ROZDZIAŁ 23

 ATHANASIUS

     Cisza unosząca się między nimi była niczym trująca mgła, która nie tylko mąciła w głowach, ale osłabiała ciało i nerwy. W swej groźnej nachalności, wywoływała niemal halucynacje, przywołując w wyobraźni najstraszliwsze scenariusze. I sam Athanasius nie wiedział, czego bał się bardziej: tego, że Aria jednak się przełamie i przyjmie jego przeprosiny? Czy tego, że pozostanie twarda jak stal i nimi wzgardzi? Żadna z opcji go nie zadowalała, każda niosła za sobą jakieś lęki i w gruncie rzeczy żadnej nie chciałby przyjąć. Na tym polegał jego problem w relacjach ze swoją Stworzoną. Na tym, że tak naprawdę tych relacji nie znał. Nie potrafił odczuwać tak prosto, gładko i lekko, jak czyniła to Aria. Nie potrafił jednoznacznie określić, czy był szczęśliwy, czy kogoś kochał lub nie kochał. Od setek lat Athanasius był łowcą swoich uczuć i pragnień; każdą, która próbowała włamać się do jego głowy, natychmiast łapał i ukrywał głęboko w sobie, nie dopuszczając ich do światła dnia. Nauczył się tak żyć i było mu z tym dobrze.

     Tylko przy Arii musiał wkładać wyjątkowo dużo wysiłku. Przy niej bał się najbardziej.

     Bał się, że przez swoją nieuwagę może stać się szczęśliwy. A tylko ona mogła to uczynić.

     B a ł   s i ę.

     Dlatego czekał niecierpliwie, aż Aria jakkolwiek zareaguje. Nie miał pewności, czy przemilczy jego przemowę, czy jednak się odezwie. Nie wiedział, co byłoby gorsze, lecz gdy zaczęła mówić, momentalnie pożałował wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilkunastu minut. Mimo to nie był zaskoczony, że podzieliła winę na ich dwoje. Zawsze była bardzo rozsądna i wyjątkowo nienawidziła niesprawiedliwości. Nawet gdyby miało ją to poniżyć, potrafiła oddać komuś rację, sama przyznając się do błędu. W pewnym sensie miała słuszność, że wina leżała także po jej stronie — Athan tuż po tym, jak wyrzucił ją z pokoju, wielokrotnie tak o tym myślał. Teraz jednak miał z goła inne odczucia i choć nie zgadzał się ze słowami Arii, nie zamierzał im wprost zaprzeczać.

     A jednak zaszokowała go tym, co powiedziała później. Swoimi słowami niespodziewanie wybudziła w nim od dawna jarzący się gniew, czego w pewnym sensie sam nie rozumiał. Był pewien, że skrucha i żal dostatecznie wygasiły w nim wszelką truciznę, która syciła go poprzedniego dnia. Mimo to wyjątkowo nie spodobał mu się fakt, że Aria nie żałowała tego, co wydarzyło się zeszłej nocy. Powinna.

     Powinna. Lecz jej emocje były bardzo proste. Dobitne. Jasne i wręcz otwarte. Udowadniała to, wytykając mu ukrywanie uczuć, jakimi ją darzył. Athanasius mimowolnie miał ochotę gorzko się roześmiać. Aria, mimo jej ogromnej inteligencji i kobiecego instynktu, nie miała pojęcia, co siedziało mu w głowie. Nie mogła wiedzieć, dlaczego aż tak bardzo się przed nią wzbraniał, bo on sam w pewnym sensie tego nie wiedział.

     „Nie staraj się wmawiać sobie tego, bo wiem, że mnie pragniesz tak samo mocno, jak ja pragnę ciebie”. Ach, gdyby to było takie proste, przemknęło mu przez myśl.

     Zmroziło go oskarżenie o nienawiść, jaką jej okazywał. Powinien się domyślać, że Aria właśnie tak to postrzegała, ponieważ sam nie zrobił zupełnie nic, by jakkolwiek zamazać to wrażenie. Mimo to zaskakująco mocno zabolał go ten zarzut. A jeszcze bardziej zabolało, gdy kobieta spojrzała mu głęboko w oczy. Zabolało, gdy uświadomił sobie, jak dobrze znał to spojrzenie. Nader często patrzyła na niego z pewną wręcz desperacką tęsknotą wraz odrobiną pękającej, coraz słabszej nadziei. Znał ten gest jeszcze z jakże odległych czasów, gdy mieszkali razem, a Aria była dla niego jedynie podopieczną, którą jeszcze wtedy sam zamierzał wysłać w świat. Już wtedy to dostrzegał, a jednak skrzętnie ignorował, tym samym podejmując decyzję wbrew jej woli i wytyczając pewną granicę, której wspólnie nie mogli przekroczyć. Lecz ona próbowała. Robiła, co mogła, by tę więzy przerwać, a ilekroć spoglądała na niego z tak palącym, rozpaczliwym uczuciem, Athan czuł, że wypracowane przez siebie samego ograniczenia słabły.

     Ale nawet to nie zdołało zburzyć muru, który stworzył serki lat temu. Muru, który był silniejszy, niż sam Athanasius. Muru, który odgrodził go od Arii i sam mężczyzna już dawno zwątpił, że cokolwiek na świecie jest w stanie go zburzyć.

     — Aż tak bardzo mnie nienawidzisz i nie możesz mi wybaczyć, że odeszłam? Cóż, widocznie było to tobie na rękę, bo jakoś mnie nie powstrzymywałeś.

     Wraz z chłodem wypowiedzianych przez Arię słów, dotarło do niego wspomnienie ich ostatniego wspólnego dnia. Pamiętał, jak napięcie między nimi narastało już od wielu tygodni. Pamiętał, że był zbyt arogancki, by się nim przejąć i nawet gdy Aria ostatecznie zadecydowała o wyjeździe, a niedługo potem ostatecznie trzasnęła za sobą drzwiami, Athanasius nie odczuwał straty. Aż trudno było mu uwierzyć, jak bardzo był wtedy głupi.

     — Nie powstrzymywałem cię — odezwał się bardzo cicho i powoli, wciąż się zastanawiając, czy oby na pewno powinien to mówić — bo byłem pewien, że wrócisz.

     Uśmiechnął się smutno, choć domyślał się, jak bardzo uderzy ją tymi słowami. Brzmiały zbyt zuchwale i nieodpowiedzialnie, lecz jednocześnie były dowodem na tę głupią, ślepą wiarę, którą miał wtedy w sobie Athan. Wiarę, że mimo wielu przeciwieństw, Aria była do niego tak samo przywiązana, jak on do niej. Sądził, że chwilowa rozłąka tylko umocni ich w tęsknocie za sobą, a jednocześnie zaleczy pewne rany, które sobie wyrządzili. Wierzył, że do niego wróci, gdy tylko zda sobie sprawę, że go potrzebuje.

     Nie potrzebowała. Teraz wydawało mu się to takie oczywiste, a jednocześnie piekące wstydem, bólem i zawodem.

     — Miałem nadzieję, że wrócisz — mówił coraz cichszym i słabszym głosem — więc czekałem. Długo trwało, nim pojąłem, że moja wiara była płonna. Wtedy zrozumiałem, że gdziekolwiek jesteś, musisz być szczęśliwa. To mi wystarczyło. I wystarcza nadal.

     Uraziła go tym, co powiedziała później, lecz nie miał zamiaru tego okazywać. W pewnym sensie uważał nawet, że jej wyjazd byłby dobrym pomysłem, choć być może zbędnym. On sam przecież wahał się nadal, czy powinien wyjechać od razu na poszukiwania mordercy Elijaha, czy jeszcze przez jakiś czas zaopiekować się Marisą. Nagle uznał, że idealnym pomysłem byłoby poproszenie Arii, by choć chwilowo została z przyjaciółką, podczas gdy Athanasius wyruszyłby na ogólne zwiady. Jednak biorąc pod uwagę ich maksymalnie napięte stosunki, wolał się nie wychylać tak bezczelną prośbą.

     — Nie ma takiej potrzeby — odparł chłodno. Niemal czuł, jak jego dusza na powrót obwarowana zostaje wysokim, szczelnym murem. Tak dobrze sobie znajome uczucie przyjął niemal z ulgą, mając ponure wrażenie, że wracał do swojej starej formy i jakże bliskiej sobie obojętności. — Zaraz po pogrzebie muszę wyjechać na dzień lub dwa. Nie warto sprawiać przykrości Marisie tylko ze względu na nasze prywatne sprawy. Ze względu na nią zapomnijmy o tym, co się wydarzyło. Skupmy się na Marisie i na tym, że nas potrzebuje. Gdy będziesz już gotowa — dodał, rzucając jej ostatnie spojrzenie — ruszymy w drogę. Do doków zostało nam mniej niż dziesięć minut drogi.

 

     Gdy dojechali na miejsce, od razu zaatakował ich intensywny zapach morza i ryb. Athanasius zmarszczył nos, wysoce niezadowolony z otoczenia, w którym się znalazł. Nigdy nie przepadał za morzem, zwłaszcza że gdy był małym chłopcem, o mało co nie utopił się w pobliskim stawie. Wszechobecne, drące się mewy tylko jeszcze bardziej psuły klimat, dlatego Athan miał nadzieję, że jak najszybciej rozwiąże kwestię towaru i będzie mógł wrócić, aby przygotować się psychicznie na zbliżający się pogrzeb.

     Brudny, śmierdzący port dookoła był zastawiony skrzyniami, beczkami, byle jak postawionymi łodziami i mniejszymi lub większymi blaszakami, które miały służyć za magazyny. Kilkaset metrów dalej rozładowywano jakiś wielki statek, czemu towarzyszyły wulgarne wrzaski pracowników, przeplatane przez skrzeczenie mew. Czując, że lada chwila rozboli go od tego jazgotu głowa, przyspieszył kroku, niemal automatycznie kierując się w stronę magazynu Nelsona. Znał go całkiem dobrze właśnie dzięki Elijahowi, który czasami prosił go o załatwienie mniejszych lub większych spraw, gdy akurat nie miał na to czasu. Dlatego gdy dotarli już do odpowiednie miejsce, Athan zmarszczył brwi widząc, że zarówno niewielkie drzwiczki upchnięte z boku, jak i główna brama prowadząca do magazynu są zamknięte. Mimo to Athan się nie zniechęcił; Billy był typem samotnika i lubił przesiadywać godzinami w tej metalowej puszce, majstrując przy swojej łodzi.

     — Billy — zwołał, łomocząc w bramę magazynu pięścią. — Tu Tismaneanu! Wyjdź, mamy sprawę.

     Nasłuchiwał, lecz nie słyszał wewnątrz żadnego dźwięku. Marszcząc brwi, rozejrzał się dookoła, ale poza rozładowującą statek ekipą, wokół nie kręcił się nikt, kto mógłby wiedzieć, gdzie wsiąkł Billy.

     — Jest tam na kartce jego numer? — spytał, zwracając się do Arii. Gdy pokiwała przecząco głową, wyjął swój telefon i wybrał numer Raya Marcusa. Ten przemytnik spod ciemnej gwiazdy był bardzo wygodny, gdy trzeba było kogoś znaleźć lub dostać czyiś numer telefonu, więc i tym razem zamierzał wykorzystać tę znajomość.

     Brakowało dwóch sygnałów do automatycznego rozłączenia, gdy Ray zechciał łaskawie odebrać.

     — Ray? Tu Tismaneanu — zaczął nieco władczym tonem. — Daj mi numer do Billy’ego Nelsona. Chyba że jakimś cudem wiesz, gdzie go dziś znaleźć.

     — Tismaneanu! — odezwał się Ray nieco piskliwym, przyćpanym głosem. — Współczuję straty. Słyszałem o Cavendishu. Serio się na drzewie powiesił? Nie podejrzewałbym go o to…

     Z trudem się powstrzymał, by nie cisnąć telefonem o betonową posadzkę. Tak samo dużą ochotę miał na nawrzeszczenie na Marcusa, a jeszcze większą na złożenie mu wizyty i wyjaśnienie, w jak złym tonie było tak swobodne rozmawianie o zmarłym przyjacielu.

     — Dzięki — wyszydzał z trudem, siląc się na łagodny ton. — Masz ten numer czy nie?

     — Mam, zaraz ci prześlę.

     Natychmiast się rozłączył, nie zawracając sobie głowy pożegnaniami. Gdy po chwili przyszedł sms z numerem, Athan od razu go wybrał. I choć sygnał pojawił się od razu, Billy nie był łaskaw odebrać.

     Coraz bardziej zirytowany, nie zwrócił uwagi na Arię, która zbliżyła się do magazynu, zaczynając czegoś nasłuchiwać. Dopiero gdy go dyskretnie zawołała, dając mu znak, żeby się nie rozłączał, pojął, co wampirzyca miała na myśli.

     W środku słychać było dzwoniący telefon.

     Spoglądając po sobie, obojga ich targnął silny niepokój. Dlaczego Billy nie odbierał? Nie zdarzało mu się zostawiać telefonu, który był niemal jego głównym narzędziem pracy. Athanasius nie chciał z góry zakładać, że stało się coś złego, lecz mimo to wolał się upewnić, że Billy jedynie z pośpiechu zgubił komórkę. Dlatego zbliżył się ostrożnie do małych drzwiczek, rozejrzał dookoła i gdy nabrał pewności, że obserwowała go tylko Aria, szarpnął mocniej za kłódkę. Gdy już ją wyrwał, bardzo ostrożnie uchylił drzwi, zaglądając do środka. Na pierwszy rzut oka nic się w magazynie nie zmieniło: ot, cały zapchany skrzyniami z towarem. Jedyne wolne miejsce zajmowała wielka, biała łódź, która była jednocześnie chlubą Billy’ego.

     Pachniało zbutwiałym drewnem, smarem i krwią.

     Zaalarmowany doskonale sobie znanym zapachem soli i rdzy, rozejrzał się bacznie po otoczeniu. Nigdzie nie widział czerwonych śladów, dlatego ostrożnie obszedł łódź, uważnie rozglądając się dookoła.

     Wtem aż dwie rzeczy naraz przykuły jego uwagę. Pierwszą była czarna, skórzana kurtka, którą ktoś rzucił na jedną ze skrzynek. Nie byłoby w niej nic dziwnego, gdyby nie fakt, że rozmiar były zdecydowanie za duży na dość drobnego Billy’ego. Drugim elementem był bardzo intensywny zapach krwi wydobywający się z jednej z beczek. Jej wieko było lekko przechylone, choć wszystkie okoliczne beczki były szczelnie zamknięte. Spodziewając się, co tam zastanie, Athanasius bardzo powoli podszedł do otwartej beczki, a gdy zajrzał do środka, aż zaparło mu dech.

     — Lepiej się nie zbliżaj — rzekł do Arii, wciąż wpatrując się w zawartość drewnianego pojemnika. — Ktoś postanowił pozbawić Billy’ego głowy.

     Zszokowany tym znaleziskiem, próbował zebrać myśli. Raz jeszcze przyglądając się ciału Nelsona, silnie się zaniepokoił.

     — Nie żyje od kilku godzin — mruknął ponuro. — Został zamordowany maks wczoraj w nocy.

     Odsunął się od beczki, próbując się skupić. Jego uwagę raz jeszcze przykuła czarna kurtka, by po chwili nagle spojrzeć w stronę drzwi. Kurtka z pewnością nie należała do Billy’ego, to raz. A dwa, że magazyn był zamknięty na kłódkę. Wobec tego, ktokolwiek go zamordował, musiał się tu dostać legalnym sposobem — miał klucz. Morderca wysilił się nawet na tyle, by zamknąć za sobą drzwi, jak gdyby upewniając się, że nikt nie znajdzie zwłok Nelsona. Ale dlaczego od razu nie pozbyli się ciała? Dlaczego zamiast tego zamknął hangar i nie zadbał o sprzątnięcie śladów, chociażby w postaci odzieży? Możliwe, że coś go stąd wypłoszyło, ale wtedy nie zamykałby magazynu na klucz. Więc skoro niczego się nie zląkł, to by oznaczało, że miał tu niedokończone sprawy. I zamierzał wrócić.

     Myśl o tym, że w każdej chwili mogli się natknąć na mordercę, obudziła w nim najczystszą panikę. Przerażony tą wizją, natychmiast odwrócił się w stronę swojej towarzyszki, patrząc na nią z bezbrzeżnym lękiem.

     — Ario — zaczął, patrząc na nią z największą powagą — uciekaj stąd. Już! Ktokolwiek zabił Nelsona, może niedługo tu wrócić, a nie chcemy chyba, żeby…

     Nie zdołał dokończyć, bo przerwało mu przeciągłe skrzypnięcie drzwi. Kierując wzrok w tamtą stronę, zobaczył, jak do środka wchodzi trzech mężczyzn. Dwóch zostało w tyle, w tym niewątpliwy właściciel pozostawionej kurtki, ważący co najmniej ze sto pięćdziesiąt kilo. Na przód wysunął się trzeci. Wysoki i absurdalnie chudy, odziany był w umazany smarem strój roboczy. Swoją długą, poplątaną blond brodę miał pobrudzoną jakąś zieloną farbą, a na głowie miał nałożoną płytką, czarną czapkę. Ten niechluj sprawiał wrażenie dowodzącego w tej ekipie, zwłaszcza że po chwili uśmiechnął się lubieżnie, odsłaniając swoje żółtawe zęby.

     — To się nazywa włamanie — odezwał się blondyn, z udawanym oburzeniem wskazując na wyrwaną przez Athana kłódkę. — Za takie najścia są paragrafy.

     Nierozbawiony tą przemową, Athanasius mimowolnie wyciągnął lewą rękę w stronę Arii, tym samym przyciągając ją bliżej siebie, aby w razie czego mógł mieć ją na oku. Nie wybaczyłby sobie, gdyby coś jej się stało, nawet mimo tego, że trzej mężczyźni, którzy tu weszli, niezaprzeczalnie byli ludźmi. To spostrzeżenie niemal rozbawiło Athana, który wiedział, że jeśli dojdzie do bitwy, powinien sobie z nimi łatwo poradzić.

     — Za morderstwo też zwykle ścigają — odparł wampir, bacznie ich obserwując.

     — Słyszałem — zakpił brodaty. — A teraz proszę, abyście państwo grzecznie opuścili hangar, a nic wam się nie stanie. Miłego dnia życzymy.

     — Zostań — syknął cicho w stronę Arii. — I ani drgnij!

     Mając nadzieję, że wampirzyca choć ten raz jeden w życiu zechce go posłuchać, Athanasius zrobił parę kroków do przodu, lekko przechylając głowę. Starał się ocenić, z którym z przeciwników zejdzie mu najwięcej czasu. Brodaty wyglądał na zuchwałego i choć sprawiał wrażenie chuderlaka, Athan podejrzewał, że był bardzo sprawny i szybki. O łysym, otyłym jegomościu stojącym na tyłach nie mógł tego powiedzieć, więc z nim powinno pójść najszybciej. Nie był pewien tylko trzeciego towarzysza: niskiego, ale barczystego bruneta, który wpatrywał się w Athana z istną dzikością w oczach.

     Niestety, jego dumne knowania szybko zostały przerwane, gdy całą trójką wyjęła zza pleców ostre, błyszczące maczety.

     — Ach, panowie, jak widzę, przygotowani — wysyczał Athanasius, odsłaniając kły. On też postanowił zabawić się w otwarte karty, w ramach fair—play.

     Wyjęcie zza pasa niewielkiego nożyka, którego całkiem niedawno użył do rozcinania gardła nocnego bandyty, było dla ludzkiego oka niedostrzegalne, dlatego gdy błyskawicznie cisnął nim w grubego, dwaj pozostali mężczyźni potrzebowali kilku kolejnych sekund, aby zrozumieć, co się tak właściwie stało. Grubas, ku rozdrażnieniu Athana, został trafiony tylko w ramię i choć zwalił się ciężko na ścianę magazynu, charcząc, jęcząc i rozpaczliwie łapiąc się za ranę, nadal był przytomny.

     Ale dobre i to, pomyślał, rzucając się na brodacza. Athan wykorzystał ustawienie bojowe blondyna, który lewą rękę miał wysuniętą asekuracyjnie do przodu, w lewej dzierżąc maczetę. Chwytając go za prawą rękę, szarpnął nią gwałtownie, przyciągnął do siebie, a następnie odwrócił zamaszystym ruchem, wyginając ją ostro do tyłu, za jego plecy. Brodaty wrzasnął rozdzierająco, ale niespodziewanie zdołał się wykręcić i wyrwać, wymachując wściekle maczetą. Kątem oka dostrzegł, jak Aria niczym dzika kocica rzuca się na barczystego bruneta i już miał na nią wrzasnąć, lecz jego uwagę odwrócił blondyn, który właśnie ostro zamachnął się bronią. Athan niemal w ostatnim momencie odskoczył w prawo, wpadając plecami na ścianę drewnianych skrzynek. Napastnik nie wyprowadził od razu ciosu, a zamiast tego ustawił się odpowiednio, nie dając Athanasiusowi szansy na ucieczkę. Dopiero po chwili zamachnął się maczetą, dzięki czemu wampir zdołał się wydostać z pułapki i zaatakować go z boku. Rzucając się na mężczyznę, przewalił go na ziemię, próbując wyrwać ostrze. To jednak zdołało mu umknąć, co wykorzystał brodacz, sięgając po nie i z trudem podnosząc, aby zdać cios. Udało mu się lekko zamachnąć, zahaczając o bark Athana. Ignorując palący ból i krew spływającą po lewej ręce, wampir szarpnął go mocno za kombinezon roboczym przygniótł do ziemi, czym prędzej odnalazł jego odsłoniętą szyję i natychmiast się w nią wgryzł. Chwilę później brodacz zaczął wiotczeć, a gdy już całkiem znieruchomiał, Athanasius odrzucił jego ciało na bok, pospiesznie rozglądając się dookoła. Nie był w stanie ocenić, jak radziła sobie Aria, zwłaszcza że spod ściany podniósł się grubas. Po trafieniu w niego nożykiem płonęła w nim żądza zemsty, dlatego z dzikim wrzaskiem naparł na Athana, na oślep machając maczetą. Wampir bez trudu go ominął, a gdy zobaczył, że obok boldyna leżała jego broń, uznał, że będzie w stanie ją dosięgnąć, zanim grubas zdoła wyprowadzić kolejny cios.

     Ta decyzja okazała się koszmarnym błędem, o którym Athan przekonał się już w momencie, w którym sięgnął po maczetę. Nie zdążył się wyprostować, gdy poczuł, jak ktoś nim szarpie i z ogromną siłą popycha wprost na twarde skrzynie. Upadając plecami na ostry kant, Athan jęknął z trudem, próbując złapać dech. Czując, jak coś w środku zaczyna go potwornie piec i uwierać w żebra, nie był w stanie nabrać powietrza. Dławiąc się i kaszląc, z największym trudem umknął na bok przed ciosem grubasa, ostatkami sił sięgając po maczetę. Wyciągając ją niemal na oślep przed siebie poczuł, jak ostrze znajduje opór, wtapiając się w ciało napastnika. Po chwili usłyszał, jak coś ciężko upadało kawałek dalej, lecz to już nie miało żadnego znaczenia. Koszmarny ból rozlewający się po jego placach i klatce piersiowej skutecznie przygniatał go do ziemi, lecz myśl o tym, że Aria nadal walczyła, kazała mu wstać. Dysząc ciężko, dźwignął się na nogi, lecz ta prosta czynność kosztowała go zdecydowanie zbyt dużo wysiłku. Pierś paliła jak szalona, rana na barku krwawiła coraz bardziej, a jemu powoli rozmywał się obraz przed oczami.

     Na końcu wydawało mu się, że upadł.

     A potem nie było już nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^