ATHANASIUS
Gdy znalazł się
poza posiadłością, dopiero wtedy mógł odetchnąć z ulgą. Choć i ona prędko się
ulotniła, pozostawiając potworną, lodowatą pustkę. Pustkę z wolna wypełniającą
się najczystszą, oślepiającą furią.
Im dłużej szedł,
tym bardziej przyspieszał kroku. Niewiele brakowało, by puścił się biegiem —
byle znaleźć się jak najdalej stamtąd. W tym porywie agresji Athanasius w ogóle
nie miał ochoty wracać do dworu, choć wiedział, że będzie musiał: nagłe
zniknięcie załamałoby Marisę, która z całą stanowczością na to nie zasługiwała.
Chwilowo jednak nie chciał o tym myśleć, chłonąc całym sobą zapach lodowatej,
zimowej nocy. Ciemność oblepiała go z każdej strony, a Athan marzył tylko o
tym, by przejęła także jego myśli i wspomnienia, zwłaszcza te sprzed ledwie
kilkudziesięciu minut.
Nie wiedział,
dokąd dotarł, lecz to nie miało znaczenia. Otoczenie wyglądało jak jakieś stare
przedmieścia: nędzne, obdarte domki stały w dość dużej odległości od siebie i
gdyby nie kilka samochodów stojących przy bramach, pomyślałby, że teren został
całkowicie opuszczony. Stanąwszy na moment, bezradnie rozejrzał się po okolicy,
mając nadzieję, że kogoś tam spotka i jednocześnie licząc, że nie spotka tam
nikogo. Sam nie wiedział, czego potrzebował, czego chciał, a czego nie chciał.
Nie wiedział co myśleć… choć wiedział, o czym.
Wybiegając z
dworu, w głowie tłukła mu się tylko jedna myśl. Dlaczego musiała pomylić te
przeklęte pokoje?! Nie miał pojęcia, czy Aria zrobiła to celowo czy nie.
Nie posądzał jej o to, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę ze sprzeczności
jej uczuć.
— Zostawiła mnie!
— zakpił, czując, że musi wypowiedzieć to na głos. Nie dbał o to, czy ktoś to
słyszał, czy nie. Nie dbał już zupełnie o nic. — Ofiarowałem jej wszystko…
chciałem dać jeszcze więcej! To ona tym wzgardziła. Dokonała wyboru. Więc niech
mi nie mówi, że mnie kocha, bo lata temu ostatecznie temu zaprzeczyła!
Wiedział, że mówił
to wbrew sobie. Wiedział, że oboje popełnili błędy, które uniemożliwiały im
splecenie swoich losów. Gdyby ją przy sobie zatrzymał, byłaby nieszczęśliwa.
Gdyby wyruszył za nią, to on byłby nieszczęśliwy. W ich związku — czy to w
relacji Stwórca-Stworzony, czy też w wątku romantycznym — nie było żadnego
złotego środka. Nie było i nigdy nie będzie. Wiedziała o tym. Wiedziała! A mimo
to, gdy pomyliła pokoje, zamiast przeprosić i odejść, rozłożyła się na łóżku
niemal naga, doskonale wiedząc, jak na niego zadziała.
Powinna
przeprosić i odejść. A on powinien stać w bezruchu, uprzejmie wybaczyć pomyłkę
i grzecznie wyprosić za drzwi.
W geście
rozdzierającej bezradności, mierząc się z obrzydzeniem do samego siebie,
chwycił się panicznie za głowę. Miał ochotę rwać włosy, wrzeszczeć i demolować.
Miał ochotę zedrzeć z siebie garnitur utkany z pozorów, które siłą przyszył
sobie do skóry lata temu. Zresztą — tak niedawno częściowo go z siebie zdjął,
poddając się tak niskim żądzom na widok nagiego ciała kobiety. Kobiety, którą
przed laty uwielbiał smakować i poznawać coraz dogłębniej. Powinien być na to
przygotowany i uodporniony. Powinien już dawno pogodzić się z faktem, że ta
Aria — jego mała Aria — obecnie nie miała z nim już nic wspólnego. Cóż, aż do
dziś był pewien, że sobie z tym poradził.
Własna naiwność
go przerażała.
Zimny metal
przyłożony do jego skroni lekko go zaskoczył, wyrywając z ponurych myśli. Nie
drgnął, błyskawicznie odnajdując się w sytuacji. Dziwił się tylko, że był tak
mocno zamyślony, że nie usłyszał kroków. Ostatecznie jednak uznał, że dobrze
się złożyło. Uśmiechnął się szeroko, gdy zdał sobie sprawę, że właśnie tego
było mu trzeba. Rozrywki.
— Forsa i zegarek
— wysyczał agresor, jeszcze mocniej przyciskając mu broń do skroni. — Jazda!
Athanasius nawet
nie drgnął. Zmarszczył za to brwi, zdając sobie sprawę, że zbyt bliski wybuch
mógł go uszkodzić poważniej, niż by tego chciał. Wprawdzie nawet tak groźnie
wyglądający strzał nie byłby w stanie go zabić, jednak regeneracja byłaby
bardzo długa i jeszcze bardziej bolesna. Dlatego postanowił przedstawić
napastnikowi plan B. Z prędkością niedostrzegalną zwykłym, śmiertelniczym
okiem, odwrócił się w stronę zamaskowanego mężczyzny. Wykorzystując jego
zdumienie, wyrwał mu z ręki broń, po czym zwinnie odskoczył do tyłu.
Uśmiechając się drwiąco, omiótł spojrzeniem złodzieja. Odziany w szary dres,
czerwoną czapkę z daszkiem, na którą narzucił kaptur, oraz czarna chustę
zasłaniającą pół twarzy, nie wyglądał ani nadzwyczajnie, ani specjalnie
atrakcyjnie. Ta ocena nieco rozczarowała Athana — miał nadzieję na bardziej
wymagającego przeciwnika, ale uznał, że dobre i to.
Napastnik wyraźne
nie wiedział, co się właśnie wydarzyło i nie potrafił się w tym odnaleźć.
Wpatrując się szeroko otwartymi oczami w Athanasiusa, napiął mięśnie i stanął w
pozie gotowej do ataku. Wampir jednak ani myślał się wysilać. Zamiast tego z
ciekawością przyjrzał się pistoletowi.
— Proszę — odparł
niewinne, wyciągając w stronę napastnika trzymaną w dłoni broń. — Mnie to nie
jest potrzebne.
Tym razem
złodziejaszek zareagował natychmiast. Zapewne uświadamiając sobie, że ma do
czynienia z jakimś psychopatą, zwinnym ruchem sięgnął za plecy, skąd wyjął
drugiego gnata.
— Odrzuć broń! —
ryknął zamaskowany mężczyzna, wymierzając broń prosto klatkę piersiową
Athanasiusa. Ten z kolei z trudem powstrzymywał się od śmiechu — to wszystko
było tak żałosne i małostkowe, że napawało go lodowatą wesołością. Ależ
bawmy się!, myślał, coraz bardziej podekscytowany nadchodzącą masakrą, Bawmy
się!
Athan, co
oczywiste, nie wykonał polecenia złodzieja. Nie zamierzał też oddawać
pistoletu, więc poszedł za przykładem swojego towarzysza i też do niego
wymierzył. Nie zamierzał pociągać za spust — miał zupełnie inne plany.
Ta bezczelność wampira wyraźnie zszokowała
napastnika, który zawahał się przez moment. Nie był przygotowany nie tylko na
tak silny opór, ale przede wszystkim nie miał pojęcia, jak postępować z kimś,
kto wydawał się niezrównoważony psychicznie. Gdyby tylko wiedział…,
pomyślał beztrosko Athanasius.
— To co —
zagadnął pogodnie tak swobodnym tonem, jakby proponował wspólny spacer — obaj
do siebie strzelamy? Na trzy. Odliczam: raz, dw-
Nie zdążył
doliczyć do trzech, kiedy Athanasius poczuł, jak coś gwałtownie go odrzuca do
tyłu. Tracąc na moment dech, z trudem utrzymał równowagę, przymykając mocno
powieki w odpowiedzi na nagłą dawkę rozlewającego się po ciele bólu. Dysząc
ciężko, zacisnął zęby, z niemałym trudem prostując swoją sylwetkę. Przechylając
głowę do przodu, przyjrzał się czterem dziurom w swojej klatce piersiowej. Do
niedawna biała koszula błyskawicznie nasiąkła krwią, a Athanowi przyszła do
głowy absurdalna myśl, że gdyby tylko wampirza krew potrafiła posilić wampira,
zdjąłby koszulę, a wyciśnięty z niej soczek po prostu by wypił. Mimo to dotknął
palcami wyraźnych ubytków w skórze, krzywiąc się pod wpływem narastającego,
bardzo nieprzyjemnego pieczenia.
— Ach… aua… —
jęknął, nadal z trudem oddychając. — Zdążyłem zapomnieć, jakie to bolesne.
Gdybym pamiętał, jednak bym ci nie pozwolił, byś mnie postrzelił.
Podniósłszy
głowę, omiótł spojrzeniem biednego napastnika, który ledwo trzymał się na
nogach. Wytrzeszczając oczy, w których błyszczało niezrozumienie, panika i
obłęd, wyraźnie nie wiedział, co robić: czekać na odpowiedzi, czy jednak
uciekać. Jednak najwyraźniej wygrało to pierwsze, ponieważ mężczyzna nadal
wpatrywał się bez zrozumienia w rany, które powinny być śmiertelne.
— A-a-a-a-ale… j-j-j-jak…
— dukał oszołomiony chłopak, zupełnie nie mogąc sobie poradzić z tym, czego był
właśnie świadkiem.
— Mama pewnie
uczyła — mówił, powoli zbliżając się do oniemiałego agresora — żeby nie
rozmawiać z nieznajomymi. Mogą być niebezpieczni.
Wpierw złapał go za lewę ramię. Szarpnął
nim gwałtownie, a gdy usłyszał upiorny trzask kości w akompaniamencie
rozdzierającego bólem wrzasku, uśmiechnął się lubieżnie, przekręcając kość i
jednym ruchem wyrywając ją ze stawu. Zrzucając z siebie ostatki opanowania,
dobrych manier i cierpiętniczej wręcz samokontroli, wyjął zza pasa malutki
nożyk, który zwykł nosić przy sobie. Zwinnym, choć powolnym ruchem zdarł z
niego zasłaniającą usta chustę, o czym przesunął ostrzem po gardle ofiary, z
rozkoszą czując, jak napór skóry ustępuje, tworząc głębokie nacięcie. Upadłszy
na ziemię, mężczyzna natychmiast zaczął się dusić, opętańczo chwytając za swoją
intensywnie krwawiącą szyję. Athanasius spoglądał na rannego z nieukrywaną
pogardą. Wiedział, że ta farsa nie potrwa długo, ale i on nie zamierzał
poświęcić temu robakowi zbyt wiele swojego czasu. Chłopak desperacko próbował
złapać dech, lecz bezskutecznie. Podjął za to próbę ucieczki: pełznąc do tyłu,
spoglądał z bezbrzeżną paniką na swego oprawcę. Athanasius roześmiał się
okrutnie na ten widok. Nie zrobił nawet kroku, z chorą satysfakcją przyglądając
się efektom swoich tortur. Za chwilę mężczyzna i tak zemdleje w wyniku
wykrwawienia. A gdyby jakimś cudem przeczołgał się dalej, niż Athan
przewidywał, bez trudu go powstrzyma.
— Dobra, stój — mruknął, zadziwiony, że to
ludzkie ścierwo miało w sobie tyle siły, żeby powędrować całe półtora metra
dalej.
Melodią
dla jego uszu był rozhisteryzowany, błagalny jęk zmieszany z niespodziewanym
napadem płaczu. Mężczyzna był u kresu psychicznej poczytalności i był w stanie
zrobić absolutnie wszystko, by Athan darował mu życie. Lecz nawet gdyby ten
okazał „łaskę” i pozwolił mu odejść, krwawiąca ręka i gardło prędzej czy
później by go zabiły.
Dlatego nie okazał łaski. Błyskawicznie
doskoczył do ofiary, szarpnął ją za ubranie, przycisnął do muru za jego plecami
i natychmiast wbił się kłami w prawą stronę szyi. Dosłownie wyszarpując płaty
skóry, łapczywie wysysał z mężczyzny krew. Ten tylko na początku lekko się
wierzgał, lecz bardzo szybko stracił siły. Jego ciało zwiotczało i utrzymywało
się w pionie tylko dzięki sile Athanasiusa, który wciąż przybijał go do muru.
Wygryzając kolejne fragmenty ramienia, wampir szarpnął za krwawiącą na szyi
ranę, znacznie ją poszerzając. Rozkoszując się rozdzieraną skórą, która zdawała
się teraz ulegać jego ostrym paznokciom niczym dziecięca plastelina, szarpał
szponami po całej jego szyi i ramionach. Słodka krew spływała wartkimi
strumieniami, a Athan nie potrafił się już opanować. Wgryzał się coraz
agresywniej w martwe już ciało, próbując nasycić to, co wiecznie nienasycone.
Ostatni raz dał się ponieść takiemu
szałowi prawie trzysta lat temu.
Ostatni raz zabił człowieka dla zabawy
prawie trzysta lat temu.
Ostatni raz czuł się sobą prawie trzysta lat temu.
Żałował, że nie zaatakowała go jakaś
kobieta. Z nią byłoby dużo więcej zabawy, a ciało posłużyłoby mu nie tylko do
pożywienia. Z rozkoszą przypominał sobie swoje młodzieńcze lata, kiedy to
dopiero poznawał korzyści wynikające ze swojej przemiany. Pamiętał, jak
doskonale się czuł, gdy górował na bezradnymi śmiertelnikami. Pamiętał, ile
niezdrowej satysfakcji i radości dawały mu kolejne morderstwa. Pamiętał, jak
słodko wrzeszczały wszystkie kobiety, które tak uwielbiał krzywdzić. Pamiętał,
jaki był z siebie dumny, gdy zostawiał je żywe, pozostawiając z zaledwie dwiema
małymi rankami na szyi, ale za to pozbawiając nie tylko ubrań, ale i wszelkiej
godności i nierzadko zdrowia psychicznego.
Długo go to bawiło, zwłaszcza że nie miał
nad sobą żadnego bata. Jego Stwórca nie dbał o żadne ze swoich wampirzych
dzieci, rzucając je na głęboką wodę i skazując na samotny żywot. Żadnej nauki,
żadnego wychowania, żadnych wskazówek, a przede wszystkim — żadnych zasad.
Dlatego Stwórca bardzo rzadko ingerował w rozboje swoich Stworzonych. Musiało
się stać coś naprawdę poważnego i wykraczające poza wszelkie granice, by sięgnął
po taką ostateczność.
Sięgnął po nią
kiedyś w przypadku Athanasiusa. Słysząc o tym, z jaką lubością znęcał się nad
kolejnymi kobietami, umówił się z nim któregoś razu na spotkanie. Stwórca miał
czekać pod domem swojego Stworzonego z jakąś niespodzianką. Sądząc, że zostanie
nagrodzony za swoje czyny, czym chętniej wrócił do domu. Stwórcę zastał w
środku, lecz nie był sam. Towarzyszyła mu młoda kobieta wyłożona na jego łóżku.
Powiedzieć, że była naga, to nic nie powiedzieć, ale tak właśnie przedstawił ją
Stwórca. „Weź ją”, syczał z parszywym uśmieszkiem, „weź ją tu i teraz, na moich
oczach. Weź ją, tak jak to robiłeś z wieloma innymi kobietami!”.
Gdy Athan nie
reagował, Stwórca zaczął krzyczeć. Nakazywał mu, aby podszedł do tej kobiety,
aby się nią zajął, aby zaczął ją maltretować, bić; aby ją zgwałcił na oczach
Stwórcy. „Bawmy się wspólnie! Bawmy się! Ty się baw! Baw się! Baw, bo inaczej
cię zabiję!”
Młoda kobieta jakimś
cudem wciąż żyła. Spoglądając pustym wzrokiem w sufit sprawiała wrażenie, jakby
po prostu czekała na koniec. Jakby nie dbała o to, co się z nią stanie, bo nic
gorszego już nie mogło jej spotkać.
Młoda kobieta, ten
prezent dla Athanasiusa, była całkowicie obdarta ze skóry. Czerwona od krwi,
mięśni i mięsa, niemal wcale nie przypominała człowieka. Wyglądała niczym
potwór wyjęty z najstraszliwszych opowieści; potwór, z którym nie każdy był
zdolny się zmierzyć. Athan nie był zdolny. Marząc tylko o tym, by jak
najszybciej wybiec z domu, zwymiotować w jakimś kącie i czym prędzej uciec od
swego Stwórcy. Lecz on ciągle krzyczał, ciągle nakazywał, ciągle mącił, kusił.
Ciągle groził. Groził, syczał, warczał i śmiał się do rozpuku na widok
przerażonej miny swego niesfornego Stworzonego.
Nie pamiętał, jak
uciekł, ale długo biegł. I nigdy nie poczuł się wolny; zawsze czuł jego
spojrzenie na swoich plecach i wciąż lękliwie odwracał się do tyłu w obawie, że
go tam zobaczy. Gotowego do wymierzenia kary, przed którą Athan tchórzliwie
zbiegł.
Podrażniony tym
upokorzeniem z przeszłości, oderwał się od trupa, odrzucając go niedbale na
bok. Ciało osunęło się powoli po ścianie, z głuchym łomotem upadając na ziemię.
Gdy spoglądał na nie, nie było mu żal tego, co zrobił. Atak dość mocno go
zmęczył, dzięki czemu buzująca w nim wściekłość choć częściowo znalazła swoje
ujście. Westchnął głęboko, otarł rękawem krew zalegającą na twarzy, po czym
zajął się ciałem, upewniając się, że nikt prędko go nie znajdzie. Dopiero wtedy
mógł wrócić do domu.
Nieco chwiejnym
krokiem zbliżał się do rezydencji. Dwór cały czas był otwarty, ponieważ Marisa
zdawała sobie sprawę, że wielu gości będzie chciało zaznać świeżego powietrza —
dokładnie tak jak Athan. Wobec tego nie miał żadnych trudności z wejściem do
środka; miał tylko nadzieję, że po drodze do sypialni nie natknie się na nikogo
znajomego. Zapewne wyglądał jak siedem nieszczęść, z potarganymi włosami,
podartymi ubraniami, zakrwawioną twarzą i czterema dziurami w piersi, dlatego
wolałby uniknąć plotek.
Gdy mijał
sypialnię Arii, targnęła nim nagła myśl, by po prostu tam wejść. Nie miał
pojęcia, co by wtedy zrobił. Przeprosiłby ją? A może dokończył to, co sam
przerwał? Nie wiedział i choć wciąż miał ogromną ochotę to zrobić, minął drzwi,
by po chwili znaleźć się w swoim pokoju. Znużony, nadal wściekły i rozgoryczony,
nie miał już siły na nic. Nie dbając o swój ubiór, higienę i o nic innego, od
razu rzucił się na swoje łóżko. Nie zdążył uformować ani jednej dręczącej go
myśli, gdy zasnął.
— Athan! Athan,
jesteś tam? Mogę wejść?
Gwałtownie
otworzył oczy, przez chwilę nasłuchując, czy ten głos tylko mu się przyśnił,
czy rzeczywiście ktoś go wzywał. Miał szczerą nadzieję, że to jednak pijacki
majak: głowa potwornie mu pulsowała, a rana na piersi cały czas intensywnie
piekła.
— Athan…
Do diabła,
jednak mi się nie przyśniło.
— Da mi chwilę,
Mariso.
Roztargniony i
nieco spanikowany uzmysłowił sobie, że cały czas wyglądał tragicznie.
Zrezygnowanie z prysznica przed snem było fatalnym pomysłem, a gdy Athanasius
przejrzał się w stojącym w kącie lustrze, aż drgnął, porażony tym opłakanym
widokiem. W tym momencie pożałował, że ludzkie legendy o braku wampirzego
odbicia nie były prawdziwe, bo przynajmniej oszczędziłby sobie tego przykrego
obrazu. Włosy miał skołtunione i poplamione zaschniętą krwią. Podobnie zresztą
jak pół twarzy, która była nienaturalnie różowa od rozmazanej, zaschniętej
posoki. Prędko udał się do łazienki, by zmyć choć odrobinę krwi, lecz efekt
nadal go nie zadowalał.
— Athan! Coś się
dzieje?
Zupełnie zrezygnowany
i zażenowany swoim wczorajszym nocnym wypadem, zbliżył się do drzwi. Wahał się
przez chwilę, zastanawiając się, jaką wymówkę sobie znaleźć. Wtem dopadła do
ponura myśl, która niespodziewanie go rozczarowała: że wraz z nowym dniem
obudził się w nim "ten drugi". Pierwszy rozszalał się wczoraj, aby
zasnąć na kolejne pół tysiąclecia. Rozdrażniony tym idiotycznym spostrzeżeniem,
pokiwał nerwowo głową, aż wreszcie szarpnął za klamkę, widząc przed sobą
odzianą w czerń Marisę. Tak jak się tego spodziewał, jego stan wyraźnie ją
zaszokował: otworzyła szeroko oczy, nabierając gwałtownie powietrza do płuc.
— Przepraszam,
Mariso — wyznał, skruszony i przybity wczorajszą nieodpowiedzialnością i
lekkomyślnością, jaką się wykazał. — Przepraszam, że w tak trudnym dla ciebie
czasie sam dokładam ci zmartwień.
— Każdy ma swoje
słabości. A ze wszystkich żyjących na świecie istot, wampiry mają ich najwięcej
— odparła, uśmiechając się słabo.
Athan odetchnął z
ulgą. Wiedział, że Marisa go zrozumie, lecz mimo to i tak czuł palący wstyd.
Dodatkowo zląkł się, gdy zobaczył, że przyjaciółka wpada w istną histerię,
jakby miała zaraz zacząć krzyczeć i płakać na przemian.
— Ale… Boże,
Athanasiusie… twoja koszula…
Przerażona wampirzyca wskazywała na lekko przypalone dziury
po strzałach.
— Mała sprzeczka
— mruknął, nie za bardzo mając ochotę wdawać się w szczegóły. — Trochę tego
żelastwa chyba cały czas we mnie siedzi. Później się tym zajmę. Chyba że nie
poczułem dziur wylotowych... Diabli już teraz wiedzą...
— Przecież to
trzeba operować! — jęknęła rozgorączkowana Marisa. — Athan, przecież to… to
trzeba…
Nie mając
pomysłu, jak inaczej ją uciszyć, przytulił ją mocno do siebie, całując
delikatnie w sam czubek głowy. Wiedział, że ten gest nie tylko jej nie urazi,
ale wręcz uspokoi. I rzeczywiście: odetchnęła cicho, wtulając się w
przyjaciela.
— Nie wiem, czy
pamiętasz, ale jestem lekarzem — mruknął, nieco rozbawiony. — Poradzę sobie.
Jeszcze krótką
chwilę trwał ich uścisk, nim oboje się z niego wyplatali, nieco uspokojeni.
— Chciałaś się ze
mną widzieć — zaczął uprzejmie.
— Tak…
Marisa
momentalnie skurczyła się w sobie, spoglądając ze smutkiem w bok.
— Chciałam cię
prosić… abyś towarzyszył mi przy przygotowaniu uroczystości pogrzebowej.
Wszystko jest już załatwione, ale… ale ktoś to musi nadzorować, a ja… ja nie
wiem, czy…
Nie dokończyła,
udręczona tym, co niewypowiedziane. Oboje milczeli przez moment, bo choć
Athanasius nie śmiał jej odmówić, chciał poczekać, aż przyjaciółka poradzi
sobie z tym, o co chciała go poprosić. I dopiero gdy uniosła lekko głowę,
spoglądając na niego błagalnie, uśmiechnął się do niej najpiękniej, jak
potrafił.
— Jestem do
twojej dyspozycji. Dobrze wiesz, że możesz na mnie liczyć.
W odpowiedzi
Marisa uśmiechnęła się promiennie, wyraźnie wdzięczna za zaoferowaną pomoc.
— Tylko daj mi,
proszę, chwilkę — mruknął, spoglądając na swoją brudną koszulę z największą
niechęcią. — Muszę doprowadzić się do porządku…
— Oczywiście.
Będę czekała na ciebie na dole, w hallu.
— Mariso —
zawołał ją, gdy przyjaciółka już wychodziła z sypialni. — Czy… widziałaś już
gdzieś Arię?
— Tak, już
wstała. Ją też chcę poprosić o pomoc — wiesz dobrze, jak byli sobie bliscy, ona
i Elijah…
— Nie ma potrzeby
jej w to angażować — zauważył pospiesznie.
Miał nadzieję, że
Marisa nie usłyszała w jego głosie napięcia i stresu. A jednak naprawdę był
przerażony na myśl o konfrontacji z wampirzycą, zwłaszcza po tym, jak ją
wczoraj potraktował. Bo choć wiedział, że postąpił słusznie, odrzucając ją od
siebie, chwilę później sprowokował i zamordował człowieka, a jeszcze później o
mało co nie wszedł nieproszony do sypialni swojej byłej kochanki. Poza tym nie
chciał jej ranić. Aria, bez względu na to, jaki żal do niej czuł, była ostatnią
osobą, którą pragnął skrzywdzić.
Miał po prostu
nadzieję, że nie cierpiała. I że jedyne, co do niego czuła, to pogarda.
— Ależ jak to? —
spytała szczerze zaskoczona Marisa. Zaraz jednak na jej twarz wpłynęło łagodne
zrozumienie, okraszone wyrozumiałym uśmiechem. — Wiem, Athanasiusie, że nie
widzieliście się z Arią od lat. Wiem, co was łączyło i wiem, że to spotkanie nie
było łatwe. Nie obawiaj się zobaczyć ze swoją przyjaciółką. Bo myślę, że nadal
nią jest, prawda? I nie zadawaj jej więcej bólu swoją ignorancją. Ta dziewczyna
cię kocha i myślę, że to nie jest dla ciebie żadne zaskoczenie. Czekam na
ciebie na dole — zakończyła, spoglądając na niego znacząco. — Przebierz się, a
ja w tym czasie powiadomię Arię i Antony’ego. Chyba już się poznaliście? On też
będzie mi potrzebny.
Z tymi słowami
zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając Athanasiusa samego. Długo nie mógł ruszyć
się z miejsca, pogrążony w głębokiej zadumie.
Prawdziwym
zaskoczeniem był dla niego fakt, że naprawdę bał się tego spotkania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz