poświęcenie tak malowniczego miejsca na produkowanie jedzenia było wręcz grzechem. To właśnie takich kawałków raju szukali ludzie chcący wyrwać się choć na chwilę z miastowej dżungli i to tu chcieli spędzać wolny czas, sowicie przy tym płacąc. Drawson niemal w locie wyobrażał sobie, jak będzie wyglądać konstrukcja, którą zaprojektuje na zlecenie swojego klienta. Wystarczyła chwila, by miał pomysł na ogólny kształt budynku, jego rozstaw i wygląd okolicy. Wiedział, co i jak zrobić, aby nie tylko nie zasłonić tych pięknych widoków, ale wręcz zrobić z nich atut. Czas na dopracowanie szczegółów przyjdzie później, ale Ish, swoim starym zwyczajem, wyjął telefon i momentalnie spisał wszystkie swoje myśli, coby ich później nie pogubić. Jehanne wyglądała na nieco zniecierpliwioną — a może mu się tylko tak wydawało — ale musiała przystanąć i poczekać, aż skończy zapisywać swoją myśl. Wtem przeszło Ishowi przez myśl, że przecież byli ze sobą od ponad miesiąca, a znała go jeszcze wcześniej i pierwsze, czego się o nim dowiedziała, to fakt, że był pracoholikiem.

Najpierw się dowiedziała, że jesteś gburem, podsunął mu uprzejmie jakiś cichy głosik w głowie, z którym Ish po chwili musiał się zgodzić. Ale o pracoholizmie dowiedziała się w następnej kolejności, by z czasem zrozumieć, że dla Drawsona praca była największą pają, której uwielbiał poświęcać się bez reszty. Oczywiście odkąd związał się z Jehanne, musiał to zredukować, jednak nie zamierzał rezygnować z jednego na rzecz drugiego, czegokolwiek by to nie dotyczyło. Tym samym nigdy nie zrezygnuje całkiem z pracy dla Jehanne, ale nie zrezygnuje też z Jehanne wyłącznie dla pracy. Pogodzenie tego nie było łatwe, dlatego miał ogromną nadzieję, że jego partnerka będzie w stanie to zrozumieć i jakoś to zaakceptować.

Ish nieustannie się obawiał, że jednak któregoś razu Jehanne każe mu wybrać. Zwłaszcza że by nie umiał, choć przecież teoretycznie powinien.

Pan Simons wyglądał jak wąsaty wujek, który pierwszy upijał się na weselu. Starszy, siwiejący mężczyzna będący dość mocno przy kości, gładził się po swoim gęstym wąsie, pod którym skrywał radosny uśmiech. Ten wyłonił się tylko na widok Jehanne, bo gdy spojrzenie Simonsa przeskoczyło na Isha, mężczyzna zmrużył oczy, najwyraźniej wciąż nieco nieufny.

— Ach, to pan chce mnie obrabować z dorobku mojego życia? — mruknął, łypiąc na Drawsona przeszywająco.   

Oho, zaczyna się, pomyślał Ish, przygotowując się psychicznie na ciężką walkę.

— W żadnym wypadku, panie Simons — odparł ze śmiertelną powagą. — Oferuję panu szansę na ogromny zarobek, a, proszę uwierzyć, nie będę się z panem targował o cenę. Obaj wiemy, jak cenny jest ten teren i obaj chcemy, by jeszcze długo cieszył oko. Zapewniam, że moim celem jest ugoda; chcę, by każdy z nas wyszedł zadowolony z tych negocjacji.

Simson coś tam mruknął, raz jeszcze na niego łypnął, po czym zwrócił się do Jehanne i z szerokim, wesołym uśmiechem zaproponował herbaty. Ishowi ją przyniósł chyba tylko z ostatków kultury, bo gdyby nie to, całkiem by go zignorował, skupiając się w pełni na Jehanne. Szybko się okazało, że jej obecność wielce zachwyciła Simonsa i to z nią głównie rozmawiał, z Ishem poruszając tylko najważniejsze kwestie, w które Jehanne nie była wtajemniczona. Wtem natychmiast się okazało, że obecność wampirzycy było najlepszym, co mogło się tym negocjacjom trafić. Na niego Simons cały czas patrzył jak na jakiegoś pospolitego złodziejaszka jego ziemi. To dla Jehanne był milutki, to jej proponował, by usiadła i to ją zapytał, czego się napije. Jehanne uśmiechała się szeroko, chichotała i trzepotała rzęsami, aby jak najbardziej udobruchać starca. Ishowi za diabła się to nie podobało, czując, jak po brzuchu rozlewa się jakiś uporczywy gorąc, mocno spinając całe jego ciało. Cokolwiek to było, Drawson starał się to zignorować, wiedząc, że Jehanne robiła to wszystko dla niego, podtrzymując w ten dość niekonwencjonalny sposób zainteresowanie Simonsa.

Ot, prezent urodzinowy mu się trafił.

Cała reszta poszła dość gładko i z jednej strony Ish aż temu nie dowierzał, ale z drugiej — zaraz sobie przypominał, że w istocie to nie on wynegocjował ten kontrakt.

— Na dokumentach powinno widnieć twoje nazwisko — powiedział do Jehanne, gdy już wyszli. — Nieźle faceta owinęłaś wokół palca. Mała manipulatorka z ciebie! — zawołał z udawanym wyrzutem. — Patrz, czego to człowiek może się dowiedzieć przypadkiem…

Obejmując ją lekko, pocałował w skroń, zastanawiając się, na co miałby teraz ochotę. Teoretycznie powinien wykonać dziesiątki telefonów, uruchamiając machinę przejęcia ziemi i postawienia na niej czegoś zgodnego z życzeniem klienta. Jednak był dziwnie zmęczony, poza tym miał nadzieję, że ten dzień jak najszybciej się skończy.

— Kupmy sobie do domu jakąś pizzę czy coś — zaproponował — zamknijmy się u siebie, udawajmy, że nas nie ma i tak sobie odpoczywajmy, co? Nudziarz ze mnie — zawyrokował ponuro — wiem. Powinienem cię teraz zaprosić do restauracji — kontynuował nagle zmienionym, uroczystym tonem — w ramach podziękowania za pomoc w zdobyciu kontraktu! Powinienem obdarować kwiatami i dobrym winem, ale… jestem koszmarnie zmęczony — wyznał zupełnie szczerze. — Obiecuję to wszystko nadrobić w najszybszym możliwym terminie. Ale jedyne, czego teraz chcę, to żeby ten dzień się skończył.

Zwłaszcza że kolejne będą jeszcze gorsze, pomyślał ponuro.


ATHANASIUS

Było źle. Potwornie, koszmarnie, tragicznie i…

No właśnie — jak? I oto najgorsze w tym wszystkim było to, że Athan nie wiedział. To, co powiedział im Malcolm, mroziło krew w żyłach i nawet Aria, nie znająca się na tej terminologii, mogła zrozumieć, w jak głębokie bagno wpadli, zwłaszcza że laborant chwilę później opisał im to w dobitnie prosty sposób. Athanasius nie za wiele miał do dodania, zwłaszcza że sam przyjrzał się z bliska tej morderczej mieszance, nie mając pojęcia, co to dokładnie było i skąd się wzięło. Silny dreszcz niepokoju tarmosił całym jego ciałem, ilekroć uświadamiał sobie, że stawali do walki z czymś, czego nawet nie znali.

Myślał wtedy ponuro, że miesiąc spokoju to najwyraźniej zdecydowanie za dużo, zwłaszcza że cały ten rok był jakąś jedną, wielką, koszmarną pomyłką. I tylko spotkanie Arii po blisko wieku oświetlało te miesiące mroków, choć nawet z nią u swego boku nie było mu łatwo.

Malcolm obiecał, że jak tylko dowie się czegoś więcej, od razu ich powiadomi, choć ostrzegł, że może mu to zająć około dwóch dni. Athan nie zamierzał go pospieszać, ponieważ i tak był mu ogromnie wdzięczny za pomoc. Laborant przydał się raz jeszcze, gdy wyjaśnił, że jeśli mają jeszcze coś do załatwienia w szpitalu, służył pomocą. W ten sposób dość szybko załatwił Arii prześwietlenie, które, ku wielkiej uldze Athana, nie wykazało niczego poza tym, co sam zdiagnozował. Stłuczenie niedługo miało się zagoić, a obrzęk i ból ustąpić, więc chociaż tym nie musieli się martwić.

— Raz jeszcze dzięki za pomoc — powiedział na pożegnanie, ściskając dłoń Malcolma. — Posłuchaj… ty wiesz, co to oznacza, prawda? — spytał cicho, rozglądając się bacznie po bokach i sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchiwał. — Ostrzeż swoich bliskich. I każdego, kogo znasz. Jeszcze teraz nie wiem za dużo i może panikujemy, a całość zaraz rozejdzie się po kościach, ale… coś czuję, że niekoniecznie. Więc uważaj na siebie. A ja w razie czego cię ostrzegę, jak będę wiedział więcej. Raz jeszcze dzięki!

Ze szpitala wyszli w bardzo ponurych nastrojach, ale nie mieli powodu, by się z czegokolwiek cieszyć. W milczeniu wsiedli do samochodu, zamierzając wrócić do domu, ale jeszcze przed uruchomieniem silnika zadzwonił Matt z co najmniej dziwną propozycją.

— Ja tu w swoich kronikach za dużo o tym zakonie nie znajdę, wiadomo. Ale znam taką jedną, która się tym interesuje. Prowadzi księgarnię na obrzeżach miasta, wyślę ci adres. Trochę przerażająca babka— mruknął nieco trwożnie — bo po wejściu do jej sklepu pierwsze, co robi, to ci podaje znak zodiaku i kilka cech charakteru. I jakimś cudem zawsze trafia. Sprzedaje tam książki o takich dziwnych tematach jak jakieś okultyzmy czy inne reinkarnacje. Uratowałem jej kiedyś kota, więc jak się na mnie powołacie, to chętnie wam pomoże. Nie twierdzę — zaznaczył — że to coś da, ale co macie do stracenia?

W istocie, nie mieli nic, chociaż Athan słuchał tego wszystkiego z mocno zmarszczonymi brwiami. Nie bardzo podobało mu się odwiedzanie jakichś nawiedzonych staruszek, zwłaszcza że nie wierzył w żadne przepowiednie, wróżby i inne taroty. W przeznaczenie — owszem, ale w nic tak sztucznego jak czytanie z kart, dłoni czy gwiazd. Z tego względu uznał, że zajechanie tam byłoby stratą czasu. Jednak Aria była zupełnie innego zdania, bo na wieść o tak mistycznym miejscu prowadzonym przez jeszcze bardziej natchnioną kobiecinę zarządziła, że mają tam natychmiast jechać — w takim starciu Athan nie miał większych szans.

Sam nie wiedział, czego się spodziewał. Może jakiegoś granatowego namiotu ozdobionego złotymi gwiazdkami, wewnątrz którego potwornie by śmierdziało od wszelkiego rodzaju kadzideł? Na stoliku pewnie stałaby zamglona kryształowa kula, wokół której krążyłaby jakaś kobiecina chowająca pod swoim kolorowym, szerokim, jedwabnym turbanem niedobory rozumu. Dlatego Athan poczuł się wręcz rozczarowany, gdy wskazany przez Matta adres zaprowadził ich do zwykłej, małej księgarni. Gdy weszli do środka, nie zaatakował ich żaden duszny zapach, a jedynie radosny dźwięk dzwoneczka. Wąskie pomieszczenie, jak na księgarnie przystało, z każdej strony otoczone było półkami z książkami, jednak najwyraźniej tomów było znacznie więcej niż miejsca, bo część z nich była poustawiana na stolikach, a nawet na ziemi. Ten uporządkowany chaos miał swój urok, dlatego Athan już w progu podświadomie dał temu pomysłowi kredyt zaufania.

Także właścicielka nie wyglądała jak nawiedzona wróżka. Drobniutka kobiecina, na oko koło sześćdziesiątki, miała krótkie, ciemnorude włosy i duże okulary w grubej oprawie, które ciągle zsuwały jej się z nosa. Ubrana w gruby, wełniany sweter i kraciastą spódnicę do kostek, rzeczywiście bardziej przypominała typową bibliotekarkę, niż jakiegoś proroka.

Athan już miał się przywitać, ale kobiecina go wyprzedziła.

— Och — westchnęła z podziwem, spoglądając na nich spod zsuwających się po nosie okularów. — A to mi się parka trafiła: dwa strzelce! I to jakie strzelce!

Tismaneanu stanął jak wryty, mocno zaskoczony tym dość specyficznym przywitaniem. Zwykłego strzelenia znakami zodiaku Athanasius nie uznawał za jakąś wybitną sztuczkę magiczną, ale Aria była wyraźnie zachwycona.

— Oboje z grudnia — stwierdziła kobiecina z wielkim zainteresowaniem. Wstając ze swojego fotela, przyjrzała się im uważniej, by po chwili jej wzrok na dłużej osiadł na Arii. — Od ciebie, słonko, aż bije kobieca siła! Wygadana, odważna i uparta jak diabli, co? — spytała z delikatnym, perlistym śmiechem, spoglądając znacząco na Athana. Dziwiło go i wręcz niepokoiło, że sprzedawczyni trafiła ze wszystkim, choć nadal uważał, że to zbieg okoliczności. W które, tak swoją drogą, nie wierzył. — Cóż, typowy strzelec! Nie to, co pan — stwierdziła z powagą, przewiercając go na wskroś spojrzeniem swoich szarych oczu. — Chociaż uporu w panu tyle samo, a może nawet jeszcze więcej. Ale… hm — zamyśliła się na chwilę — chyba mam chwilowe zakłócenia, bo dwie osobowości mi się w panu kłócą. No nic. W czym państwu pomóc?

Podczas gdy Aria wyglądała jak mała dziewczynka, do której przyszedł Święty Mikołaj, tak Athan jedyne, na co mógł się zdobyć, to uporczywe marszczenie brwi, próbując rozgryźć, co tu się właśnie wydarzyło. Niespecjalnie mu się podobało takie nagabywanie klientów i wmawianie im swoich bajek będących dowodem na rzekome nadzwyczajne umiejętności. Drażniło go to, dlatego uznał, że im szybciej stąd wyjdą, tym lepiej.

— Pan Atkinson panią pozdrawia — zaczął z mdłym uśmiechem, wyjątkowo nie mając ochoty silić na żadne uprzejmości.

Kobiecina ucieszyła się wielce, zasypując ich pytaniami dotyczącymi policjanta. Na te na szczęście w większości odpowiadała Aria, najwyraźniej dostrzegając, że Athan był co najmniej mało zainteresowany tą formą pozyskiwania informacji. Niemniej sugestia Atkinsona zadziałała i właścicielka przybytku rzeczywiście momentalnie zaoferowała im wszelką swoją pomoc — a po nią przecież przyszli. Teoretycznie.

— Ma tu pani coś o wampirach? — spytał bez ogródek.

— Naturalnie.

Mógł się spodziewać tej odpowiedzi — wokół było mnóstwo książek o tego typu — i jeszcze dziwniejszej tematyce. Tego rodzaju oczywistość niewiele mu dała, ale musiał się upewnić i od czegoś zacząć.

— A o Zakonie Świętego Patryka pani słyszała?

Sprzedawczyni zastanowiła się chwilę, po czym zbliżyła się do jednej z półek, wyraźnie czegoś szukając. Gdy zaś na moment zniknęła na zapleczu, Athan odwrócił się w stronę Arii, piorunując ją wzrokiem.

— Przestań się tak zachwycać — szepnął. — Nie ma w tym nic nadzwyczajnego; pewnie Matt jej coś naopowiadał. Jedno usłyszała, drugie sobie dopowiedziała. Ot, cała zagadka.

Sam nie wiedział, dlaczego aż tak się czepiał biednej księgarni i jeszcze biedniejszej właścicielki, ale myśl o tym, że ta kobieta zarabiała na karmieniu ludzi bzdurami, doprowadzała go do szału. Gdyby to zależało tylko od niego, kazałby wszystkie tego typu punkty spalić, by nie została po nim ani jedna strona zakłamanej książki. Wprawdzie była w tym pewna hipokryzja, bo wiele z tych ksiąg traktowało o wampirach, przedstawiając dowody na ich istnienie. Z tym Athan, choćby nie chciał, musiał się zgodzić. Uważał jednak, że czym innym było istnienie fantastycznych ras, a czym innym odczytywanie przyszłości z fusów czy innych idiotycznych znaków.

Znalezienie właściwej książki zajęło sprzedawczyni dłuższą chwilę, ale gdy wreszcie wygrzebała grube tomiszcze o pożółkłych, zniszczonych stronnicach, odszukała interesujący ją rozdział, pospiesznie przebiegając po nim wzrokiem.

— Coś słyszałam… — mamrotała, cały czas wpatrzona w księgę — ale nie jestem pewna, czy to to samo. Inundatio serpentium ab conquisitorum pro te Domine — wyrecytowała, podnosząc głowę. — Mówi państwu to coś?

Athan, nieco skołowany, spojrzał na Arię, ale i ta wyglądała na zaskoczoną.

— „Potop węży przez wybranych, dla ciebie Panie” — przetłumaczyła, cały czas lustrując ich wzrokiem. — Podobno te dwie nazwy oznaczają to samo. Według legend, zakon stworzyło dwóch przyjaciół pochodzących z różnych magicznych ras, ale nie jest wiadome, jakich. Przyjaciele przyrzekli bronić wszystkich istot nadprzyrodzonych przed szalejącą wtedy falą łowców. Ale w swoich szeregach mieli nie tylko przedstawicieli swoich dwóch ras, ale także ludzi. Mówi się, że byli zahipnotyzowani lub szantażowani, a gdy zaczynali się łamać lub próbowali zdradzić, zabijano ich. Ale — odparła głośniej, z hukiem zamykając księgę — to wszystko, co mi o tym zakonie wiadomo. Nic innego o nim tu nie mam. I nie wiem, kto jeszcze mógłby coś więcej o tej legendzie wiedzieć. Hm... — Kobiecina popatrzyła na nich z szerokim uśmiechem. — Mam nadzieję, że choć trochę pomogłam? I proszę pozdrowić ode mnie pana Atkinsona! 

 

— Mówiłem ci, że to strata czasu — burknął, zły na to, że zmarnowali dobrą godzinę na wysłuchiwaniu bredni jakiejś sklerotyczki. Gdy wyszli z księgarni, dochodziła już pierwsza i choć chwilowo nie mieli żadnych planów, Athanowi pilno było do domu – z jakiegoś powodu był wymęczony tym dniem. — Wracamy do domu i tym razem bez żadnych durnych przystanków — zawyrokował, wsiadając do wozu.

Nie miał żalu do Matta za to, że ich tam skierował, bo starał się pomóc. Nie gniewał się też w żaden sposób na Arię, która od zawsze uwielbiała tego rodzaju klimaty. Zły mógł być tylko na siebie, że dał się w to wplątać.

— Ciekaw jestem — zastanawiał się na głos — czy to te księgi kłamią, czy po prostu za tym atakiem jednak nie stoi żaden zakon. Albo jedno, albo drugie, bo obie opcje wzajemnie się wykluczają. Zauważyłaś? — spytał, zerkając przelotnie na Arię. — Ta kobieta mówiła, że ten patrykowy zakon stworzyło dwóch przyjaciół różnych ras, aby chronić nas przed łowcami. To dość duża nieścisłość, nie uważasz? — mruknął, ni to gniewnie, ni ponuro. — Jak na razie to człowiek zaatakował wampira, a niby powinno być odwrotnie. Ale nawet jeśli to nie ten zakon – to co? Żadna opcja jakoś specjalnie mi nie odpowiada — dokończył markotnie.

Gdy dotarli do domu, z Athana momentalnie uleciały wszystkie siły. Wyjątkowo ponury i na coś zły — choć nie bardzo wiedział, na co — opadł ciężko na sofę w salonie, przymykając powieki i oddychając głęboko. Musiał się uspokoić, wyciszyć — odpocząć.

Ale nijak nie pomagały mu w tym dzwoniące telefony. Czując narastającą irytację, dość długo rozważał za i przeciw odebrania połączenia. W końcu westchnął ze zmęczeniem i sięgnął po telefon. Jakoś niespecjalnie go zaskoczyło, gdy na ekranie ujawnił się napis, że dzwoniono z zastrzeżonego numeru.

— Słucham? — mruknął, już na starcie niespecjalnie zainteresowany rozmową.

— Czy mam przyjemność z panem Athanasiusem Tismaneanu?

— Zgadza się — odparł ze znudzeniem, którego nawet nie próbował ukryć. — W czym mogę pomóc?

— Nazywam się Luca Alastair Baltimore. Chciałbym…

Athan nie wiedział, co jego rozmówca by chciał, bo wszelkie pojmowanie wyłączył mu lodowaty strach rozlewający się po żyłach. Sparaliżowany, otępiały i silnie zestresowany, momentalnie wyprostował się w sofie, nie zdając sobie sprawy z uruchomienia tiku nerwowego, jakim było bardzo szybkie i miarowe poruszanie prawą nogą. Po wnętrzu rozniósł się szybki i rytmiczny odgłos ostukiwanej obcasem podłogi, w jakiś sposób tylko potęgując narastające wokół napięcie.

Baltimore. Znowu Baltimore. Z jednej strony Athanasius nie powinien się temu dziwić: Matt obiecał się z nimi skontaktować i powiadomić o tym jakże przykrym incydencie, jaki spotkał Emmeta. Jednak wampir miał cichą nadzieję, że Baltimorowie załatwią to po swojemu, gdzieś obok, obchodząc się bez jego pomocy. Dziwił się swojej naiwności, ale naprawdę nie miał ochoty na żadne kontakty z tym rodem.

Zwłaszcza że nie tylko się na nich gniewał i im nie ufał.

On po prostu się ich bał.

— …więc?

Athan drgnął, z niemą paniką uświadamiając sobie, że wyłączył się na dość długo, przegapiając niemal całą wypowiedź swojego rozmówcy.

— Ekhm… przepraszam. Mógłby pan powtórzyć?

Chwilowa cisza, która zaległa w słuchawce, aż ociekała elektryzującą irytacją.

— Chciałbym się z panem spotkać — odparł stanowczym, niemal dobitnym tonem. — Domyślam się, że ze względu na ostatnie wydarzenia, wolałby pan spotkać się na znanym sobie terenie. Proponowałbym spotkanie u pana, jeśli tylko się pan zgodzi. Skądinąd wiadomo mi, że bez pańskiej zgody nikt z mego rodu nie ma prawa wstąpić na pańską ziemię. Jaka jest pańska decyzja?

Serce biło mu jak oszalałe, a ciśnienie tak skoczyło, że mógł sobie darować kawę na najbliższe trzysta lat. Baltimore’owie nie tylko o nim nie zapomnieli, na co Athan naiwnie liczył, ale jeszcze oczekiwali od niego pomocy, której w pewnym sensie mieli prawo wymagać. Wszak w każdym innym przypadku za zbrodnie, które popełnił Tismaneanu, powinien zostać skazany na śmierć, a jednak puszczono go żywym, nad czym Athan ponuro zastanawiał się aż do dziś. Tym samym Athan nie tylko nie będzie w stanie omijać Baltimore’ów, ale jeszcze będzie musiał gościć ich na swoim dworze. I ani trochę mu się to nie podobało.

— Oczywiście — rzekł wreszcie, starając się brzmiąc pewnie. Nienawidził poczucia braku kontroli, ale przy swoim rozmówcy czuł się absurdalnie mały i słaby. — Zapraszam. Kogo jeszcze powinienem się spodziewać?

— Będę tylko ja. Proszę spodziewać się mnie o czwartej. Zjawię się punktualnie.

 

Zjawił się punktualnie. Dumny, poważny, przywodził na myśl stare, choć wciąż doskonale się trzymające drzewo górujące nad innymi swoją wybujałą, gęstą koroną. Wysoki i szczupły, na oko trzydziestoletni, odziany był w długi, szary płaszcz, pod którym wyłaniała się idealnie biała koszula, granatowy garnitur i doskonale dopasowany krawat. Twarz miał pociągłą i bladą, o wyjątkowo surowym i skupionym obliczu, a zimne, lekko zmrużone oczy zdawały się rejestrować każdy najmniejszy szczegół. Pod delikatnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi rozciągał się kilkudniowy, idealnie wyrównany zarost, natomiast kruczoczarne włosy zostały pozornie swobodnie zaczesane do tyłu.

Luca Alastair Baltimore, drugi najważniejszy wampir Wielkiej Brytanii i małżonek samej Matki, wyglądał jak spersonizowana surowość.

W rozmowie uczestniczyć mieli jeszcze Aria i Emmet. O ile obecność tego drugiego była oczywista, tak Athan osobiście wolałby oszczędzić Arii kontaktu z Baltimorami. Ale Vasco, jak to Vasco, uparła się, że musi im towarzyszyć i za żadne skarby świata nie dała sobie narzucić innego zdania. Zresztą, Tismaneanu nawet szczególnie nie próbował: nie od dziś znał swoją ukochaną i wiedział, że jeśli się na coś uprze, to nie ma zmiłuj.

Poza tym naprawdę potrzebował jej obecności. Dlatego też, choć udawał niezadowolonego, był jej za to wsparcie naprawdę wdzięczny.

Pierwsze uprzejmości i ogólne streszczenie sytuacji nie zajęły wiele czasu, zwłaszcza że Baltimore większość wiedział od Matta. Niezbyt rozmówny i mocno skupiony, łypał na każdego po kolei, wywołując tym samym dreszcze spływające po plecach. Athan tego nie rozumiał, ale w Luce było coś, co nie pozwalało przejść obok niego obojętne — i to w tym jak najgorszym znaczeniu. Był chodzącym zagrożeniem, przed którym ostrzegał nagle objawiający się irracjonalny strach.

— Ma pan przy sobie tę broń? Te strzałki? — spytał Baltimore po chwili ciszy, spoglądając z największą powagą to na Athana, to na Emmeta.

— Proszę — odparł, podając mu zabezpieczone lotki.

Nie czuł się zbyt pewnie, oddając mu tę broń, jednak on sam nie za wiele mógł z nią jeszcze zrobić. Malcolm zaś miał dość materiału, by spróbować rozszyfrować skład, dlatego czysto teoretycznie nie powinien mieć żadnych obaw. Jednak w momencie, w którym Luca obejrzał lotki, wydarzyło się coś, czego Athan w życiu się nie spodziewał.

W oczach tego prastarego, jakże groźnego wampira błysnął strach.

Trwało to tylko chwilę, a ów silny niepokój zaraz przysłoniło gorączkowe analizowanie, a jednak Athanasius był pewien tego, co widział i to go niespodziewanie pocieszyło. Czuł się lepiej z myślą, że było coś, co przerażało nawet wielkich Baltimore’ów. I co najwyraźniej mogło zabić także ich. Wobec tego Athan przypuszczał, że Starszyzna rzeczywiście mocno zainteresuje się tematem i rozwiąże problem.

Ale kim musieli być ci łowcy, że wzbudzali strach nawet w Luce?

— Analiza substancji jeszcze trwa — odezwał się Athan po chwili napiętej ciszy — ale ze wstępnych ustaleń wynika, że…

— Nie dojdziecie do tego, co znajduje się w tych strzałkach — uciął surowo, uważnie się przyglądając lotkom.

Athan zmarszczył brwi, zaskoczony tą nagłą odpowiedzią. Zastanawiał się nawet, co należało w tej chwili powiedzieć, ale został wyprzedzony.

— Ponieważ…? — spytał nieco niepewnie Emmet, choć Athan podejrzewał, że te wątpliwości nie wynikały ze strachu, a z nieufności. W tym momencie zdecydowanie go rozumiał.

— Ponieważ — westchnął swobodnie Baltimore, opadając lekko na oparcie, szeroko rozkładając na nim ramiona — o ile się nie mylę, występująca tu substancja nie jest znana ludzkiej nauce. Ba!, nie jest znana nawet naszej nauce.

— Więc skąd pan wie, czym to coś jest? — nie ustępował Emmet, brzmiąc coraz bardziej buntowniczo.

Athan wybałuszył na moment oczy, nie dając wiary bezczelności tego dzieciaka. Najwyraźniej Watts nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, uznając Lucę Alastaira Baltimore’a za byle jaką płotkę.

— Nie zapominaj, z kim rozmawiasz — odrzekł Luca z szerokim, wyjątkowo ponurym uśmiechem. — I kto tu jest stroną pomagającą, a kto stroną o pomoc proszącą.

— Proszę nam wybaczyć — odezwał się pospiesznie Athan. — Ale w takim razie… kto za tym stoi?

— I czy to ma coś wspólnego z Zakonem Świętego Patryka?

Luca roześmiał się nagle, najwyraźniej wielce rozbawiony tą sugestią. Pozostałej reszcie wcale nie było do śmiechu, dlatego czekali, aż ten nagły atak dość upiornej wesołości minie, by mogli się wreszcie czegokolwiek dowiedzieć. A jednak, nawet gdy Baltimore się uspokoił, spoglądał na nich z nieukrywanym rozbawieniem.

— Cóż za śmieszna, niegodna nazwa — orzekł, cały czas szeroko uśmiechnięty. Jednak chłód bijący z jego oczu był aż nadto wyraźny.

Athan zerknął przelotnie na Arię, zastanawiając się, czy powinien wyciągać tę kartę. Ryzykując albo się tylko pogrąży, albo jednak cokolwiek wskóra, dlatego w końcu się zdecydował.

— Występował pod jeszcze jedną — mruknął, wciąż nieco niepewnie, sięgając do zakamarków swojej pamięci. — Inundatio serpentium ab conquisitorum pro te Domine.

Po raz pierwszy podczas tego spotkania Luca wyglądał na naprawdę zaskoczonego. Na moment opadła jego maska zobojętnienia i kpiącego rozbawienia, ukazując niepokój w jego dotąd lodowatych oczach. Czyżby naprawdę się nie spodziewał, że jednak czegokolwiek się dowiedzieli? Wprawdzie Athanasius nie był dumny z tych metod pozyskiwania informacji, poza tym nie spodziewał się, że ta nazwa wywrze na Luce aż takie wrażenie. Więc o co mogło chodzić?

Bajka szybko prysła, a Baltimore na powrót prawował na twarz delikatny, nieco kpiący uśmiech i przeszywający chłód ziejący z oczu. Poprawiając się niego na sofie, oparł się wygodnie, z wyraźnym zainteresowaniem przyglądając się wszystkim tam zebranym.

— A jednak poczyniliście jakieś poszukiwania — mruknął, kiwając z uznaniem głową. Athan nie miał żadnych wątpliwości co do fałszu tego gestu. — Jak dotarliście do tej nazwy?

— Bibliotekarka nam powiedziała — odparł Athanasius, w pewnym sensie zgodnie z prawdą.

Próbował ukryć w swoim tonie jawny sarkazm, ale nie był pewien, czy mu się udało. Był tym zaskoczony, ale niespodziewanie poczuł w sobie coś przypominającego bunt. Baltimore jak na razie nie był zbyt pomocny i traktował ich jak posłusznych pachołków, którzy przyniosą mu dowody na tacy. A z tym Athan godzić się nie zamierzał. Zbyt mocno przywykł do występowania jako głowa rodziny, zbyt dobrze się czuł, panując nad innymi, by teraz to dobrowolnie oddawać.   

Luca pokiwał z zamyśleniem głową, jakkolwiek próbując ukryć narastającą w nim irytację.

— Bibliotekarka — prychnął, milknąc na moment. — O czym jeszcze wam powiedziała ta wasza bibliotekarka?

— Podobno to nadnaturalni mieli chronić innych nadnaturalnych przed łowcami. Ale to się nie zgadza z atakiem — zauważył znacząco Athan. — Wiec co ten zakon ma wspólnego z atakiem? Bo po pańskiej reakcji łatwo wywnioskować, że coś na pewno.

Luca bardzo długo milczał, przyglądając się Athanasiusowi tak, jakby próbował odczytać jego myśli. Zwłaszcza że tym razem nie sprawiał wrażenia złego, zaniepokojonego czy nawet spanikowanego. Był bardzo spokojny i skupiony, konsekwentnie podsycając buzujące między nimi wszystkimi napięcie.

Niespodziewanie Baltimore podniósł się z sofy, swoją postawą wyraźnie komunikując, że zamierzał szykować się do wyjścia. Ta nagła decyzja mocno Athana zaskoczyła, tym bardziej, że praktycznie niczego się od Luci nie dowiedzieli. Jednak ten najwyraźniej dowiedział się wiele od nich.

— Możecie być spokojni — odparł ze spokojem Baltimore. — Łowcy w istocie stanowią duże zagrożenie, ale to właśnie naszą powinnością jest je zażegnać. Dlatego proszę, byście odsunęli się od tej sprawy. Zapewniam pana, panie Watts — zwrócił się w stronę Emmeta — że jest pan tutaj bezpieczny. Z powrotem do Stanów radziłbym poczekać jeszcze kilka dni, ale potem nie widzę zastrzeżeń. Proszę mi uwierzyć, zajmę się wszystkim.

Ten kulturalny, opanowany i wręcz uprzejmy ton tak mocno nie pasował do dotychczasowej postawy Luci, że nikt nie był w stanie w niego uwierzyć. Tym samym wzbudził w nich wszystkich natychmiastowy bunt, nieufność i brudne poczucie wykorzystania.

— Kim są ci łowcy? — spytał Emmet. Dopiero gdy został zbyty milczeniem, nieco poniósł głos. — Ktoś chciał mnie zabić, pan dobrze wie kto i nie zechce nam pan nawet powiedzieć? Mamy prawo cokolwiek wiedzieć, zwłaszcza że…

— Zwłaszcza że co?! — wysyczał wściekle Baltimore, gwałtownie zbliżając się do Emmeta. — Raz na zawsze wbijcie sobie do głów jedną rzecz: to ja pomagam wam, nie wy mnie. I powinniście mi być za to dozgonnie wdzięczni. W swoim czasie przypomnę się o swojej należności. A teraz nie wtrącajcie się i nie przeszkadzajcie. Możecie zapomnieć o zakonie, o łowcach. Zapomnijcie, że wczorajszy incydent miał w ogóle miejsce. I nade wszystko nie bawcie się w superbohaterów. Tej walki nie jesteście w stanie wygrać.

Po tych słowach odsunął się na znaczną odległość, skłonił, pożegnał i wyszedł, pozostawiając ich troje w zupełnym osłupieniu połączonym z frustracją. Athan jeszcze długo wpatrywał się w zatrzaśnięte drzwi, zastanawiając się, jak do tego doszło, że Baltimore tak łatwo ich wszystkich wykiwał. Dowiedział się od nich tego, czego chciał, wziął sobie to, co chciał, ich zaś zostawił z niczym. Athan wiedział, że Aria i Emmet myśleli to samo, ale bolesna prawda była taka, że nie mieli na to już żadnego wpływu.

— Bał się — mruknął cicho Tismaneanu. — Bał się. I wyraźnie mu zależy na załatwieniu sprawy w sekrecie. Może się nawet okazać — dodał ponuro — że gramy do jednej bramki. Byłoby dobrze, ale… za diabła mu nie ufam — doprecyzował po chwili.

Oczywiście, że mu nie ufał — raz, że to Baltimore, a dwa, że był zbyt tajemniczy i niejasny. Jednak najgorsze było to, że tak naprawdę nie mieli innego wyjścia i musieli oczekiwać, że Starszyzna rzeczywiście rozwiąże problem. Od tego podobno byli.

— Przeklęci Baltimorowie — syknął przez zaciśnięte zęby.

Miał serdecznie dość tego dnia. Był tak samo zły, jak cały ten rok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^