ROZDZIAŁ 15

 ATHANASIUS

Gdy znalazł się poza posiadłością, dopiero wtedy mógł odetchnąć z ulgą. Choć i ona prędko się ulotniła, pozostawiając potworną, lodowatą pustkę. Pustkę z wolna wypełniającą się najczystszą, oślepiającą furią.

Im dłużej szedł, tym bardziej przyspieszał kroku. Niewiele brakowało, by puścił się biegiem — byle znaleźć się jak najdalej stamtąd. W tym porywie agresji Athanasius w ogóle nie miał ochoty wracać do dworu, choć wiedział, że będzie musiał: nagłe zniknięcie załamałoby Marisę, która z całą stanowczością na to nie zasługiwała. Chwilowo jednak nie chciał o tym myśleć, chłonąc całym sobą zapach lodowatej, zimowej nocy. Ciemność oblepiała go z każdej strony, a Athan marzył tylko o tym, by przejęła także jego myśli i wspomnienia, zwłaszcza te sprzed ledwie kilkudziesięciu minut.

Nie wiedział, dokąd dotarł, lecz to nie miało znaczenia. Otoczenie wyglądało jak jakieś stare przedmieścia: nędzne, obdarte domki stały w dość dużej odległości od siebie i gdyby nie kilka samochodów stojących przy bramach, pomyślałby, że teren został całkowicie opuszczony. Stanąwszy na moment, bezradnie rozejrzał się po okolicy, mając nadzieję, że kogoś tam spotka i jednocześnie licząc, że nie spotka tam nikogo. Sam nie wiedział, czego potrzebował, czego chciał, a czego nie chciał. Nie wiedział co myśleć… choć wiedział, o czym.

Wybiegając z dworu, w głowie tłukła mu się tylko jedna myśl. Dlaczego musiała pomylić te przeklęte pokoje?! Nie miał pojęcia, czy Aria zrobiła to celowo czy nie. Nie posądzał jej o to, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę ze sprzeczności jej uczuć.

— Zostawiła mnie! — zakpił, czując, że musi wypowiedzieć to na głos. Nie dbał o to, czy ktoś to słyszał, czy nie. Nie dbał już zupełnie o nic. — Ofiarowałem jej wszystko… chciałem dać jeszcze więcej! To ona tym wzgardziła. Dokonała wyboru. Więc niech mi nie mówi, że mnie kocha, bo lata temu ostatecznie temu zaprzeczyła!

Wiedział, że mówił to wbrew sobie. Wiedział, że oboje popełnili błędy, które uniemożliwiały im splecenie swoich losów. Gdyby ją przy sobie zatrzymał, byłaby nieszczęśliwa. Gdyby wyruszył za nią, to on byłby nieszczęśliwy. W ich związku — czy to w relacji Stwórca-Stworzony, czy też w wątku romantycznym — nie było żadnego złotego środka. Nie było i nigdy nie będzie. Wiedziała o tym. Wiedziała! A mimo to, gdy pomyliła pokoje, zamiast przeprosić i odejść, rozłożyła się na łóżku niemal naga, doskonale wiedząc, jak na niego zadziała.

Powinna przeprosić i odejść. A on powinien stać w bezruchu, uprzejmie wybaczyć pomyłkę i grzecznie wyprosić za drzwi.

W geście rozdzierającej bezradności, mierząc się z obrzydzeniem do samego siebie, chwycił się panicznie za głowę. Miał ochotę rwać włosy, wrzeszczeć i demolować. Miał ochotę zedrzeć z siebie garnitur utkany z pozorów, które siłą przyszył sobie do skóry lata temu. Zresztą — tak niedawno częściowo go z siebie zdjął, poddając się tak niskim żądzom na widok nagiego ciała kobiety. Kobiety, którą przed laty uwielbiał smakować i poznawać coraz dogłębniej. Powinien być na to przygotowany i uodporniony. Powinien już dawno pogodzić się z faktem, że ta Aria — jego mała Aria — obecnie nie miała z nim już nic wspólnego. Cóż, aż do dziś był pewien, że sobie z tym poradził.

Własna naiwność go przerażała.

Zimny metal przyłożony do jego skroni lekko go zaskoczył, wyrywając z ponurych myśli. Nie drgnął, błyskawicznie odnajdując się w sytuacji. Dziwił się tylko, że był tak mocno zamyślony, że nie usłyszał kroków. Ostatecznie jednak uznał, że dobrze się złożyło. Uśmiechnął się szeroko, gdy zdał sobie sprawę, że właśnie tego było mu trzeba. Rozrywki.

— Forsa i zegarek — wysyczał agresor, jeszcze mocniej przyciskając mu broń do skroni. — Jazda!

Athanasius nawet nie drgnął. Zmarszczył za to brwi, zdając sobie sprawę, że zbyt bliski wybuch mógł go uszkodzić poważniej, niż by tego chciał. Wprawdzie nawet tak groźnie wyglądający strzał nie byłby w stanie go zabić, jednak regeneracja byłaby bardzo długa i jeszcze bardziej bolesna. Dlatego postanowił przedstawić napastnikowi plan B. Z prędkością niedostrzegalną zwykłym, śmiertelniczym okiem, odwrócił się w stronę zamaskowanego mężczyzny. Wykorzystując jego zdumienie, wyrwał mu z ręki broń, po czym zwinnie odskoczył do tyłu. Uśmiechając się drwiąco, omiótł spojrzeniem złodzieja. Odziany w szary dres, czerwoną czapkę z daszkiem, na którą narzucił kaptur, oraz czarna chustę zasłaniającą pół twarzy, nie wyglądał ani nadzwyczajnie, ani specjalnie atrakcyjnie. Ta ocena nieco rozczarowała Athana — miał nadzieję na bardziej wymagającego przeciwnika, ale uznał, że dobre i to.

Napastnik wyraźne nie wiedział, co się właśnie wydarzyło i nie potrafił się w tym odnaleźć. Wpatrując się szeroko otwartymi oczami w Athanasiusa, napiął mięśnie i stanął w pozie gotowej do ataku. Wampir jednak ani myślał się wysilać. Zamiast tego z ciekawością przyjrzał się pistoletowi.

— Proszę — odparł niewinne, wyciągając w stronę napastnika trzymaną w dłoni broń. — Mnie to nie jest potrzebne.

Tym razem złodziejaszek zareagował natychmiast. Zapewne uświadamiając sobie, że ma do czynienia z jakimś psychopatą, zwinnym ruchem sięgnął za plecy, skąd wyjął drugiego gnata.

— Odrzuć broń! — ryknął zamaskowany mężczyzna, wymierzając broń prosto klatkę piersiową Athanasiusa. Ten z kolei z trudem powstrzymywał się od śmiechu — to wszystko było tak żałosne i małostkowe, że napawało go lodowatą wesołością. Ależ bawmy się!, myślał, coraz bardziej podekscytowany nadchodzącą masakrą, Bawmy się!

Athan, co oczywiste, nie wykonał polecenia złodzieja. Nie zamierzał też oddawać pistoletu, więc poszedł za przykładem swojego towarzysza i też do niego wymierzył. Nie zamierzał pociągać za spust — miał zupełnie inne plany.

Ta bezczelność wampira wyraźnie zszokowała napastnika, który zawahał się przez moment. Nie był przygotowany nie tylko na tak silny opór, ale przede wszystkim nie miał pojęcia, jak postępować z kimś, kto wydawał się niezrównoważony psychicznie. Gdyby tylko wiedział…, pomyślał beztrosko Athanasius.

— To co — zagadnął pogodnie tak swobodnym tonem, jakby proponował wspólny spacer — obaj do siebie strzelamy? Na trzy. Odliczam: raz, dw-

Nie zdążył doliczyć do trzech, kiedy Athanasius poczuł, jak coś gwałtownie go odrzuca do tyłu. Tracąc na moment dech, z trudem utrzymał równowagę, przymykając mocno powieki w odpowiedzi na nagłą dawkę rozlewającego się po ciele bólu. Dysząc ciężko, zacisnął zęby, z niemałym trudem prostując swoją sylwetkę. Przechylając głowę do przodu, przyjrzał się czterem dziurom w swojej klatce piersiowej. Do niedawna biała koszula błyskawicznie nasiąkła krwią, a Athanowi przyszła do głowy absurdalna myśl, że gdyby tylko wampirza krew potrafiła posilić wampira, zdjąłby koszulę, a wyciśnięty z niej soczek po prostu by wypił. Mimo to dotknął palcami wyraźnych ubytków w skórze, krzywiąc się pod wpływem narastającego, bardzo nieprzyjemnego pieczenia.

— Ach… aua… — jęknął, nadal z trudem oddychając. — Zdążyłem zapomnieć, jakie to bolesne. Gdybym pamiętał, jednak bym ci nie pozwolił, byś mnie postrzelił.

Podniósłszy głowę, omiótł spojrzeniem biednego napastnika, który ledwo trzymał się na nogach. Wytrzeszczając oczy, w których błyszczało niezrozumienie, panika i obłęd, wyraźnie nie wiedział, co robić: czekać na odpowiedzi, czy jednak uciekać. Jednak najwyraźniej wygrało to pierwsze, ponieważ mężczyzna nadal wpatrywał się bez zrozumienia w rany, które powinny być śmiertelne.

— A-a-a-a-ale… j-j-j-jak… — dukał oszołomiony chłopak, zupełnie nie mogąc sobie poradzić z tym, czego był właśnie świadkiem.

— Mama pewnie uczyła — mówił, powoli zbliżając się do oniemiałego agresora — żeby nie rozmawiać z nieznajomymi. Mogą być niebezpieczni.

Błyskawicznie znalazł się tuż przy mężczyźnie, który — choćby nawet chciał — nie był już w stanie uciec. Spoglądając mu prosto w oczy, zrobił wszystko, aby uświadomić mu, że zaszła tragiczna pomyłka. Pomyłka, wskutek której oprawca stanie się ofiarą. Athanasius chciał, by ten żałosny śmiertelnik o tym wiedział; by wyczuwał to wszystkimi swoimi zmysłami, by czuł to w kościach i by wyobraźnia już teraz posuwała mu obrazy swojej męczeńskiej śmierci.

Wpierw złapał go za lewę ramię. Szarpnął nim gwałtownie, a gdy usłyszał upiorny trzask kości w akompaniamencie rozdzierającego bólem wrzasku, uśmiechnął się lubieżnie, przekręcając kość i jednym ruchem wyrywając ją ze stawu. Zrzucając z siebie ostatki opanowania, dobrych manier i cierpiętniczej wręcz samokontroli, wyjął zza pasa malutki nożyk, który zwykł nosić przy sobie. Zwinnym, choć powolnym ruchem zdarł z niego zasłaniającą usta chustę, o czym przesunął ostrzem po gardle ofiary, z rozkoszą czując, jak napór skóry ustępuje, tworząc głębokie nacięcie. Upadłszy na ziemię, mężczyzna natychmiast zaczął się dusić, opętańczo chwytając za swoją intensywnie krwawiącą szyję. Athanasius spoglądał na rannego z nieukrywaną pogardą. Wiedział, że ta farsa nie potrwa długo, ale i on nie zamierzał poświęcić temu robakowi zbyt wiele swojego czasu. Chłopak desperacko próbował złapać dech, lecz bezskutecznie. Podjął za to próbę ucieczki: pełznąc do tyłu, spoglądał z bezbrzeżną paniką na swego oprawcę. Athanasius roześmiał się okrutnie na ten widok. Nie zrobił nawet kroku, z chorą satysfakcją przyglądając się efektom swoich tortur. Za chwilę mężczyzna i tak zemdleje w wyniku wykrwawienia. A gdyby jakimś cudem przeczołgał się dalej, niż Athan przewidywał, bez trudu go powstrzyma.

— Dobra, stój — mruknął, zadziwiony, że to ludzkie ścierwo miało w sobie tyle siły, żeby powędrować całe półtora metra dalej.

Melodią dla jego uszu był rozhisteryzowany, błagalny jęk zmieszany z niespodziewanym napadem płaczu. Mężczyzna był u kresu psychicznej poczytalności i był w stanie zrobić absolutnie wszystko, by Athan darował mu życie. Lecz nawet gdyby ten okazał „łaskę” i pozwolił mu odejść, krwawiąca ręka i gardło prędzej czy później by go zabiły.

Dlatego nie okazał łaski. Błyskawicznie doskoczył do ofiary, szarpnął ją za ubranie, przycisnął do muru za jego plecami i natychmiast wbił się kłami w prawą stronę szyi. Dosłownie wyszarpując płaty skóry, łapczywie wysysał z mężczyzny krew. Ten tylko na początku lekko się wierzgał, lecz bardzo szybko stracił siły. Jego ciało zwiotczało i utrzymywało się w pionie tylko dzięki sile Athanasiusa, który wciąż przybijał go do muru. Wygryzając kolejne fragmenty ramienia, wampir szarpnął za krwawiącą na szyi ranę, znacznie ją poszerzając. Rozkoszując się rozdzieraną skórą, która zdawała się teraz ulegać jego ostrym paznokciom niczym dziecięca plastelina, szarpał szponami po całej jego szyi i ramionach. Słodka krew spływała wartkimi strumieniami, a Athan nie potrafił się już opanować. Wgryzał się coraz agresywniej w martwe już ciało, próbując nasycić to, co wiecznie nienasycone.

Ostatni raz dał się ponieść takiemu szałowi prawie trzysta lat temu.

Ostatni raz zabił człowieka dla zabawy prawie trzysta lat temu.

Ostatni raz czuł się sobą prawie trzysta lat temu.

Żałował, że nie zaatakowała go jakaś kobieta. Z nią byłoby dużo więcej zabawy, a ciało posłużyłoby mu nie tylko do pożywienia. Z rozkoszą przypominał sobie swoje młodzieńcze lata, kiedy to dopiero poznawał korzyści wynikające ze swojej przemiany. Pamiętał, jak doskonale się czuł, gdy górował na bezradnymi śmiertelnikami. Pamiętał, ile niezdrowej satysfakcji i radości dawały mu kolejne morderstwa. Pamiętał, jak słodko wrzeszczały wszystkie kobiety, które tak uwielbiał krzywdzić. Pamiętał, jaki był z siebie dumny, gdy zostawiał je żywe, pozostawiając z zaledwie dwiema małymi rankami na szyi, ale za to pozbawiając nie tylko ubrań, ale i wszelkiej godności i nierzadko zdrowia psychicznego.

Długo go to bawiło, zwłaszcza że nie miał nad sobą żadnego bata. Jego Stwórca nie dbał o żadne ze swoich wampirzych dzieci, rzucając je na głęboką wodę i skazując na samotny żywot. Żadnej nauki, żadnego wychowania, żadnych wskazówek, a przede wszystkim — żadnych zasad. Dlatego Stwórca bardzo rzadko ingerował w rozboje swoich Stworzonych. Musiało się stać coś naprawdę poważnego i wykraczające poza wszelkie granice, by sięgnął po taką ostateczność.

Sięgnął po nią kiedyś w przypadku Athanasiusa. Słysząc o tym, z jaką lubością znęcał się nad kolejnymi kobietami, umówił się z nim któregoś razu na spotkanie. Stwórca miał czekać pod domem swojego Stworzonego z jakąś niespodzianką. Sądząc, że zostanie nagrodzony za swoje czyny, czym chętniej wrócił do domu. Stwórcę zastał w środku, lecz nie był sam. Towarzyszyła mu młoda kobieta wyłożona na jego łóżku. Powiedzieć, że była naga, to nic nie powiedzieć, ale tak właśnie przedstawił ją Stwórca. „Weź ją”, syczał z parszywym uśmieszkiem, „weź ją tu i teraz, na moich oczach. Weź ją, tak jak to robiłeś z wieloma innymi kobietami!”.

Gdy Athan nie reagował, Stwórca zaczął krzyczeć. Nakazywał mu, aby podszedł do tej kobiety, aby się nią zajął, aby zaczął ją maltretować, bić; aby ją zgwałcił na oczach Stwórcy. „Bawmy się wspólnie! Bawmy się! Ty się baw! Baw się! Baw, bo inaczej cię zabiję!”

Młoda kobieta jakimś cudem wciąż żyła. Spoglądając pustym wzrokiem w sufit sprawiała wrażenie, jakby po prostu czekała na koniec. Jakby nie dbała o to, co się z nią stanie, bo nic gorszego już nie mogło jej spotkać.

Młoda kobieta, ten prezent dla Athanasiusa, była całkowicie obdarta ze skóry. Czerwona od krwi, mięśni i mięsa, niemal wcale nie przypominała człowieka. Wyglądała niczym potwór wyjęty z najstraszliwszych opowieści; potwór, z którym nie każdy był zdolny się zmierzyć. Athan nie był zdolny. Marząc tylko o tym, by jak najszybciej wybiec z domu, zwymiotować w jakimś kącie i czym prędzej uciec od swego Stwórcy. Lecz on ciągle krzyczał, ciągle nakazywał, ciągle mącił, kusił. Ciągle groził. Groził, syczał, warczał i śmiał się do rozpuku na widok przerażonej miny swego niesfornego Stworzonego.

Nie pamiętał, jak uciekł, ale długo biegł. I nigdy nie poczuł się wolny; zawsze czuł jego spojrzenie na swoich plecach i wciąż lękliwie odwracał się do tyłu w obawie, że go tam zobaczy. Gotowego do wymierzenia kary, przed którą Athan tchórzliwie zbiegł.

 

Podrażniony tym upokorzeniem z przeszłości, oderwał się od trupa, odrzucając go niedbale na bok. Ciało osunęło się powoli po ścianie, z głuchym łomotem upadając na ziemię. Gdy spoglądał na nie, nie było mu żal tego, co zrobił. Atak dość mocno go zmęczył, dzięki czemu buzująca w nim wściekłość choć częściowo znalazła swoje ujście. Westchnął głęboko, otarł rękawem krew zalegającą na twarzy, po czym zajął się ciałem, upewniając się, że nikt prędko go nie znajdzie. Dopiero wtedy mógł wrócić do domu.

Nieco chwiejnym krokiem zbliżał się do rezydencji. Dwór cały czas był otwarty, ponieważ Marisa zdawała sobie sprawę, że wielu gości będzie chciało zaznać świeżego powietrza — dokładnie tak jak Athan. Wobec tego nie miał żadnych trudności z wejściem do środka; miał tylko nadzieję, że po drodze do sypialni nie natknie się na nikogo znajomego. Zapewne wyglądał jak siedem nieszczęść, z potarganymi włosami, podartymi ubraniami, zakrwawioną twarzą i czterema dziurami w piersi, dlatego wolałby uniknąć plotek.

Gdy mijał sypialnię Arii, targnęła nim nagła myśl, by po prostu tam wejść. Nie miał pojęcia, co by wtedy zrobił. Przeprosiłby ją? A może dokończył to, co sam przerwał? Nie wiedział i choć wciąż miał ogromną ochotę to zrobić, minął drzwi, by po chwili znaleźć się w swoim pokoju. Znużony, nadal wściekły i rozgoryczony, nie miał już siły na nic. Nie dbając o swój ubiór, higienę i o nic innego, od razu rzucił się na swoje łóżko. Nie zdążył uformować ani jednej dręczącej go myśli, gdy zasnął.

 

— Athan! Athan, jesteś tam? Mogę wejść?

Gwałtownie otworzył oczy, przez chwilę nasłuchując, czy ten głos tylko mu się przyśnił, czy rzeczywiście ktoś go wzywał. Miał szczerą nadzieję, że to jednak pijacki majak: głowa potwornie mu pulsowała, a rana na piersi cały czas intensywnie piekła.

— Athan…

Do diabła, jednak mi się nie przyśniło.

— Da mi chwilę, Mariso.

Roztargniony i nieco spanikowany uzmysłowił sobie, że cały czas wyglądał tragicznie. Zrezygnowanie z prysznica przed snem było fatalnym pomysłem, a gdy Athanasius przejrzał się w stojącym w kącie lustrze, aż drgnął, porażony tym opłakanym widokiem. W tym momencie pożałował, że ludzkie legendy o braku wampirzego odbicia nie były prawdziwe, bo przynajmniej oszczędziłby sobie tego przykrego obrazu. Włosy miał skołtunione i poplamione zaschniętą krwią. Podobnie zresztą jak pół twarzy, która była nienaturalnie różowa od rozmazanej, zaschniętej posoki. Prędko udał się do łazienki, by zmyć choć odrobinę krwi, lecz efekt nadal go nie zadowalał.

— Athan! Coś się dzieje?

Zupełnie zrezygnowany i zażenowany swoim wczorajszym nocnym wypadem, zbliżył się do drzwi. Wahał się przez chwilę, zastanawiając się, jaką wymówkę sobie znaleźć. Wtem dopadła do ponura myśl, która niespodziewanie go rozczarowała: że wraz z nowym dniem obudził się w nim "ten drugi". Pierwszy rozszalał się wczoraj, aby zasnąć na kolejne pół tysiąclecia. Rozdrażniony tym idiotycznym spostrzeżeniem, pokiwał nerwowo głową, aż wreszcie szarpnął za klamkę, widząc przed sobą odzianą w czerń Marisę. Tak jak się tego spodziewał, jego stan wyraźnie ją zaszokował: otworzyła szeroko oczy, nabierając gwałtownie powietrza do płuc.

— Przepraszam, Mariso — wyznał, skruszony i przybity wczorajszą nieodpowiedzialnością i lekkomyślnością, jaką się wykazał. — Przepraszam, że w tak trudnym dla ciebie czasie sam dokładam ci zmartwień.

— Każdy ma swoje słabości. A ze wszystkich żyjących na świecie istot, wampiry mają ich najwięcej — odparła, uśmiechając się słabo.

Athan odetchnął z ulgą. Wiedział, że Marisa go zrozumie, lecz mimo to i tak czuł palący wstyd. Dodatkowo zląkł się, gdy zobaczył, że przyjaciółka wpada w istną histerię, jakby miała zaraz zacząć krzyczeć i płakać na przemian.

— Ale… Boże, Athanasiusie… twoja koszula…

Przerażona wampirzyca wskazywała na lekko przypalone dziury po strzałach.

— Mała sprzeczka — mruknął, nie za bardzo mając ochotę wdawać się w szczegóły. — Trochę tego żelastwa chyba cały czas we mnie siedzi. Później się tym zajmę. Chyba że nie poczułem dziur wylotowych... Diabli już teraz wiedzą...

— Przecież to trzeba operować! — jęknęła rozgorączkowana Marisa. — Athan, przecież to… to trzeba…

Nie mając pomysłu, jak inaczej ją uciszyć, przytulił ją mocno do siebie, całując delikatnie w sam czubek głowy. Wiedział, że ten gest nie tylko jej nie urazi, ale wręcz uspokoi. I rzeczywiście: odetchnęła cicho, wtulając się w przyjaciela.

— Nie wiem, czy pamiętasz, ale jestem lekarzem — mruknął, nieco rozbawiony. — Poradzę sobie.

Jeszcze krótką chwilę trwał ich uścisk, nim oboje się z niego wyplatali, nieco uspokojeni.

— Chciałaś się ze mną widzieć — zaczął uprzejmie.

— Tak…

Marisa momentalnie skurczyła się w sobie, spoglądając ze smutkiem w bok.

— Chciałam cię prosić… abyś towarzyszył mi przy przygotowaniu uroczystości pogrzebowej. Wszystko jest już załatwione, ale… ale ktoś to musi nadzorować, a ja… ja nie wiem, czy…

Nie dokończyła, udręczona tym, co niewypowiedziane. Oboje milczeli przez moment, bo choć Athanasius nie śmiał jej odmówić, chciał poczekać, aż przyjaciółka poradzi sobie z tym, o co chciała go poprosić. I dopiero gdy uniosła lekko głowę, spoglądając na niego błagalnie, uśmiechnął się do niej najpiękniej, jak potrafił.

— Jestem do twojej dyspozycji. Dobrze wiesz, że możesz na mnie liczyć.

W odpowiedzi Marisa uśmiechnęła się promiennie, wyraźnie wdzięczna za zaoferowaną pomoc.

— Tylko daj mi, proszę, chwilkę — mruknął, spoglądając na swoją brudną koszulę z największą niechęcią. — Muszę doprowadzić się do porządku…

— Oczywiście. Będę czekała na ciebie na dole, w hallu.

— Mariso — zawołał ją, gdy przyjaciółka już wychodziła z sypialni. — Czy… widziałaś już gdzieś Arię?

— Tak, już wstała. Ją też chcę poprosić o pomoc — wiesz dobrze, jak byli sobie bliscy, ona i Elijah…

— Nie ma potrzeby jej w to angażować — zauważył pospiesznie.

Miał nadzieję, że Marisa nie usłyszała w jego głosie napięcia i stresu. A jednak naprawdę był przerażony na myśl o konfrontacji z wampirzycą, zwłaszcza po tym, jak ją wczoraj potraktował. Bo choć wiedział, że postąpił słusznie, odrzucając ją od siebie, chwilę później sprowokował i zamordował człowieka, a jeszcze później o mało co nie wszedł nieproszony do sypialni swojej byłej kochanki. Poza tym nie chciał jej ranić. Aria, bez względu na to, jaki żal do niej czuł, była ostatnią osobą, którą pragnął skrzywdzić.

Miał po prostu nadzieję, że nie cierpiała. I że jedyne, co do niego czuła, to pogarda.

— Ależ jak to? — spytała szczerze zaskoczona Marisa. Zaraz jednak na jej twarz wpłynęło łagodne zrozumienie, okraszone wyrozumiałym uśmiechem. — Wiem, Athanasiusie, że nie widzieliście się z Arią od lat. Wiem, co was łączyło i wiem, że to spotkanie nie było łatwe. Nie obawiaj się zobaczyć ze swoją przyjaciółką. Bo myślę, że nadal nią jest, prawda? I nie zadawaj jej więcej bólu swoją ignorancją. Ta dziewczyna cię kocha i myślę, że to nie jest dla ciebie żadne zaskoczenie. Czekam na ciebie na dole — zakończyła, spoglądając na niego znacząco. — Przebierz się, a ja w tym czasie powiadomię Arię i Antony’ego. Chyba już się poznaliście? On też będzie mi potrzebny.

Z tymi słowami zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając Athanasiusa samego. Długo nie mógł ruszyć się z miejsca, pogrążony w głębokiej zadumie.

Prawdziwym zaskoczeniem był dla niego fakt, że naprawdę bał się tego spotkania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^