ATHANASIUS
Cisza unosząca
się między nimi była niczym trująca mgła, która nie tylko mąciła w głowach, ale
osłabiała ciało i nerwy. W swej groźnej nachalności, wywoływała niemal
halucynacje, przywołując w wyobraźni najstraszliwsze scenariusze. I sam
Athanasius nie wiedział, czego bał się bardziej: tego, że Aria jednak się
przełamie i przyjmie jego przeprosiny? Czy tego, że pozostanie twarda jak stal
i nimi wzgardzi? Żadna z opcji go nie zadowalała, każda niosła za sobą jakieś
lęki i w gruncie rzeczy żadnej nie chciałby przyjąć. Na tym polegał jego
problem w relacjach ze swoją Stworzoną. Na tym, że tak naprawdę tych relacji
nie znał. Nie potrafił odczuwać tak prosto, gładko i lekko, jak czyniła to
Aria. Nie potrafił jednoznacznie określić, czy był szczęśliwy, czy kogoś kochał
lub nie kochał. Od setek lat Athanasius był łowcą swoich uczuć i pragnień;
każdą, która próbowała włamać się do jego głowy, natychmiast łapał i ukrywał
głęboko w sobie, nie dopuszczając ich do światła dnia. Nauczył się tak żyć i
było mu z tym dobrze.
Tylko przy Arii
musiał wkładać wyjątkowo dużo wysiłku. Przy niej bał się najbardziej.
Bał się, że przez
swoją nieuwagę może stać się szczęśliwy. A tylko ona mogła to uczynić.
B a ł s i ę.
Dlatego czekał
niecierpliwie, aż Aria jakkolwiek zareaguje. Nie miał pewności, czy przemilczy
jego przemowę, czy jednak się odezwie. Nie wiedział, co byłoby gorsze, lecz gdy
zaczęła mówić, momentalnie pożałował wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu
ostatnich kilkunastu minut. Mimo to nie był zaskoczony, że podzieliła winę na
ich dwoje. Zawsze była bardzo rozsądna i wyjątkowo nienawidziła
niesprawiedliwości. Nawet gdyby miało ją to poniżyć, potrafiła oddać komuś
rację, sama przyznając się do błędu. W pewnym sensie miała słuszność, że wina
leżała także po jej stronie — Athan tuż po tym, jak wyrzucił ją z pokoju,
wielokrotnie tak o tym myślał. Teraz jednak miał z goła inne odczucia i choć
nie zgadzał się ze słowami Arii, nie zamierzał im wprost zaprzeczać.
A jednak
zaszokowała go tym, co powiedziała później. Swoimi słowami niespodziewanie
wybudziła w nim od dawna jarzący się gniew, czego w pewnym sensie sam nie
rozumiał. Był pewien, że skrucha i żal dostatecznie wygasiły w nim wszelką
truciznę, która syciła go poprzedniego dnia. Mimo to wyjątkowo nie spodobał mu
się fakt, że Aria nie żałowała tego, co wydarzyło się zeszłej nocy. Powinna.
Powinna. Lecz jej
emocje były bardzo proste. Dobitne. Jasne i wręcz otwarte. Udowadniała to,
wytykając mu ukrywanie uczuć, jakimi ją darzył. Athanasius mimowolnie miał
ochotę gorzko się roześmiać. Aria, mimo jej ogromnej inteligencji i kobiecego
instynktu, nie miała pojęcia, co siedziało mu w głowie. Nie mogła wiedzieć,
dlaczego aż tak bardzo się przed nią wzbraniał, bo on sam w pewnym sensie tego
nie wiedział.
„Nie staraj się
wmawiać sobie tego, bo wiem, że mnie pragniesz tak samo mocno, jak ja pragnę
ciebie”. Ach, gdyby to było takie proste, przemknęło mu przez myśl.
Zmroziło go
oskarżenie o nienawiść, jaką jej okazywał. Powinien się domyślać, że Aria
właśnie tak to postrzegała, ponieważ sam nie zrobił zupełnie nic, by jakkolwiek
zamazać to wrażenie. Mimo to zaskakująco mocno zabolał go ten zarzut. A jeszcze
bardziej zabolało, gdy kobieta spojrzała mu głęboko w oczy. Zabolało, gdy
uświadomił sobie, jak dobrze znał to spojrzenie. Nader często patrzyła na niego
z pewną wręcz desperacką tęsknotą wraz odrobiną pękającej, coraz słabszej
nadziei. Znał ten gest jeszcze z jakże odległych czasów, gdy mieszkali razem, a
Aria była dla niego jedynie podopieczną, którą jeszcze wtedy sam zamierzał
wysłać w świat. Już wtedy to dostrzegał, a jednak skrzętnie ignorował, tym
samym podejmując decyzję wbrew jej woli i wytyczając pewną granicę, której
wspólnie nie mogli przekroczyć. Lecz ona próbowała. Robiła, co mogła, by tę
więzy przerwać, a ilekroć spoglądała na niego z tak palącym, rozpaczliwym
uczuciem, Athan czuł, że wypracowane przez siebie samego ograniczenia słabły.
Ale nawet to nie
zdołało zburzyć muru, który stworzył serki lat temu. Muru, który był silniejszy,
niż sam Athanasius. Muru, który odgrodził go od Arii i sam mężczyzna już dawno
zwątpił, że cokolwiek na świecie jest w stanie go zburzyć.
— Aż tak bardzo
mnie nienawidzisz i nie możesz mi wybaczyć, że odeszłam? Cóż, widocznie było to
tobie na rękę, bo jakoś mnie nie powstrzymywałeś.
Wraz z chłodem
wypowiedzianych przez Arię słów, dotarło do niego wspomnienie ich ostatniego
wspólnego dnia. Pamiętał, jak napięcie między nimi narastało już od wielu
tygodni. Pamiętał, że był zbyt arogancki, by się nim przejąć i nawet gdy Aria
ostatecznie zadecydowała o wyjeździe, a niedługo potem ostatecznie trzasnęła za
sobą drzwiami, Athanasius nie odczuwał straty. Aż trudno było mu uwierzyć, jak
bardzo był wtedy głupi.
— Nie
powstrzymywałem cię — odezwał się bardzo cicho i powoli, wciąż się
zastanawiając, czy oby na pewno powinien to mówić — bo byłem pewien, że
wrócisz.
Uśmiechnął się
smutno, choć domyślał się, jak bardzo uderzy ją tymi słowami. Brzmiały zbyt
zuchwale i nieodpowiedzialnie, lecz jednocześnie były dowodem na tę głupią,
ślepą wiarę, którą miał wtedy w sobie Athan. Wiarę, że mimo wielu
przeciwieństw, Aria była do niego tak samo przywiązana, jak on do niej. Sądził,
że chwilowa rozłąka tylko umocni ich w tęsknocie za sobą, a jednocześnie zaleczy
pewne rany, które sobie wyrządzili. Wierzył, że do niego wróci, gdy tylko zda
sobie sprawę, że go potrzebuje.
Nie potrzebowała.
Teraz wydawało mu się to takie oczywiste, a jednocześnie piekące wstydem, bólem
i zawodem.
— Miałem
nadzieję, że wrócisz — mówił coraz cichszym i słabszym głosem — więc czekałem.
Długo trwało, nim pojąłem, że moja wiara była płonna. Wtedy zrozumiałem, że
gdziekolwiek jesteś, musisz być szczęśliwa. To mi wystarczyło. I wystarcza
nadal.
Uraziła go tym,
co powiedziała później, lecz nie miał zamiaru tego okazywać. W pewnym sensie
uważał nawet, że jej wyjazd byłby dobrym pomysłem, choć być może zbędnym. On
sam przecież wahał się nadal, czy powinien wyjechać od razu na poszukiwania
mordercy Elijaha, czy jeszcze przez jakiś czas zaopiekować się Marisą. Nagle
uznał, że idealnym pomysłem byłoby poproszenie Arii, by choć chwilowo została z
przyjaciółką, podczas gdy Athanasius wyruszyłby na ogólne zwiady. Jednak biorąc
pod uwagę ich maksymalnie napięte stosunki, wolał się nie wychylać tak
bezczelną prośbą.
— Nie ma takiej
potrzeby — odparł chłodno. Niemal czuł, jak jego dusza na powrót obwarowana
zostaje wysokim, szczelnym murem. Tak dobrze sobie znajome uczucie przyjął
niemal z ulgą, mając ponure wrażenie, że wracał do swojej starej formy i jakże
bliskiej sobie obojętności. — Zaraz po pogrzebie muszę wyjechać na dzień lub
dwa. Nie warto sprawiać przykrości Marisie tylko ze względu na nasze prywatne
sprawy. Ze względu na nią zapomnijmy o tym, co się wydarzyło. Skupmy się na Marisie
i na tym, że nas potrzebuje. Gdy będziesz już gotowa — dodał, rzucając jej
ostatnie spojrzenie — ruszymy w drogę. Do doków zostało nam mniej niż dziesięć
minut drogi.
Gdy dojechali na
miejsce, od razu zaatakował ich intensywny zapach morza i ryb. Athanasius
zmarszczył nos, wysoce niezadowolony z otoczenia, w którym się znalazł. Nigdy
nie przepadał za morzem, zwłaszcza że gdy był małym chłopcem, o mało co nie
utopił się w pobliskim stawie. Wszechobecne, drące się mewy tylko jeszcze
bardziej psuły klimat, dlatego Athan miał nadzieję, że jak najszybciej rozwiąże
kwestię towaru i będzie mógł wrócić, aby przygotować się psychicznie na
zbliżający się pogrzeb.
Brudny,
śmierdzący port dookoła był zastawiony skrzyniami, beczkami, byle jak postawionymi
łodziami i mniejszymi lub większymi blaszakami, które miały służyć za magazyny.
Kilkaset metrów dalej rozładowywano jakiś wielki statek, czemu towarzyszyły
wulgarne wrzaski pracowników, przeplatane przez skrzeczenie mew. Czując, że
lada chwila rozboli go od tego jazgotu głowa, przyspieszył kroku, niemal
automatycznie kierując się w stronę magazynu Nelsona. Znał go całkiem dobrze
właśnie dzięki Elijahowi, który czasami prosił go o załatwienie mniejszych lub
większych spraw, gdy akurat nie miał na to czasu. Dlatego gdy dotarli już do
odpowiednie miejsce, Athan zmarszczył brwi widząc, że zarówno niewielkie
drzwiczki upchnięte z boku, jak i główna brama prowadząca do magazynu są
zamknięte. Mimo to Athan się nie zniechęcił; Billy był typem samotnika i lubił
przesiadywać godzinami w tej metalowej puszce, majstrując przy swojej łodzi.
— Billy — zwołał,
łomocząc w bramę magazynu pięścią. — Tu Tismaneanu! Wyjdź, mamy sprawę.
Nasłuchiwał, lecz
nie słyszał wewnątrz żadnego dźwięku. Marszcząc brwi, rozejrzał się dookoła,
ale poza rozładowującą statek ekipą, wokół nie kręcił się nikt, kto mógłby
wiedzieć, gdzie wsiąkł Billy.
— Jest tam na
kartce jego numer? — spytał, zwracając się do Arii. Gdy pokiwała przecząco
głową, wyjął swój telefon i wybrał numer Raya Marcusa. Ten przemytnik spod
ciemnej gwiazdy był bardzo wygodny, gdy trzeba było kogoś znaleźć lub dostać
czyiś numer telefonu, więc i tym razem zamierzał wykorzystać tę znajomość.
Brakowało dwóch
sygnałów do automatycznego rozłączenia, gdy Ray zechciał łaskawie odebrać.
— Ray? Tu
Tismaneanu — zaczął nieco władczym tonem. — Daj mi numer do Billy’ego Nelsona.
Chyba że jakimś cudem wiesz, gdzie go dziś znaleźć.
— Tismaneanu! —
odezwał się Ray nieco piskliwym, przyćpanym głosem. — Współczuję straty.
Słyszałem o Cavendishu. Serio się na drzewie powiesił? Nie podejrzewałbym go o
to…
Z trudem się
powstrzymał, by nie cisnąć telefonem o betonową posadzkę. Tak samo dużą ochotę
miał na nawrzeszczenie na Marcusa, a jeszcze większą na złożenie mu wizyty i
wyjaśnienie, w jak złym tonie było tak swobodne rozmawianie o zmarłym
przyjacielu.
— Dzięki —
wyszydzał z trudem, siląc się na łagodny ton. — Masz ten numer czy nie?
— Mam, zaraz ci
prześlę.
Natychmiast się
rozłączył, nie zawracając sobie głowy pożegnaniami. Gdy po chwili przyszedł sms
z numerem, Athan od razu go wybrał. I choć sygnał pojawił się od razu, Billy
nie był łaskaw odebrać.
Coraz bardziej
zirytowany, nie zwrócił uwagi na Arię, która zbliżyła się do magazynu,
zaczynając czegoś nasłuchiwać. Dopiero gdy go dyskretnie zawołała, dając mu
znak, żeby się nie rozłączał, pojął, co wampirzyca miała na myśli.
W środku słychać
było dzwoniący telefon.
Spoglądając po
sobie, obojga ich targnął silny niepokój. Dlaczego Billy nie odbierał? Nie
zdarzało mu się zostawiać telefonu, który był niemal jego głównym narzędziem
pracy. Athanasius nie chciał z góry zakładać, że stało się coś złego, lecz mimo
to wolał się upewnić, że Billy jedynie z pośpiechu zgubił komórkę. Dlatego
zbliżył się ostrożnie do małych drzwiczek, rozejrzał dookoła i gdy nabrał
pewności, że obserwowała go tylko Aria, szarpnął mocniej za kłódkę. Gdy już ją
wyrwał, bardzo ostrożnie uchylił drzwi, zaglądając do środka. Na pierwszy rzut
oka nic się w magazynie nie zmieniło: ot, cały zapchany skrzyniami z towarem.
Jedyne wolne miejsce zajmowała wielka, biała łódź, która była jednocześnie
chlubą Billy’ego.
Pachniało
zbutwiałym drewnem, smarem i krwią.
Zaalarmowany
doskonale sobie znanym zapachem soli i rdzy, rozejrzał się bacznie po
otoczeniu. Nigdzie nie widział czerwonych śladów, dlatego ostrożnie obszedł
łódź, uważnie rozglądając się dookoła.
Wtem aż dwie
rzeczy naraz przykuły jego uwagę. Pierwszą była czarna, skórzana kurtka, którą
ktoś rzucił na jedną ze skrzynek. Nie byłoby w niej nic dziwnego, gdyby nie
fakt, że rozmiar były zdecydowanie za duży na dość drobnego Billy’ego. Drugim
elementem był bardzo intensywny zapach krwi wydobywający się z jednej z beczek.
Jej wieko było lekko przechylone, choć wszystkie okoliczne beczki były
szczelnie zamknięte. Spodziewając się, co tam zastanie, Athanasius bardzo
powoli podszedł do otwartej beczki, a gdy zajrzał do środka, aż zaparło mu
dech.
— Lepiej się nie
zbliżaj — rzekł do Arii, wciąż wpatrując się w zawartość drewnianego pojemnika.
— Ktoś postanowił pozbawić Billy’ego głowy.
Zszokowany tym
znaleziskiem, próbował zebrać myśli. Raz jeszcze przyglądając się ciału
Nelsona, silnie się zaniepokoił.
— Nie żyje od
kilku godzin — mruknął ponuro. — Został zamordowany maks wczoraj w nocy.
Odsunął się od
beczki, próbując się skupić. Jego uwagę raz jeszcze przykuła czarna kurtka, by
po chwili nagle spojrzeć w stronę drzwi. Kurtka z pewnością nie należała do
Billy’ego, to raz. A dwa, że magazyn był zamknięty na kłódkę. Wobec tego,
ktokolwiek go zamordował, musiał się tu dostać legalnym sposobem — miał klucz.
Morderca wysilił się nawet na tyle, by zamknąć za sobą drzwi, jak gdyby
upewniając się, że nikt nie znajdzie zwłok Nelsona. Ale dlaczego od razu nie
pozbyli się ciała? Dlaczego zamiast tego zamknął hangar i nie zadbał o
sprzątnięcie śladów, chociażby w postaci odzieży? Możliwe, że coś go stąd
wypłoszyło, ale wtedy nie zamykałby magazynu na klucz. Więc skoro niczego się
nie zląkł, to by oznaczało, że miał tu niedokończone sprawy. I zamierzał
wrócić.
Myśl o tym, że w
każdej chwili mogli się natknąć na mordercę, obudziła w nim najczystszą panikę.
Przerażony tą wizją, natychmiast odwrócił się w stronę swojej towarzyszki,
patrząc na nią z bezbrzeżnym lękiem.
— Ario — zaczął,
patrząc na nią z największą powagą — uciekaj stąd. Już! Ktokolwiek zabił
Nelsona, może niedługo tu wrócić, a nie chcemy chyba, żeby…
Nie zdołał
dokończyć, bo przerwało mu przeciągłe skrzypnięcie drzwi. Kierując wzrok w
tamtą stronę, zobaczył, jak do środka wchodzi trzech mężczyzn. Dwóch zostało w
tyle, w tym niewątpliwy właściciel pozostawionej kurtki, ważący co najmniej ze
sto pięćdziesiąt kilo. Na przód wysunął się trzeci. Wysoki i absurdalnie chudy,
odziany był w umazany smarem strój roboczy. Swoją długą, poplątaną blond brodę
miał pobrudzoną jakąś zieloną farbą, a na głowie miał nałożoną płytką, czarną
czapkę. Ten niechluj sprawiał wrażenie dowodzącego w tej ekipie, zwłaszcza że
po chwili uśmiechnął się lubieżnie, odsłaniając swoje żółtawe zęby.
— To się nazywa
włamanie — odezwał się blondyn, z udawanym oburzeniem wskazując na wyrwaną
przez Athana kłódkę. — Za takie najścia są paragrafy.
Nierozbawiony tą
przemową, Athanasius mimowolnie wyciągnął lewą rękę w stronę Arii, tym samym
przyciągając ją bliżej siebie, aby w razie czego mógł mieć ją na oku. Nie
wybaczyłby sobie, gdyby coś jej się stało, nawet mimo tego, że trzej mężczyźni,
którzy tu weszli, niezaprzeczalnie byli ludźmi. To spostrzeżenie niemal
rozbawiło Athana, który wiedział, że jeśli dojdzie do bitwy, powinien sobie z
nimi łatwo poradzić.
— Za morderstwo też zwykle ścigają — odparł
wampir, bacznie ich obserwując.
— Słyszałem —
zakpił brodaty. — A teraz proszę, abyście państwo grzecznie opuścili hangar, a
nic wam się nie stanie. Miłego dnia życzymy.
— Zostań — syknął
cicho w stronę Arii. — I ani drgnij!
Mając nadzieję,
że wampirzyca choć ten raz jeden w życiu zechce go posłuchać, Athanasius zrobił
parę kroków do przodu, lekko przechylając głowę. Starał się ocenić, z którym z
przeciwników zejdzie mu najwięcej czasu. Brodaty wyglądał na zuchwałego i choć
sprawiał wrażenie chuderlaka, Athan podejrzewał, że był bardzo sprawny i
szybki. O łysym, otyłym jegomościu stojącym na tyłach nie mógł tego powiedzieć,
więc z nim powinno pójść najszybciej. Nie był pewien tylko trzeciego towarzysza:
niskiego, ale barczystego bruneta, który wpatrywał się w Athana z istną
dzikością w oczach.
Niestety, jego
dumne knowania szybko zostały przerwane, gdy całą trójką wyjęła zza pleców
ostre, błyszczące maczety.
— Ach, panowie,
jak widzę, przygotowani — wysyczał Athanasius, odsłaniając kły. On też
postanowił zabawić się w otwarte karty, w ramach fair—play.
Wyjęcie zza pasa
niewielkiego nożyka, którego całkiem niedawno użył do rozcinania gardła nocnego
bandyty, było dla ludzkiego oka niedostrzegalne, dlatego gdy błyskawicznie
cisnął nim w grubego, dwaj pozostali mężczyźni potrzebowali kilku kolejnych
sekund, aby zrozumieć, co się tak właściwie stało. Grubas, ku rozdrażnieniu
Athana, został trafiony tylko w ramię i choć zwalił się ciężko na ścianę
magazynu, charcząc, jęcząc i rozpaczliwie łapiąc się za ranę, nadal był
przytomny.
Ale dobre i to,
pomyślał, rzucając się na brodacza. Athan wykorzystał ustawienie bojowe
blondyna, który lewą rękę miał wysuniętą asekuracyjnie do przodu, w lewej dzierżąc
maczetę. Chwytając go za prawą rękę, szarpnął nią gwałtownie, przyciągnął do
siebie, a następnie odwrócił zamaszystym ruchem, wyginając ją ostro do tyłu, za
jego plecy. Brodaty wrzasnął rozdzierająco, ale niespodziewanie zdołał się
wykręcić i wyrwać, wymachując wściekle maczetą. Kątem oka dostrzegł, jak Aria
niczym dzika kocica rzuca się na barczystego bruneta i już miał na nią
wrzasnąć, lecz jego uwagę odwrócił blondyn, który właśnie ostro zamachnął się
bronią. Athan niemal w ostatnim momencie odskoczył w prawo, wpadając plecami na
ścianę drewnianych skrzynek. Napastnik nie wyprowadził od razu ciosu, a zamiast
tego ustawił się odpowiednio, nie dając Athanasiusowi szansy na ucieczkę.
Dopiero po chwili zamachnął się maczetą, dzięki czemu wampir zdołał się
wydostać z pułapki i zaatakować go z boku. Rzucając się na mężczyznę, przewalił
go na ziemię, próbując wyrwać ostrze. To jednak zdołało mu umknąć, co
wykorzystał brodacz, sięgając po nie i z trudem podnosząc, aby zdać cios. Udało
mu się lekko zamachnąć, zahaczając o bark Athana. Ignorując palący ból i krew
spływającą po lewej ręce, wampir szarpnął go mocno za kombinezon roboczym
przygniótł do ziemi, czym prędzej odnalazł jego odsłoniętą szyję i natychmiast
się w nią wgryzł. Chwilę później brodacz zaczął wiotczeć, a gdy już całkiem
znieruchomiał, Athanasius odrzucił jego ciało na bok, pospiesznie rozglądając
się dookoła. Nie był w stanie ocenić, jak radziła sobie Aria, zwłaszcza że spod
ściany podniósł się grubas. Po trafieniu w niego nożykiem płonęła w nim żądza
zemsty, dlatego z dzikim wrzaskiem naparł na Athana, na oślep machając maczetą.
Wampir bez trudu go ominął, a gdy zobaczył, że obok boldyna leżała jego broń,
uznał, że będzie w stanie ją dosięgnąć, zanim grubas zdoła wyprowadzić kolejny
cios.
Ta decyzja okazała się koszmarnym błędem, o
którym Athan przekonał się już w momencie, w którym sięgnął po maczetę. Nie
zdążył się wyprostować, gdy poczuł, jak ktoś nim szarpie i z ogromną siłą
popycha wprost na twarde skrzynie. Upadając plecami na ostry kant, Athan jęknął
z trudem, próbując złapać dech. Czując, jak coś w środku zaczyna go potwornie
piec i uwierać w żebra, nie był w stanie nabrać powietrza. Dławiąc się i
kaszląc, z największym trudem umknął na bok przed ciosem grubasa, ostatkami sił
sięgając po maczetę. Wyciągając ją niemal na oślep przed siebie poczuł, jak
ostrze znajduje opór, wtapiając się w ciało napastnika. Po chwili usłyszał, jak
coś ciężko upadało kawałek dalej, lecz to już nie miało żadnego znaczenia.
Koszmarny ból rozlewający się po jego placach i klatce piersiowej skutecznie
przygniatał go do ziemi, lecz myśl o tym, że Aria nadal walczyła, kazała mu
wstać. Dysząc ciężko, dźwignął się na nogi, lecz ta prosta czynność kosztowała
go zdecydowanie zbyt dużo wysiłku. Pierś paliła jak szalona, rana na barku
krwawiła coraz bardziej, a jemu powoli rozmywał się obraz przed oczami.
Na końcu wydawało
mu się, że upadł.
A potem nie było
już nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz