ROZDZIAŁ 37

 ATHANASIUS

     Doceniał, że tam z tyłu Matt i Aria sprawiali pozory opanowanych i w spokoju prowadzili dialog, który miał im pomóc w ustaleniu przebiegu morderstwa. Doceniał, że trzymali swoje nerwy na wodzy, czego on — mimo setek lat szkolenia — najwyraźniej nadal nie umiał. Próbując się uspokoić, wmawiał sobie, że nie było czasu ani miejsca na poddawanie się emocjom, które powoli pękały w szwach, usilnie chcąc wydostać się na zewnątrz. Athanasius próbował stłumić doskonale znajomy, elektryzujący dreszczyk ekscytacji na myśl o tym, co zrobi z człowiekiem, który zamordował swojego przyjaciela. Chciał zniszczyć w sobie poczucie, jak wiele radości by mu to sprawiło oraz pragnienie, by porzucić wszelką logikę, zasady i rozsądek, pozwalając poprowadzić się dzikiemu instynktowi.

     Mimo to nie potrafił ukryć, jak wiele rzeczy go dobijało. Śmiać mu się chciało na myśl, że gdy przyjechał do Londynu dzień przed pogrzebem, był taki opanowany, niby rzeźba lodowa. Ból przyjmował z gracją, z Arią zaś obchodził się tak beznamiętnie, jak to postanowił sobie wiele lat temu. Jeszcze wtedy naiwnie sądził, że da radę się powstrzymać od jakichkolwiek gwałtownych myśli i czynów, że da rade pozostać takim opanowanym profesjonałem.

     Nie da rady. Wyraźnie sobie nie radził, co paradoksalnie tylko go upewniało w przekonaniu, że popełnił w życiu wiele bolesnych, lecz ostatecznie słusznych decyzji.

     — Poważnie? — warknął rozwścieczony Athanasius, odwracając się w stronę Matta i Arii. — Nikt nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić ten ślad? Dlaczego władze były tak opieszałe, gdy chodziło o kogoś tak ważnego jak Elijah? Był politykiem, biznesmanem. Był zbyt znany, by tak niedokładnie potraktować śledztwo w sprawie jego śmierci. Chyba że — dodał, kładąc nacisk na te dwa słowa — rozkaz padł z samej góry. Dla kogoś rozdmuchiwanie sprawy Elijaha musiało być zbyt niewygodne. Tu aż się samo nasuwa podejrzenie, że za tym stoi ktoś na wyższych szczeblach! A co najmniej ma coś z tym wspólnego.

     Przytłaczał go ogrom niewiedzy. Nie mieli nic poza domysłami, które i tak trudno było potwierdzić. Tymczasem, jeśli teoria o wrogach z góry była prawdziwa, rozwikłanie zagadki śmierci Elijaha mogło być ponad ich siły i możliwości. Nie chciał dopuszczać do siebie tej ponurej myśli i poddawać się na samym starcie. Zdawał sobie jednak sprawę, że będzie im bardzo trudno cokolwiek osiągnąć.

     Wtem odezwała się Aria, wpadając na pewien pomysł. Bardzo niewygodny pomysł.

     — Harris — Athanasius wypluł to słowo z najszczerszą pogardą i niechęcią. — Parszywa, niewdzięczna szuja. Tylko najwięksi desperaci proszą go o pomoc.

     A że my jesteśmy desperatami…, przemknęło mu ponuro przez myśl.

     — Harris jest niebezpiecznym facetem — mruknął Athan, wysoce niezadowolony z tego pomysłu. — W podzięce za pomoc przyjmuje tylko cyrografy popisane własną krwią. Nie interesuje go nic, co materialne, bo wszystko już ma. To podły manipulator, który skrupulatnie gromadzi wszystkie haki na każdego, kogo choćby przelotnie pozna. To niebezpieczne z nim zadzierać.

     Całą tę przemowę wygłosił bardziej do siebie, niż do swoich towarzyszy, zwłaszcza że i tak przecież nie mieli wyjścia. Aria miała rację: ktoś na tak wysokim stanowisku mógł osiągnąć bardzo wiele, a gdyby Mattowi udało się przejąć sprawę Elijaha, mieliby solidnego sojusznika w tej nierównej walce.

     Nie mogąc patrzeć na miejsce zbrodni, raz jeszcze się odwrócił, wpatrując ponuro w wyrastające przed nim łagodne, zaśnieżone pagórki. Biel puchu niemal zlewała się z jasnoszarym niebem, z którego coraz mocniej prószyło. Ten krajobraz, pogrążony we wszechobecnej bieli wyjątkowo cieszył oko i poruszał wrażliwą strunę w Athanie, jednak suma nieszczęść, jaka go ostatnio dotykała, nie pozwalała cieszyć się już niczym.

     Drgnął zaskoczony, gdy poczuł, jak ktoś delikatnie chwyta jego dłoń, ściskając ją lekko w geście dodania otuchy. Niemal się przeląkł, gdy ujrzał przed sobą Arię i przez niedorzecznie długi ułamek sekundy wydało mu się, że ujrzał ją po raz pierwszy od wielu lat. Drobniutka kobietka o ciemnych, krótkich włosach przyprószonych białym puchem przywodziła mu na myśl radosne, małe dziewczę, które podziwiało cud padającego śniegu. Jej lekko zaróżowione policzki i błyszczące troską oczy, w których Athanasius przed laty tak kochał tonąć, doskonale uzupełniały to niewinne wyobrażenie. A jednak tę odrobinę nostalgii gwałtownie przerwało mrożące krew w żyłach spostrzeżenie, że Aria cierpiała. Cierpiała nie tylko tak samo jak on, ale być może nawet bardziej. Mimo to, właśnie ona w tej chwili chciała się podzielić swoją siłą i wiarą, której wyraźnie w Athanie zabrakło. Chociaż powinno być odwrotnie.

     Miażdżony poczuciem winy, uścisnął delikatnie jej dłoń, okazując tym samym wdzięczność za wsparcie. Uśmiechnąwszy się ciepło, miał wielką ochotę zrobić coś, co kiedyś praktykował z taką lubością: przygarnąć ją do siebie, przycisnąć do piersi, pogładzić po włosach i delikatnie ucałować w głowę. Uwielbiał te momenty, w których Aria wtulała się w niego i tak po prostu trwali, nie zważając już na nikogo i na nic. Uwielbiał, gdy w ten sposób wampirzyca się uspakajała, gdy coś ją trapiło lub smuciło. Uwielbiał wsłuchiwać się w jej cichy oddech i obserwować, jak na twarzy, poprzednio ściągniętej niepokojem, pojawiał się nieśmiały, aż z czasem coraz wyraźniejszy uśmiech.

     Uwielbiał dla niej być. Choć nigdy nie umiał tego okazywać.

     — Jakoś — odparł cicho, nie mogąc się wysilić na żadną bardziej elokwentną odpowiedź.

     Miał też problem ze znalezieniem tematu do kontynuowania rozmowy. Powinien ją spytać, czy i ona miała się dobrze — ale po co, skoro sam to wiedział? Widział wyraźnie, jak wiele ją kosztowało udawanie twardej i pewnej siebie. Wiedział, że gdyby tylko sobie na to pozwoliła, zupełnie by się rozsypała, przytłoczona rozrywającą ją od środka rozpaczą.

     Athanasius aż za dobrze wiedział, co przeżywała Aria.

     Przejęty wyrzutami, pomyślał nagle, że musi choć spróbować jakkolwiek odciążyć Arię i odwdzięczyć się za to, że najwyraźniej to ona z ich dwojga radziła sobie ze stratą Elijaha lepiej. Miał już nawet pomysł, jak to zrobić i najchętniej uczyniłby to od razu, lecz przyjemności musiał odłożyć na później, skupiwszy się na nieszczęsnym Harrisie.

     — Masz rację — odezwał się w końcu, spoglądając najpierw na Arię, a po chwili odwracając wzrok ku Mattowi. — Musisz przejąć to śledztwo, a Harris może nam pomóc. Nie wiem, ile zdziałam, ale zrobię co mogę.

 

     — Pan Harris za chwilę poprosi państwa do gabinetu. Proszę chwilę poczekać.

     Widok, który malował się za wysokimi oknami maleńkiej „poczekalni” był doprawdy piękny. Betonowy las wyrastający ponad chmury, mienił się jasnymi światłami lamp, gasnąc i zapalając się na przemian, przywodząc na myśl jakiś tajny szyfr. Z tego miejsca usytuowanego na dwudziestym czwartym piętrze, nie widać było tego śpiesznego, choć nudnego potoku monotonii. Stamtąd nie było widać tych wszystkich obojętnych ludzi kroczących każdego dnia tą samą, aż za dobrze znaną sobie drogą. W tym miejscu, tak wysoko, człowiek tym bardziej doceniał, że znajdował się tak blisko chmur. A stąd już było bardzo blisko do rozważania na temat możliwości ludzkich oraz wszelkich barier, niegdyś nie do przeskoczenia, a teraz tak śmiesznie niskich i niegroźnych.

     Wrażenie sięgania po obłoki silnie wiązało się z poczuciem lekkości, niewinności i otwartości na świat. Lecz trudno było się otwierać na otoczenie, będąc tak szczelnie zamkniętym w sobie.

     — Ostrzegam cię przed nim — szepnął Athanasius do siedzącej obok Arii. — Przywykliśmy już do myśli, że jesteśmy lepsi od śmiertelników pod każdym względem; że jesteśmy silniejsi, mocniejsi i sprytniejsi. Będąc przekonanym o tych fałszywych przewagach, łatwo wpaść w sidła kogoś tak przebiegłego jak Harris.

     Sam podejrzewał, że prędzej czy później wplącze się w sieć jego intryg i równie ambitnych, co porażających planów. Jednak nie miał wyjścia, jeśli chciał ruszyć śledztwo do przodu. Wprawdzie żałował, że Aria wpadła na akurat tak ryzykowny pomysł, lecz ostatecznie rzeczywiście tylko Harris mógł im pomóc.

     — Pan Harris zaprasza — odezwała się ta sama sekretarka, która przed momentem kazała im czekać. Miała przy tym tak idealnie wypracowany uśmiech, że Athan był pewien, że po pracy musiała go sobie siłą ścierać z twarzy.

     — Na pewno nie chcesz poczekać? To nie będzie miła rozmowa — szepnął do Arii, nawet jeśli spodziewał się odpowiedzi. W końcu westchnął ciężko, po czym niechętnie ruszył w stronę wejścia do gabinetu Adama Harrisa.

     Jego biuro było tak samo okazałe, jak cały budynek: w całości oszklone, wpuszczało do środka jasnobiebieskawe światło dnia, przerywane tylko przez żółty blask stojącej na biurku lampki. Wnętrze wyposażone było nadzwyczaj minimalistycznie: naprzeciwko wejścia znajdowało się tylko oszklone biurko z jednym krzesłem przeznaczonym dla prezesa oraz dwoma dla gości ustawionymi po drugiej stronie. Po obu stronach biurka stały dwa niskie regały zapełnione najważniejszymi tekami i księgami, stanowiąc dla Harrisa swoistą barykadę. Lecz to wszystko. Żadnych obrazów, żadnych kwiatów ani innych zbędnych ozdób.

     Na miejscu prezesa siedział chudy jak tyka, wysoki mężczyzna, na oko po pięćdziesiątce. Ciemne włosy miał już solidnie przerzedzone, zwłaszcza na czubku głowy, lecz mimo to szczupła twarz pozbawiona była głębszych zmarszczek. Ciemne oczy doskonale współgrały z przebiegłym uśmieszkiem, jaki natychmiast urósł na widok wchodzącego do środka Athanasiusa.

     — Sam pan Athanasius Tismaneanu — przywitał go gładkim, pozornie miłym dla ucha głosem. — Cóż za zaszczyt — dodał kpiąco, wychodząc zza biurka, aby podać Athanowi dłoń. — A to — dodał, spoglądając na jego towarzyszkę — zapewne pani Aria Vasco. Milo mi, bardzo mi miło. Proszę siadać! Kawy? Herbaty?

     — Dziękujemy — odparł uprzejmie Athan. — Ta wizyta nie zajmie wiele czasu.

     — Wobec tego musisz być bardzo pewien siebie, Athanasiusie — rzekł Harris, siadając wygodnie w swoim fotelu. — Ustalając czas trwania naszego spotkania, sugerujesz mi, że to ty jesteś tutaj narzucającym warunki. A to ciekawe, doprawdy ciekawe — mówił pozornie poważnym tonem, choć Athan nie dawał się zwieść — zwłaszcza że ty sam zabiegałeś o to spotkanie i to tak nagle. To jak to w końcu jest, Athanasiusie? A może pani Vasco nam powie? Hm?

     Athana momentalnie zalała złość. Nie mógł znieść widoku rozbawionego Harrisa, który z wyraźną kpiną spoglądał na Arię, oczekując od niej odpowiedzi. Już na samym starcie sobie z nimi pogrywał, zdając sobie sprawę, że to właśnie on był tym, który rozdaje karty. I o ile z Athanasiusa mógł sobie drwić, tak nie zamierzał pozwalać, by to parszywe jestestwo zwracało się ku Arii.

     — Jestem tu w sprawie propozycji, którą złożyłeś mi jakiś czas temu — odparł, robiąc co mógł, by jego ton głosu nie zdradzał nerwów, jakie nim targały. — Z tego, co mi wiadomo, twoja sytuacja niewiele się polepszyła od tamtego czasu.

     — A teraz postanowiłeś się namyślić i uznać, że jednak jesteś skłonny mi pomóc? Swojemu głównemu konkurentowi? — pytał drwiąco Harris, odchylając się nieco w swoim fotelu. — Jestem doprawdy wzruszony, ale to już nieaktualne. Jeśli jesteś tak dobrze poinformowany, jak próbujesz to okazać, to wiesz, że dwa miesiące temu podpisaliśmy kilka nowych umów. Nowe zasady panujące w Irlandii i Szkocji lekko nadszarpną nasz budżet, ale zgodnie z założeniami, zwrócą się z nawiązką. Dlatego, choć jestem ci bardzo wdzięczny i nigdy nie zapomnę ci tej chęci pomocy, to z żalem muszę podziękować.

     Szeroki, złośliwy uśmiech rozciągający się na jego wychudłej twarzy całkowicie przeczył wyrazom żalu, o których wspominał. Harris wyśmienicie się bawił, doskonale zdając sprawę z tego, która ze stron znajdowała się w potrzebie.

     — Przebacz mi te słowa, Athanasiusie — odezwał się po chwili zamyślonym tonem — ale, choć nie wątpię w twoją dobroć, z trudem mogę uwierzyć w twoją bezinteresowność. Sądzę — dodał nieco głośniej — że skoro oferujesz, to i wymagasz. I tego właśnie ode mnie chcesz. Pomocy. Mylę się?

     Jakże bardzo chciałby zaprzeczyć, lecz nie mógł. Zacisnął więc pięści, schował dumę do kieszeni i odetchnął głęboko, przygotowując się do tej rozmowy.

     — Nie mylisz się, Adamie — przyznał z niemałym trudem. — Potrzebna jest nam twoja pomoc. Ale wiesz, że potrafię się hojnie odwdzięczyć.

     — Oczywiście — przyznał gładko Harris. — Dobrze — westchnął — o co chodzi?

     — O śledztwo w sprawie śmierci Elijaha Cavendisha — wyznał bez ogródek. — Chcemy, by przejął je ktoś, kto nie zmiecie sprawy pod dywan, jak to zrobiono w tej chwili.

     — Samobójstwo, co? — spytał, kiwając w zamyśleniu głową. — Słyszałem, słyszałem. Przyjaźniliście się, o ile mnie pamięć nie myli? Więc to wszystko ma wymiar prywatny, zgadza się?

     Nie odpowiedział, lustrując Harrisa wzrokiem.

     — To się nawet dobrze składa — zakrzyknął dziarsko prokurator. — Prywata za prywatę. Co ty na to?

Athan nie chciał zgadzać się na nic w ciemno — zwłaszcza gdy chodziło o propozycje składane przez Harrisa. Lecz, choć nie znosił tego poczucia, był teraz pod ścianą i jedyne, co mógł zrobić, to po prostu się zgodzić.

     — Więc o co dokładnie chodzi? Mam wam znaleźć kogoś kompetentnego?

     — Sami go znaleźliśmy — wyjaśnił Athan. — Nazywa się Matthias Atkinson.

     — Atkinson, mówisz? — powtórzył w zamyśleniu. — W porządku, raczej da się zrobić. A teraz moje warunki. Wciągasz Aidena, wiesz, którego, do rady nadzorczej The Drawson Company. Wiem, Athanasiusie, że większość akcji, przynajmniej w teorii, ma tam Ishmael Drawson, ale nie jesteśmy głupi i wiemy, że jak ty mu powiesz, tak prezes poczyni.

     Zaklął w myślach, choć i tak spodziewał się mocniejszego ciosu. Firma jego brata konkurowała z firmą Ishmaela, a podłożenie do rady nadzorczej kreta rywali mogło w prosty sposób zrujnować każdy biznes. I choć Athan wiedział, że Harris, choć podły, był uczciwy, i tak nie podobał mu się ten pomysł. Jeszcze bardziej nie podobał mu się fakt, że musiał decydować za swojego przyjaciela — Ishmael z pewnością zrozumie te okoliczności, ale raczej nie będzie zachwycony tak niekorzystnym obrotem spraw.

     — Przyślę do ciebie Ishmaela jeszcze w tym tygodniu — mruknął ozięble Athanasius. — Sami ustalicie szczegóły. Ale zapewniam cię, że się zgodzi.

     — Świetnie — odrzekł ze spokojem Harris, wstając z krzesła. To samo zrobili Athan z Arią, szykując się do wyjścia. — Jesteśmy na łączach, Athanasiusie. Gdy tylko Aiden znajdzie się w radzie nadzorczej, natychmiast zajmę się tym waszym Atkninsonem. Zgoda?

 

     — Pierdolony skurwysyn.

     Nie mógł znaleźć innych, lepiej pasujących słów, które oddałyby tę rozmowę. I choć pozornie powinien być zadowolony, ponieważ Harris bardzo szybko zgodził się na pomoc z Mattem, tak nie mógł sobie wybaczyć, że podjął jakąkolwiek decyzję wbrew woli przyjaciela. Będzie musiał mu to jakoś wytłumaczyć i choć był pewien, że Ishmael się zgodzi, i tak był na siebie zły.

     Próbował się uspokoić, zwłaszcza że wciąż był w obecności Arii. Nienawidził okazywać jej swoich nerwów lub jakichkolwiek słabości. Przyzwyczaił ją do swojej obojętności, lecz ostatnimi czasy zdzierał z siebie to przebranie aż nazbyt często. Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili, gdy oboje już wsiedli do samochodu, a Athan mógł się już skupić wyłącznie na drodze.

     Zwłaszcza że wiedział już, gdzie pojadą.

     — Nie wracamy jeszcze do Marisy — wyjaśnił, gdy Aria spostrzegła zmianę trasy. — Wciąż jest dość wcześnie i podejrzewam, że nadal siedzi w fundacji. A nawet gdyby było inaczej, nie czuj wyrzutów sumienia — w posiadłości wciąż zostało kilku gości, którzy tak samo jak my pragną ulżyć jej w bólu.

     Nieco się obawiał tego, jak Aria potraktuje jego małą niespodziankę. W pierwszej chwili uznał to za doskonały pomysł, który miał pomóc nie tylko jej, ale i jemu w osuszeniu się ze wszystkich toksyn, jakie zdążył nałykać przez ostatnie dni. Poza tym miejsce, które wybrał, nie było przypadkowe i dopóki nie padał deszcz, także pogoda im w żaden sposób nie przeszkadzała. Wtem nagle dopadł go niepokój, że może jednak Aria źle zrozumie jego intencje. Wszak ich relacje wciąż pozostawały wyjątkowo napięte, lecz ten jeden raz Athan chciał o tym zapomnieć — chociaż na chwilę — i spędzić trochę czasu z kimś sobie bardzo bliskim.

     Na szczęście jego obawy okazały się płonne, ponieważ gdy tylko Aria zrozumiała, dokąd jechali, zdumienie prędko przerodziło się w delikatną radość. Czując ogromną ulgę, ucieszył się, że wampirzyca nie pogniewała się za to dość śmiałe posunięcie, jakim było odwiedzenie Crigh’s Path.

     Crigh’s Path okazał się maleńkim parkiem położonym na północnym zachodzie, ledwie kilka kilometrów od Londynu. Parkując niedaleko wejścia, z uwielbieniem przyglądali się białym koronom drzew, które tworzyły istne baldachimy nad obielonymi ścieżkami. Jednak to nie las ani okoliczne stawy ich najbardziej interesowały, a teren, który znajdował się kawałek dalej. Kiedy więc wdrapali się ostrożnie na niewielki pagórek, ich oczom ukazał się przepiękny widok. Wielki, okrągły staw odbijał na swej gładkiej tafli obraz szarego nieba oraz pociemniałej ściany lasu, która okalała je niemal z każdej strony. Tylko po prawej stronie znajdował się kawałek wolnej ziemi przystrojony ławkami i miejscem na ognisko. Tuż obok stał maleńki drewniany domek, wewnątrz którego znajdowała się zaledwie jedna izba.

     — Pomyślałem, że mały odpoczynek dobrze nam zrobi — odezwał się cicho, gdy ostrożnie schodzili z górki w stronę domku — a to miejsce zawsze bardzo dobrze mi się kojarzyło. Całe wieki mnie tu nie było. Ciebie pewnie też — dodał znacznie ciszej.

     Lata temu, które teraz Athanasiusowi zdawały się całymi eonami, lubili razem tu przyjeżdżać. Wówczas Aria zazwyczaj zabierała ze sobą sztalugę, płótna, farby i pędzle, po czym zaczynała malować. Zwykle starała się upamiętnić otaczający ich krajobraz, lecz czasami wpadała na tak szalony pomysł, by malować jego. Nie protestował i zwykle po prostu siadał w cieniu któregoś z drzew i pozwalał uwiecznić się na płótnie, z prawdziwym uwielbieniem obserwując, jak Aria oddawała się swojej małej pasji.

     Najbardziej tęsknił właśnie za takimi momentami. Za chwilami, w których po prostu spędzali ze sobą czas, nie zastanawiając się nad niczym. Przyjeżdżając tutaj, obiecywali sobie, że odetną się od przeszłości i przyszłości, od kłopotów, trosk i rozmyślań. Obiecywali sobie, że po wejściu na ten teren liczyło się tylko co tu i teraz. Athanasius miał ogromną nadzieję, że ta obietnica wciąż obowiązywała.

     Gdy zbliżyli się do niewielkiego domku, Athan z zadowoleniem stwierdził kilka rzeczy. Po pierwsze: mała, wąska ławeczka stojąca na równie małym ganku nie była ośnieżona, a mizerny daszek chronił to miejsce przed ewentualnymi opadami. Po drugie, gdy weszli do środka, okazało się, że wnętrze zostało całkiem nieźle zachowane. Wprawdzie nie pachniało w nim najpiękniej, ale nie było też śladów większych zniszczeń czy wszechobecnych w mieście graffiti. Jednak tym, co najbardziej ucieszyło Athana, była nienaruszona podłoga. Kucając przy jednej konkretnej desce, podważył ją delikatnie, a z dołu pod podłogą wyjął niewielką metalową skrzynię. Potrząsnął nią bardzo ostrożnie, a gdy usłyszał, że coś ciężkiego obija się wewnątrz, uśmiechnął się z ulgą, rad, że cały jego plan zostanie w pełni zrealizowany.

     Sięgając po swoje kluczyki, odnalazł jeden z nich, za pomocą którego otworzył skrzynię. W środku znajdowały się dwa zawiniątka, obwiązane mnóstwem materiału oraz dwie butelki wina, z czego jedna była opróżniona do połowy.

     — Tylko dwie? — mruknął Athan z nutką żalu. — Miałem nadzieję, że poprzednim razem wypiliśmy mniej i teraz zostanie trochę więcej.

     Układając butelki na boku, wyjął zawiniątka i zaczął je odpakowywać, po chwili dobierając się do dwóch kieliszków. Przyjrzał się im krytycznie, podkładając pod snop światła, przetarł delikatnie, po czym uznał, że wszystko jest gotowe.

     — Zapraszam panią — odezwał się z uśmiechem, wskazując na ganek.

     Gdy już oboje zasiedli na ławce, dzierżąc w dłoniach kieliszek wina i wpatrując się w przepiękny obraz przed ich oczami, Athan niespodziewanie pomyślał, że nie powinien tego przerywać jakimikolwiek słowami. I czuł, że to samo wrażenie odnosiła Aria — że magia emanująca z tego miejsca wystarczająco ich syciła.

     Mimo to Athanasius odezwał się po kilku chwilach.

     — Pamiętasz — spytał cicho — o obietnicy, którą sobie składaliśmy tuż przez przyjazdem tutaj? Tylko tu i teraz — powtórzył nieco nostalgicznie. — Jak myślisz, uda nam się jej dotrzymać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^