ROZDZIAŁ 5

 ATHANASIUS

Nienawidził jakichkolwiek objawów braku kontroli. I nie ograniczało się to do tak banalnych kwestii, jak przejęcie władzy nad całym swoim otoczeniem. Nie lubił narzucać swojej woli, nie lubił nikomu objawiać się jako jedyny pan i władca. To zwykle wzbudzało w ludziach gniew i poczucie zniewolenia, co nigdy dobrze nie wpływało na wzajemne relacje. Dlatego dużo bardziej wolał korzystać z subtelnych narzędzi uświadamiania ludziom, że to właśnie on — Athanasius Tismaneanu — był ich opiekunem, wsparciem, niosącym światło i nadzieję. W ten sposób gawiedź sama do niego lgnęła, a on w iście naturalny sposób stawał się liderem.

Jednak nienawidził poczucia, że nad czymś nie panuje, zwłaszcza gdy dotyczyło to sfery emocjonalnej. Nie przywykł do niepewności i niezdecydowania, a jednak tak się właśnie czuł, gdy obserwował, jak Aria go mijała i stawała w pobliżu balustrady. Z największą łatwością, a nawet szczyptą przyjemności traktował ją suchymi formułkami i sztucznymi uśmiechami, doskonale wiedząc, że właściwie odczyta te gesty jako wciąż głęboko zakorzenioną niechęć. Dlaczego więc nadal nie kończył tej rozmowy? Dlaczego nie odszedł, tylko niecierpliwie czekał na to, co powie dalej?

Powód był prosty — przywiązanie i sentyment. Powiedzieć, że Aria była dla niego ważna, to nic nie powiedzieć. Nierzadko myślał o niej jako o całym swoim świecie, jako o wszystkim, co miał. Jednak, wbrew temu, co myślała wtedy o tym Vasco, Athanasius nie miał na myśli romantycznej strony ich relacji. Rzeczywiście, niegdyś połączyło ich gorące uczucie, lecz ostatecznie nie miało ono nic wspólnego z tym, jak teraz Athan postrzegał swoją byłą towarzyszkę.

Nie zależało mu na Arii jako żonie. Zależało mu na Arii jako spadkobierczyni.

Aria była jedyną osobą, której Athan ufał na tyle, by przekazać jej wszystko, co miał, co osiągnął, czego się dowiedział. Chciał jej ofiarować cały swój świat właśnie po to, by dziedzictwo przetrwało.

Jednak właśnie ona — ta jedyna — to dziedzictwo odrzuciła. I tego Athanasius nigdy nie potrafił jej wybaczyć.

Nie odpowiedział, gdy Vasco wyrażała swój ból. Powinien ją jakkolwiek wesprzeć, lecz i tego nie zamierzał czynić. Nie umiał. Albo nie chciał. A może jedno i drugie.

Mimo to mocno zaskoczyło go pytanie, które nastąpiło chwilę później. Wprost nie mógł powstrzymać kpiącego uśmieszku, choć zdawał sobie sprawę z tego, że to w złym guście.

— Jakże mógłbym — odpowiedział, choć wydawało mu się, że nie udało mu się całkowicie zetrzeć złośliwego grymasu. — Wiem, jak bliski był ci Elijah i nie mam żadnego prawa wymagać od ciebie szybszego wyjazdu. Oboje jesteśmy tu gośćmi i naszym zadaniem jest ulżenie w bólu biednej wdowie po naszym przyjacielu.

Nie oczekiwał od niej żadnej odpowiedzi, choć raz jeszcze go rozbawiła, gdy stanowczo oznajmiła, że jednak zostanie dłużej. Nie zdołał powstrzymać myśli, że właśnie taką ją zapamiętał: chorobliwie, niemal dziecinnie upartą. Zawsze uważał to za jej zaletę i tak też było w tym przypadku, choć z trudem powstrzymał chichot i swoje stare, dawno już zakurzone powiedzonko: „Ach, Ario, ty mała, niezrównoważona wariatko”.

— W pełni się z tobą zgadzam — odparł tym samym, opanowanym, przesadnie kulturalnym tonem. — Marisa potrzebuje naszego wsparcia bardziej niż kiedykolwiek. Nie możemy jej zawieść.

Sam również zamierzał zostać w posiadłości jeszcze kilka dni. Wiedział, że w tej sytuacji pani domu nie uzna tego jako narzucanie gościny, a upragnione wsparcie bliskich jej osób. I choć chciał jak najszybciej się wyrwać, aby pomścić druha, wiedział, że musiał zostać dla Marisy.

Nawet jeśli to będzie oznaczało znoszenie Arii.

— Przejdźmy do pokoju muzycznego — zasugerował uprzejmie, unosząc prawą rękę i wskazując na otwarte drzwi wspomnianej sali, tym samym sugerując, aby szła pierwsza. — Nie pozwólmy Marisie czekać.

Nie ucieszył go coraz głośniejszy gwar dobiegający z pomieszczenia. Wpierw pomyślał, że goście poczuli się tak swobodnie, że zaczęli sobie plotkować, co byłoby wysoce niestosowne i na co Athan z pewnością zwróciłby uwagę, dając łagodny upust swojemu gniewowi. Jednak prędko się okazało, że powodem zamieszania była sama Marisa, która jako jedyna stała. Spoglądając zmartwiałym wzrokiem na zebranych gości, wyraźnie szukała odpowiednich słów, które nie mogły wypłynąć przez ściśnięte gardło.

— Elijah został znaleziony w lesie rosnącym na północno-wschodnich obrzeżach Londynu — wyjaśniła chorobliwie słabym, cichym głosem. — Nie potrafię powiedzieć, dlaczego akurat tam, ponieważ nie mamy tam żadnych przyjaciół… Elijah nigdy nie zapuszczał się w tamte rejony, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo… Nie znamy też przyczyny jego śmierci. Nasi lekarze podejrzewają jakąś truciznę, ale nawet tego nie są pewni. Inni… — Kobieta zawahała się na moment, sprawiając wrażenie, jakby to, co zamierzała powiedzieć, nie mogło jej przejść przez usta. — Inni sugerują, że to mogło być samobójstwo. Ale przecież wszyscy go znamy — zaznaczyła, ponosząc głos pełen swoistej nadziei — i wiemy, że to nieprawda!

Wypowiadając ostatnie słowa, niemal drżała z wysiłku. Starając się nie rozpłakać, wzięła kilka głębokich wdechów, a gdy ktoś bliżej Athanowi nieznany poprosił, by usiadła, wampirzyca na wpół przytomnie na niego spojrzała, po czym kiwnęła delikatnie głową i skorzystała z sugestii.

— Nie wiem też, kto mógł to zrobić — kontynuowała, spuszczając wzrok. — Elijah od dawna nie interesował się nowymi gniazdami, więc tym bardziej nie obchodziły go konflikty pobliskich klanów. Z każdym starał się mieć co najmniej neutralne stosunki… Zresztą sami wiecie, wszyscy przecież dobrze go znaliście…

Athanasius ze smutkiem pokiwał głową, przyznając wdowie rację. Elijah był tym typem, który wolał wszystkich namawiać do zgody. Lubował się za to w kontaktach z ludźmi i szybko się wciągnął w londyńską politykę, co całkiem odcięło go od czysto wampirzych spraw. Oczywiście niewykluczone, że w londyńskim rządzie były jacyś wrogo nastawieni do niego krwiopijcy, lecz i w to Athan wątpił. Elijah był prawdziwym przyjacielem śmiertelnych i szczerze chciał im pomagać. Kto więc pragnąłby śmierci kogoś takiego?

W pokoju zawrzało i co drugi zgromadzony wyrażał chęć odnalezienia mordercy. Marisa, cicho łkając, dziękowała każdemu po kolei, by po chwili znowu zamilknąć. Jednak Athan ani myślał dołączać się do tego rozemocjonowanego tłumu. Nie zamierzał nikomu ogłaszać swojego szaleńczego poszukiwania zemsty, a już na pewno nie planował dołączać do jakiejkolwiek ekipy — a tych z pewnością potworzy się kilka. Athanasius gardził nimi wszystkimi, a zwłaszcza tym, że polowanie na mordercę zdawało im się ekscytującym przeżyciem. Mało było w tym wszystkim żalu, bólu i ślepej nienawiści po stracie przyjaciela, a więcej brawury i głupiego, dziecięcego wigoru. I naiwności. Bardzo dużo naiwności. Ci głupcy najwyraźniej myśleli, że poszukiwania mordercy zajmą im najwyżej tydzień. Zupełnie nie pojęli, że ktokolwiek stał za śmiercią Elijaha, musiał znać się na rzeczy. A zlikwidowanie tak doświadczonego wampira tylko podkreślało powagę sytuacji.

— Cieszę się, że ci wszyscy idioci chociaż do tego się przydają — szepnął w stronę Arii, która zasiadła kawałek dalej — że pocieszają Marisę swoimi równie idiotycznymi planami. Banda ślepych głupców — dodał gorzko, spoglądając na nich z największą pogardą.

Cokolwiek zarzucał młodej wampirzycy — a było tego dużo — to jedno musiał jej przyznać: była piekielnie inteligentna. Dlatego właśnie był pewien, że i ona nie zamierzała porwać się temu ślepemu tłumowi i choć zapewne prędzej czy później zamierzała ruszyć na poszukiwania, z pewnością porządnie zamierzała się do tego przygotować. Tak samo jak on.

Mimo to na moment odezwała się w nim stara ojcowska troska — coś, co niegdyś czuł bez ustanku w stosunku do Arii — która kazała mu wyjaśnić swoje obawy.

— Nie pozwól, by kierował tobą ślepy gniew — szepnął, starając się, by te słowa nie dotarły do nikogo innego. — Wiem, że płoniesz żądzą zemsty. Każdy z nas chce odnaleźć tego drania i sprezentować mu najgorszy koniec, jaki tylko jest w stanie wytworzyć nasza brutalna, przesiąknięta krwią wyobraźnia. Ale ktokolwiek zabił Elijaha, z pewnością właśnie na to czeka: na taką narwaną bandę głupców, która z ochotą dobrowolnie wpadnie w pułapkę. Wierzę, że jesteś ponad to.

Wierzył. A wręcz był tego pewien.

W końcu to moja mała Aria, pomyślał z przytłaczającym smutkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^