ROZDZIAŁ 191

ATHANASIUS

— Skąd ty, do diabła, masz takie rzeczy? — spytał z wyraźną pretensją.

Mimo że dziennik, który przyniosła Aria, okazał się bardzo pomocny, Athan nie umiał w tamtej chwili tego należycie docenić. Cholerne podróże, pomyślał wściekle, na nowo przypominając sobie, dlaczego tak nie znosił w Arii tej jej pasji. Gdziekolwiek była i jakkolwiek zdobyła ten notes, musiała mieć kontakt z niebezpiecznymi ludźmi. Na samą myśl o tym Athanasiusowi jeżył się włos na karku, przez co musiał sam sobie usilnie tłumaczyć, że przecież Aria siedziała tuż obok niego, cała, zdrowa i bezpieczna. Jednak sama świadomość, że cokolwiek kiedykolwiek jej groziło, doprowadzała do panicznej furii.

Niestety musiał przyznać, że pozyskane stamtąd informacje były naprawdę przydatne. Opis lotek pasował idealnie do tych dwóch, które Athan wciąż trzymał w dłoniach. Jeśli było w nich to samo, co w tych opisanych w dzienniku, to wpakowali się w większe kłopoty niż myśleli. Biorąc pod uwagę, że ci łowcy polujący na Emmeta, mieli dostęp do tych substancji, mieli nad nimi wielką przewagę.

Wciąż nie odrywając wzroku od strzałek, milczał przez chwilę, głęboko się nad czymś zastanawiając.

— Czerwona zabija ludzi — mruczał ponuro — a zielona spowalnia. Pomarańczowa omamia umysł i pewnie tą oberwał kustosz. A czarna… — westchnął ociężale. — Czerń zwykle nie kojarzy się zbyt dobrze. Więc co? Czarna jest na nas? A jeśli tak, to czemu Emmet oberwał najpierw zieloną? Chyba że ten morderca od siedmiu boleści był aż tak źle przygotowany — burknął gorzko.

Z jednej strony był rad, że udało się zdobyć chociaż te dwie strzałki, bo mógł je oddać do analizy i choć przybliżyć się do rozwiązania zagadki, co znajdowało się w środku — o ile cokolwiek zostało, ale podejrzewał, że do badań wystarczy. Brakowało tylko pomarańczowej i czarnej i choć był ciekaw ich składu, z drugiej strony miał nadzieję więcej się z nimi nie spotkać.

Zaniepokoił się, gdy Jehanne zabrała głos. Ów lęk był zupełnie irracjonalny, bo brał się z obawy, że może jego Stworzona nie powinna jeszcze poruszać tak inwazyjnych tematów, sama tak niedawno wyrwawszy się z innej niewoli. Wszak wiedział, że Jehanne była silną, śmiałą kobietą, dzięki czemu nie powinien się martwić — ale nie umiał się o nią tak po prostu nie troszczyć, wmawiając sobie, że wszystko jest w porządku. Musiał być gotów na to, że kiedyś przestanie być dobrze, by móc w każdej chwili ją wesprzeć. Nieco się uspokoił dopiero jak zobaczył, że Jehanne sama szukała wsparcia u Isha, chwytając go za rękę. Athan cieszył się, że wampirzyca nie próbowała niczego ukrywać i w sobie dusić. Nikt lepiej niż on nie wiedział, jak destrukcyjnie to działało.

Zmarszczył brwi, słuchając o zakonie świętego Patryka. Mógłby przysiąc, że gdzieś słyszał tę nazwę, ale to musiało być bardzo dawno temu, bo za nic nie mógł sobie czegokolwiek o niej przypomnieć.

— Fanatycy mordujące demoniczne stwory w imię wiary? — mruknął, uśmiechając się ponuro. — Czyżbyśmy się przenieśli do filmów o Draculi?

Czul na sobie baczne spojrzenie Arii, ale nie podniósł wzroku, by odpowiedzieć jej tym samym gestem. Wszystko przez te przeklęte strzałki i równanie, które powoli układało mu się w głowie.

— Teoretycznie nie mamy żadnej pewności, że to ten Zakon — odezwał się po chwili ciszy. — Jehanne o nim słyszała, ale z tego, co rozumiem, od dawna nie było nic o nich słychać – zresztą jak o większości łowców. Można założyć, że to oni, ale to nadal tylko jedna z opcji, zwłaszcza że w dzienniku nie ma o nich słowa. Ale notes należał do Ukraińca — zauważył po chwili — a ci od Zakonu kręcili się ostatnio po Polsce… Nie wierzę w zbiegi okoliczności — uzupełnił cicho — a ten byłby zbyt wyraźny… Jasny szlag — podsumował, w zadumie zakrawając usta dłonią. — Spróbuję się o nich dowiedzieć czegoś więcej. Jehanne — spojrzał na wampirzycę — ty też spróbuj, dobrze? Jeśli Żółwik to takie zbiorowisko wieści, to może madame Rosmerta będzie wiedziała coś więcej. Każdy — powiódł wzrokiem po wszystkich zebranych — niech spróbuje się czegoś dowiedzieć. Nie wiemy, z kim dokładnie mamy do czynienia, więc tym bardziej: im więcej będziemy wiedzieć, tym lepiej.

Targał nim silny niepokój, gdy spoglądał na te dwie małe strzałki. Bał się myśleć, że naprawdę sprowadzili na siebie aż takie niebezpieczeństwo. Czysto teoretycznie winny temu był Emmet, lecz w praktyce — jeśli łowcy polowali w Anglii, nikt nie był bezpieczny, bez względu na to, czy piastowali wyższe stanowiska czy nie. W razie wątpliwego rodzaju powodzeń, ich prześladowcy zabiorą się za resztę krwiopijców, z pewnością na samych politykach nie zaprzestając. Dlatego tak czy inaczej wszyscy jechali na tym samym wózku.

Czuł się potwornie zmęczony, gdy wyjmował telefon, wybierając numer Matta. Co jak co, ale on musiał się o tym wszystkim dowiedzieć. Rozmowa nie trwała długo; Athan i tak wolałby się spotkać z Mattem twarzą w twarz. Wyjaśnienie całej sytuacji też nie zajęła wiele czasu i gdy Tismaneanu myślał, że to koniec, policjant niespodziewanie go zaskoczył.

— Nie wiem, czy Baltimorowie o tym wiedzą, ale powinni, nie? — spytał lekko powątpiewającym tonem. — Ale chyba lepiej, żebyś się tam wkoło nie kręcił — dodał, śmiejąc się krótko. — Skontaktuję się z nimi i rzucę trop. Nawet jeśli to tylko podejrzenia, powinni to sprawdzić, nie? Dam ci znać, jak się czegoś dowiem.

Athan nawet nie próbował ukryć swojej ulgi. Mógł być zły na Baltimore’ów, mógł mieć do nich żal za bezsensowne tortury, którym go poddawano, ale prawda była taka, że Athanasius wciąż w pewnym sensie się ich bał. Wspomnienie przesłuchania wciąż boleśnie go kłuło, a myśl o tym, że następnego przebaczenia z ich strony nie będzie, mroził mu krew w żyłach. Dlatego zdołał się choć odrobinę rozluźnić na myśl, że choć chwilowo nie będzie musiał mieć z Baltimore’ami żadnego kontaktu.

Czując się nieco nieswojo, mimowolnie przyciągnął do siebie Arię, obejmując ją szczelnie i wspólnie opadając na oparcie sofy. Był koszmarnie zmęczony i to na tyle, że wręcz nie chciało mu się dłużej myśleć nad tym, co ich spotkało i tym, jak powinni z tym walczyć. Ten dzień i tak przyniósł dostatecznie dużo stresów.

Próbował się uspokoić myśląc, że cokolwiek się działo, teraz wreszcie będzie mógł to kontrolować. Wszystkich najbliższych miał przy sobie, między nikim nie zalegały żadne niesnaski utrudniające wszelkie operacje. Mieli działać wspólnie, jak na rodzinę przystało i właśnie to Athana tak uspokajało.

To oraz świadomość, że dopóki trzymał Arię w swoich ramionach, nic nie miało prawa się jej stać.

 

ISHMAEL

 

Kwiecień z całą stanowczością był jednym z najtragiczniejszych miesięcy w roku.

W kwietniu zatonął Titanic. W kwietniu doszło do katastrofy w Czarnobylu. W kwietniu zmarł jeden z panujących ostatnio papieżów. W kwietniu szalał cyklon Nargis. Nawet Hitler popełnił samobójstwo akurat w kwietniu.

Nic więc dziwnego, że i ta jedna mała katastrofa wydarzyła się w kwietniu. Wprawdzie na początku nie było źle, ale im szybciej mijał czas, tym ta tragedia stawała się większa i większa. Najpewniej któregoś dnia przybierze tak kolosalne rozmiary, że — paradoksalnie — przestanie się na nią już zwracać uwagę. Ale kiedy miało to nastąpić? Nikt nie wiedział.

A najmniejsze pojęcie miał o tym Ishmael.

Powiedzieć, że Drawson nie lubił urodzin, to nic nie powiedzieć. Nienawidził tego napompowanego świętowania, że oto bliżej im wszystkim do śmierci. Im, wampirom, także — wszak kiedyś nawet na nich przyjdzie kres. Według Isha, ci wszyscy durnie tak się radośnie uśmiechali, świętując ten jeden w roku, jakże wyjątkowy dzień, zupełnie zapominając o tym, że to ich tylko przybliża do najstraszliwszej daty. Co więcej, nie mieli świadomości, że każdego roku przemykali przez „rocznicę” swojej śmierci. Drawson zdecydowanie bardziej wolał się trzymać tej drugiej daty niż tych fałszywych, urodzinowych wydmuszek.

Nienawidził dostawać życzeń — zwykle sztywnych i zupełnie nieszczerych. Nienawidził składać życzeń, bo zwykle tego nie umiał i rzadko ów słowa były szczere. Nienawidził dostawać prezentów — jak jakby wizję śmierci dało się osłodzić zegarkiem czy innymi skarpetkami! Nienawidził też prezentów wręczać, w zasadzie z tego samego powodu. Nienawidził chodzić na imprezy urodzinowe i nigdy, nigdy, absolutne przenigdy, nie zorganizował i nie zorganizuje swojej.

Po co, skoro był wampirem? I tak przez kolejne pięćset lat — o ile dożyje — każdego roku ma się męczyć, że starość sprawia mu przyjemność? Nie ma mowy. Fakt, że pewien wyjątkowo podeszły wiek jest swoistym powodem do dumy; mając ponad pół tysiąclecia na karku, jak choćby Athanasius, można traktować swoje lata iście kolekcjonersko. 

Chociaż Ish podejrzewał, że w wieku pięciuset lat będzie zrzędził dokładnie tak samo.

 

Gdy się obudził, Jehanne już obok niego nie było, co w pewnym sensie Isha w ogóle nie zaskoczyło. Jak mogłoby, skoro właśnie nadszedł tak parszywy dzień? Dzień, w którym nic miało się nie układać, z jego wiekiem na czele — to i Jehanne musiała zniknąć z samego rana. Kurwa, pomyślał męczeńsko, podejrzewając, że to jedno, jakże piękne i wyraziste słowo, będzie mu towarzyszyło cały ten paskudny dzień.

Z wybitnie ponurą miną, Ish zastanawiał się nad tym, nad czym myślał każdego roku o tej porze, odkąd tylko został wampirem. Kim byłby ten sześćdziesięciopięcioletni już Ishmael Drawson? Posiwiałby jeszcze bardziej? Mocniej by się pomarszczył? Całkiem by już zdziadział? Może znalazłby sobie jakąś działkę na obrzeżach Londynu i kopał swój mały ogródek, nie mając siły i nerwów na robienie interesów?  Gawędziłby sobie z marchewką Lucy i cebulą Ellen — bo innych rozmówców by pewnie nie miał. I tak oto, niespełna rozumu, zdechłby gdzieś w jakiejś zapyziałej, spróchniałej norze, zapomniany przez cały boży świat.

I wcale nie byłoby mu z tym aż tak źle. Będąc martwym, przynajmniej nie musiałby obchodzić urodzin.

Gdy już umył się, przebrał i nastroił psychicznie na ten koszmarny dzień, udał się do kuchni, mając nadzieję gdzieś po drodze spotkać Jehanne. Niestety, natknął się tylko na Athana, który wymruczał, że zaraz wyjeżdżają gdzieś z Arią. Na szczęście Tismaneanu nie pisnął słowa o żadnych życzeniach, dobrze znając swojego przyjaciela, ale nie powstrzymał się przed rzuceniem mu znaczącego spojrzenia, zapewne w ten sposób naigrywając się z jego mąk.

Jehanne znalazł tam, gdzie oczekiwał: w kuchni, przy porannej kawie. Siedziała przy stole, czytając przy okazji jakąś dość cienką książkę. Gdy go zobaczyła, rozpromieniła się, a jej dobry humor momentalnie przeszedł na Isha, na jej widok czując się lżej o worek kamieni. Niemal czuł, jak coś go do niej rwało, zmuszało do podejścia bliżej, by poczuć jej dotyk, zapach, obecność. Bo choć z jednej strony już do niego przywykł, z drugiej strony cieszył się na jej widok za każdym razem tak, jakby właśnie się w niej zakochiwał.

I w zasadzie tak się poniekąd czuł. Ilekroć bowiem spoglądał na Jehanne, na moment obierało mu dech na myśl, że naprawdę do tego doszło i ten irytujący, natrętny, szalony rudzielec naprawdę był jego. A on, nudny, ponury nudziarz, był jej.

— Cześć, landrynko — powiedział z lekkim uśmiechem, całując ją w czubek głowy.

Nie było żadnego większego powodu, dla którego nazwał ją w ten sposób. Ish dość często wymyślał jej najróżniejsze ksywki, które zwykle funkcjonowały tylko jeden dzień, a zadaniem Jehanne było wymyślenie genezy powstania tej nazwy. Landrynka akurat brała się z stąd, że istniały też landrynki pomarańczowe. Pomarańczowe miały kolor pomarańczowy — a to tak jak włosy Jehanne.

I koniec genezy.

Gdy nalał sobie kawy i usiadł obok, zauważył, że Jehanne sprawiała wrażenie czymś spiętej. W pierwszej sekundzie przestraszył się, że może coś jej dolegało. Ale zaraz potem do głowy przyszła mu inna odpowiedź.

Cholerny czternasty kwietnia!

— Coś się stało? — spytał na pozór swobodnym tonem, mając nadzieję, że Jehanne zaraz znajdzie jakąś wymówkę i będą mogli ominąć ten temat.

Błagam, myślał spanikowany, nic nie mów, nie składaj mi żadnych życzeń, udawaj, że to każdy normalny dzień! Błagam!

Może nie znal jej jeszcze aż tak dobrze, ale miał prawo podejrzewać, że Jehanne nie odpuści mu życzeń czy, co gorsza, jakiegoś prezentu. Jedno i drugie jeszcze by jakoś zniósł, ale jeśli ktokolwiek chciał mu sprawić imprezę-niespodziankę, to zabije na miejscu. Dlatego musiał coś wymyślić, aby tego uniknąć.

Wprawdzie kręcenie się w samotnych zakątkach po zmroku nie było teraz wskazane, ale jakaś zapełniona kawiarenka czy inne kino samochodowe nie powinno być problemem.

— Co ty na to, byśmy gdzieś dziś wyskoczyli? — zagadnął wesoło. — Do około czwartej mam dużo pracy — zełgał, mając zamiar po prostu chować się przed światem w swoim gabinecie — i prosiłbym, by mi wtedy nie przeszkadzać, ale potem chciałbym cię gdzieś porwać. Tam — wymruczał, pochylając się nad stołem, aby znacznie się zbliżyć do Jehanne — gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzać…

Po tych słowach raz jeszcze ją pocałował. Z początku delikatnie, z czasem zaczął się coraz bardziej w tej czułości zatracać, w ogóle nie przejmując się tym, że ktoś w każdej chwili mógł wejść do kuchni. W tym jednym momencie liczyli się tylko oni…

Kurwa!¸wrzasnął w myślach Ish, czując, jak wibruje mu telefon. Wysoce niezadowolony, że ktoś śmiał mu przerwać, niechętnie sięgnął po komórkę, a gdy zobaczył, że to życzenia urodzinowe od jego asystentki, miał ochotę uderzyć czołem o blat stołu. Podła Karenn dobrze wiedziała, jak mocno Ish nienawidził urodzin — a im bardziej ich nienawidził, tym życzenia Karenn były dłuższe.

— Zapomnij o premii do końca roku — wysyczał w stronę telefonu, już po chwili wysyłając tę treść w wiadomości zwrotnej. — To co? — zwrócił się ponownie do Jehanne, siląc się na uśmiech. — Rzucamy to wszystko w cholerę, zapominamy i… i tak dalej? — dokończył mało elokwentnie.

Gdzieś z tyłu głowy zdawał sobie sprawę, że wokół działy się poważniejsze rzeczy, z łowcami na czele, ale nie mógł przecież popadać w depresję, jak to ostatnio Athan zwykł czynić. Wolał funkcjonować tak jak zawsze, przy okazji uspakajając swoim podejściem Jehanne.

Poza tym miał na głowie gorsze problemy od łowców.

Chociażby swoje przeklęte urodziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^