ATHANASIUS
Nie umiał
wytłumaczyć uczucia, które zupełnie nagle zmroziło jego serce, a myśli oblepiło
lepkim, przerażającym chłodem. Nie umiał wyjaśnić, że niespodziewanie mury,
które go otaczały, wydały mu się obce i przytłaczające. Były mu więzieniem, w
którym dobrowolnie się zamknął. Wysokie ściany, na które patrzył niemal każdego
dnia, zdawały się zionąć przygnębiającym, przejmującym chłodem, tym samym dając
znać, że to już nie była ciepła, rodzinna przystań. Światło wydobywające się z
lamp było chłodne, blade i zbyt surowe, by poradzić sobie z obejmującym go
mrokiem. Znajome korytarze, którymi tak często przechodził, jakby zawężały się
z każdym postawionym krokiem, z czasem pozostawiając coraz mniej przestrzeni.
Wszelkie meble i ozdoby, dotychczas cieszące oko i napawające dumą, teraz tylko
mu zawadzały, stanowiąc szpetny element smutnego, samotnego krajobrazu, jaki
przemierzał.
Athan nie
potrafił tego wytłumaczyć, lecz w jednej chwili poczuł się zbyt duży na ten
wielki dom. I zbyt samotny. Jakby nagle czegoś w nim zabrakło, jakby coś
odeszło, lecz tym razem bezpowrotnie.
Wiedział, czego w
tym domu brakowało. Kogo brakowało. Nawet jeśli nie dostał żadnego sygnału,
znaku, informacji.
Wiedział. Po
prostu wiedział.
Być może właśnie
dlatego niespodziewanie poczuł, że musi wyjść z gabinetu, w którym dotąd ukrywał
się jak ostatni tchórz. Niemal rwąc się w kierunku drzwi, poczuł nagłą potrzebę
ujrzenia Arii raz jeszcze — choćby miał być tym ostatnim. Z tyłu głowy miał
świadomość, że traktował ją jak przedmiot, którym dowolnie się bawił i który
przez większość czasu nie sprawiał mu przyjemności, dlatego wciąż go odrzucał.
Pogarda, jaką miał w stosunku do siebie szarpała jego mięśnie, nerwy i myśli,
ilekroć tylko sobie to uświadamiał. Przecież także ostatnio tak postąpił, w
jednej chwili dając się obezwładnić jej urokowi i swojej tęsknocie, by w
następnej lodowatym tonem oznajmić, że nie była tu już mile widziana.
Dlaczego tak
postępował? Sam nie wiedział. Czuł bowiem, że już dawno zagubił się w swoich
pragnieniach i obawach. Już dawno zapominał, czego chciał, a czego się bał. I
już dawno zdążył to wszystko ze sobą pomylić.
Zamyśliwszy się,
nawet nie zauważył, jak trafił pod wejście do oranżerii. Bezwiednie podążył do
miejsca, które najbardziej kojarzyło mu się z Arią. Nie śmiał wejść do środka,
za bardzo się bojąc, że gdy to zrobi, rozpacz targnie nim na tyle silnie, że
nie będzie umiał jej opanować. Dlatego stał na zewnątrz, spoglądając przez
oszkloną ściankę na ten mały, przytulny kącik zaprojektowany w całości przez
Arię. Niechętnie, choć jednocześnie z wielką przyjemnością, przypomniał sobie
chwile tam spędzone. Przypominał sobie, jak w wolnym czasie wylegiwali się na
miękkich sofach i wchłaniali letnie słońce, wpatrywali się w uwielbieniem w
wiosenny lub jesienny deszcz, albo podziwiali zimowy spektakl płatków śniegu.
Bez trudu ujrzał oczyma wyobraźni krzątającą się tam Arię, która z błyskami w
oczach coś mu pokazywała, o czymś mu opowiadała. Śmiała się przy tym i
energicznie gestykulowała rękami — jak zawsze, gdy była czymś podekscytowana.
Athan zwykle śmiał się z tej jej nadmiernej energii, choć w rzeczywistości nie
mógł oderwać od tego widoku wzroku, sycąc się szczęściem tej, którą tak kochał.
Pamiętał, że
potrafiła spędzić niemal godzinę na krążeniu po oranżerii w poszukiwaniu
właściwego miejsca dla sztalugi, chcąc zabrać się za kolejne portrety.
Pamiętał tę
sztalugę. Sztalugę, która zniknęła.
Targnięty silnym
niepokojem, raz jeszcze rozejrzał się po otoczeniu, a im bardziej się skupiał,
tym więcej braków dostrzegał. Zniknęły stojące tam obrazy i płótna, a także
kilka przyborów do malowania, których Aria ostatnim razem nie zdążyła zabrać.
Athanasius niczego tam nie ruszał i pozostawił tak, jak wyglądało to prawie sto
lat temu. Wydał swoim domownikom wyraźne instrukcje: niczego nie tykać, jedynie
sprzątać, dbać o czystość oraz stan wszystkich tych przedmiotów. Dlatego
zapłonęła w nim furia na myśl, że ktokolwiek śmiał się tym nakazom sprzeciwić.
Zaciskając pięści, rozejrzał się gniewnie po otoczeniu, jakby chcąc jak
najszybciej znaleźć winnego. Od razu pomyślał o Ishmaelu — od samego początku
nie ukrywał niechęci do Arii i choć Athanasius nie podejrzewał przyjaciela o aż
taką bezczelność, musiał to sprawdzić.
— Ish?! —
wrzasnął doniośle, gdy zbliżał się do jego biura położonego na tyłach
posiadłości, we wschodnim skrzydle.
Wpadając jak
burza do właściwego pomieszczenia, rozejrzał się pospiesznie po wnętrzu.
Podłużny, wąski pokój skąpany w bieli i złocie przypominał bardziej bogato
zdobiony korytarz jakiegoś pałacu, niż czyjeś biuro. Obie boczne ściany
zastawione były półkami z książkami i tylko dokładnie naprzeciw wejścia stało
wysokie, wielkie biurko. Także stamtąd wpadało światło dnia oświetlające całe
wnętrze: zza ogromnego okna malował się widok na niewielki ogrodzik, którego
centralną częścią była wysoka, marmurowa
fontanna.
Tak jak się tego
spodziewał, jego przyjaciel zasiadał za biurkiem, spoglądając na niego spod
zmarszczonych brwi.
— Wchodziłeś
ostatnio do oranżerii? — spytał Athan bez zbędnych wstępów.
— Do tego miejsca
— zaczął nieco lekceważącym tonem — które kazałeś wszystkim omijać szerokim
łukiem? Nie, Athan, nie wchodziłem.
Coraz bardziej
rozgniewany i zaniepokojony, czym prędzej wyszedł z pomieszczenia, raz jeszcze
rozglądając się dookoła. Zastanawiał się, gdzie była Adrianna, jego pokojówka.
Było stosunkowo wcześnie, więc wciąż powinna się gdzieś kręcić, choć Athan miał
coraz więcej wątpliwości, że ta przemiła pani w średnim wieku mogłaby się
popisać taką niesubordynacją — zwłaszcza po wielu latach współpracy.
— Pani Adrianno —
zaczął, starając się opanować drzemiące w nim nerwy — czy zaglądała pani
ostatnio do oranżerii?
Niziutka, tęga
kobieta o brązowych włosach ciasno zaczesanych w kok i wręcz nienaturalnie
dużych, zielonych oczach omiotła go nieporuszonym emocjami wzrokiem. Nim
odpowiedziała, Athan usłyszał, że zbliżał się do nich Ishmael, który
najwyraźniej miał coś jeszcze do powodzenia.
— Tak, panie
Tismaneanu — odparła gładko. — Tak jak co dzień, omiotłam wszystko z kurzu i
odkurzyłam sofy. Tylko podłogi nie myłam, bo myłam wczoraj, a…
— Dobrze —
przerwał niecierpliwie — a czy coś pani tam przestawiała?
— Ależ skąd! —
zaprzeczyła gwałtownie. — Wszystko zostało na swoim miejscu!
— A czy sztaluga
tam wtedy stała?
— Stała —
potwierdziła ze zdziwioną miną. — Przecież zawsze tam stoi.
Zakrył usta
dłonią, zastanawiając się, co w takim razie stało za tajemniczym zniknięciem
tego przedmiotu. I choć gdzieś z tyłu głowy formowała się odpowiedź, Athan bał
się brać ją pod uwagę.
— Dziękujemy,
pani Adrianno — odezwał się uprzejmie Ishmael, tym samym odsyłając pokojówkę.
Kobieta kiwnęła głową, po czym prędko się oddaliła, zostawiając ich samych. —
Jakbyś mi powiedział od razu, czego szukasz — mruknął, zwracając się do Athana
— to bym ci powiedział, co się stało. W przeciwieństwie do niektórych — łypnął
groźnie na przyjaciela — ja się nie zamknąłem na kilka godzin w jednym pokoju i
obserwowałem, co się tu przez ten czas działo. Dwie sprawy… a właściwie to
trzy. Pierwsza jest taka, że Aria już opuściła ten dom.
Athanasius czym
prędzej odwrócił głowę, na moment zamykając oczy. Oddychając coraz ciężej,
próbował rozluźnić nagle spięte mięśnie, ale nie był w stanie. Świadomość, że
Ara znowu odeszła sprawiała, że się dusił. Dusił się swoimi tajemnicami, które
zabijały ich związek. Dusił się tym, jaką ją traktował. Dusił się tym, jak za
nią tęsknił i jak bardzo chciało mu się wrzeszczeć na samą myśl, że po raz
kolejny doprowadził do jej odejścia. I po raz kolejny jej nie gonił.
Na szczęście
Ishmael to rozumiał, bo zamiast kontynuować, odczekał chwilę, pozwalając
Athanowi pogodzić się z tą wieścią. Jasnym było, że nie zdoła — nigdy nie zdoła
— ale potrzebował czasu, by zacząć udawać. Udawać, że już jest wszystko w
porządku.
— Druga jest taka
— zaczął ostrożnie — że wzięła ze sobą wszystkie swoje rzeczy. I przez
wszystkie, mam na myśli… naprawdę wszystkie. Zabrała każdą swoją książkę, każde
ubranie, każdy brudny pędzel. A to, czego nie mogła zabrać, zniszczyła. Między
innymi tę sztalugę.
Coś
niespodziewanie kopnęło go w żołądek i ścisnęło boleśnie za gardło. Czując, jak
momentalnie blednie, nie potrafił zebrać rozbieganych myśli. I nie chciał ich
zbierać — gdyby to zrobił, całość ułożyłaby się w wyjątkowo okrutny wniosek, że
to był symbol ich ostatecznego końca. Końca tego, co kiedykolwiek ich łączyło.
Teraz
przynajmniej rozumiał, dlaczego jego własny dom nagle wydał mu się taki zimny i
obcy. Pozbawiony jakiegokolwiek, choćby najmniejszego elementu związanego z
Arią, nie był już bezpiecznym azylem, a jedynie stertą ładnie ułożonych desek i
kamieni, pozbawionych jakiegokolwiek ducha.
Niespodziewanie poczuł, że musi znaleźć
cokolwiek. O czymś na pewno zapomniała, coś musiała przeoczyć! Gwałtownie się
zrywając, wyminął Isha, wręcz biegnąc w stronę dawnej sypialni Arii. To
pomieszczenie, podobnie do oranżerii, także stanowiło dla Athanasiusa swoistą
strefę skarżoną. Ostatni raz wszedł do tego pomieszczenia niemal sto lat temu,
lecz tym razem nie miał żadnych oporów. Zmartwiał, gdy zauważył znaczące
zmiany. Książka, która cały czas leżała na łóżku, zniknęła, podobnie jak cała
pościel i wszystkie tomy z półki. Niemal obsesyjnie przetrząsając każdą szafkę,
zaglądając za komodę i pod łóżko, nie znalazł niczego, co mogłoby stanowić
dowód, że Aria rzeczywiście kiedykolwiek tu mieszkała. To go przeraziło, lecz
nie zdemotywowało, a wprost przeciwnie: w tym momencie odnalezienie
czegokolwiek związanego z Arią było jego jedynym pragnieniem. Jednak w
pobliskiej łazience nie znalazł żadnych kosmetyków: nie było nawet malutkiego
pojemniczka z kremem, który wypadł jej kiedyś za szafkę. W jego, a niegdyś ich
wspólnej sypialni nie było już ani jednej jej koszuli nocnej czy bielizny, w
kuchni nie znalazł żadnych jej ziółek, kubków i starych pojemników. Nie było
żadnych jej obrazów, żadnych szkiców i notatek. Nie było perfum, ubrań,
biżuterii.
Nie było. Po
prostu nie było.
Nie mógł w to
uwierzyć. Tak nagle uświadomił sobie bowiem, że dopóki w tym domu znajdowały
się jakiekolwiek ślady obecności Arii, wciąż wierzył, że być może kiedyś wróci
— nawet z tak głupim pretekstem jak odbiór swojej własności. Lecz teraz i ta
nadzieja zgasła, choć była wątła, niewyraźna, wymyślona niemal na siłę. Nawet
wtedy, te prawie sto lat temu, po ich wielkiej kłótni i zapowiedzi opuszczenia
tego domu przez Arię, wampirzyca nie zabrała wszystkiego. Nie dbała o to? Nie.
Ona też wierzyła, że dane jej będzie wrócić. Jednak jeśli tym razem postanowiła
zetrzeć stąd wszelkie ślady swojej obecności, musiała być bardzo
zdeterminowana.
I pewna tego, że
nigdy tu nie wróci.
Długo nie umiał
wybudzić się z tego letargu, w który wpadł po przeszukaniu ostatniego miejsca,
które mogłoby dać mu nadzieję. Nie dało, a Athan zupełnie nie wiedział, jak
sobie z tym poradzić.
Ishmael, niczym
jego anioł stróż, wciąż stał z tyłu, czujnie go obserwując. Athanasius
wiedział, że przyjaciel się o niego martwił. Drawson nie był głupi i zdawał
sobie sprawę, że od dłuższego czasu psychika Athana była roztrzaskana na miliony
małych kawałeczków, które ledwie się ze sobą trzymały, związane ostatnią cienką
nicią. Dlatego się martwił i dlatego starał się go wspierać — choć wiedział, że
nie miał zbyt wielkiego pola manewru.
— Coś jeszcze? —
spytał cichym, słabym, lekko zachrypniętym głosem. Pragnął usłyszeć odpowiedź
przeczącą, nie mając już sił zupełnie na nic.
— Owszem — odparł
Ish nieco niepewnie, z uwagą przyglądając się Athanowi. Sprawiał wrażenie,
jakby upewniał się, czy na pewno powinien się odzywać. — Widziałem Jehanne
chodzącą po korytarzu na piętrze. Nie widziała mnie, a ja nie chciałem jej
straszyć, bo była wyraźnie przerażona. Zachowywała się jak złodziej na włamach.
Ale to już chyba coś, no nie?
Athan uśmiechnął
się mimowolnie i ten gest zaskoczył nawet jego samego. Dziwił się, że w tak
podłym dla siebie czasie cokolwiek mogło sprawić mu choć odrobinę przyjemności.
A jednak wieść o tym, że Jehanne przełamała wreszcie pierwszą barierę, naprawdę
nieco podniosła go na duchu.
— Później do niej
zajrzę — szepnął cicho. — Ty też mógłbyś zacząć się z nią zapoznawać. Gdy
wszystko sobie przemyślę i jakoś ułożę, chyba… chyba miałbym do ciebie pewną
prośbę.
— Jaką? — spytał
zaciekawiony Ishmael. — To ma jakiś związek z tą dziewczyną?
— Tak. Ale o tym
porozmawiamy później. Teraz mnie zostaw. Chciałbym zostać sam.
Ish nie odezwał
się ani słowem. Kiwnął tylko lekko głową, po czym odszedł, kierując się w
stronę swojego gabinetu. Athan jeszcze przez chwilę stał w miejscu, nim uznał,
że potrzebuje snu. O ile zdoła zasnąć, miał nadzieję, że prześpi kilka
następnych dni, a gdy się obudzi, wszystko magicznie się poukłada.
Wiedząc, że to
niemożliwe, niespodziewanie przez głowę przemknęła mu myśl, że w takim razie
wcale nie chciałby się obudzić.
— Przepraszam, że cię ostatnio nie
odwiedzałem. Mam nadzieję to jak najszybciej nadrobić, ale teraz mam…
niespodziewanego gościa…
Athanasius nie
wiedział, jak wyjaśnić Marsie, dlaczego od prawie tygodnia jej nie odwiedził.
Biorąc pod uwagę jej obecny stan, powinien stale otaczać ją swoją opieką i
wsparciem. Jednak nie był w stanie udawać, że czuł się dobrze, co jego
przyjaciółka z pewnością od razu by wyczuła i zaczęła się zamartwiać — a to
było ostatnim, czego oboje potrzebowali. Poza tym nie było mowy o zostawieniu
Jehanne samej. Wprawdzie Ish cały czas był obecny w rezydencji, jednak
dziewczyna nie miała do niego aż tyle zaufania, co do Athana. Dlatego
zdecydował się choćby zadzwonić do przyjaciółki, aby nie myślała, że o niej
zapomniał.
— Gościa? —
zainteresowała się Marisa. — To ty miewasz u siebie jakichkolwiek gości? Chyba
że w sprawach biznesowych…
— Niezupełnie —
mruknął posępnie — ale o wszystkim ci opowiem, jak tylko znajdę chwilę czasu,
by cię odwiedzić. A ty… jak się czujesz?
— Ach —
westchnęła — radzę sobie. Ciągle ktoś do mnie zagląda i na razie na szczęście
ci wszyscy znajomi nie są na tyle nachalni, by zaraz mnie zabierać na jakieś
wycieczki czy imprezy — zaśmiała się cicho. — Ale rzadko jestem w domu sama. To
dobrze. Nie najlepiej się czuję w samotności…
Athan pokiwał w
ciszy głową, nie bardzo wiedząc, jak zareagować na te słowa. Przekładając
telefon do drugiej ręki, zasępił się, zastanawiając, czy powinien spytać o
Arię.
— A… — zaczęła
niepewnie Marisa — u was jak? Wiesz, nie orientuję się, na czym właściwie
stoicie, ty i Aria…
Z trudem się
powstrzymał, aby nie odrzucić od siebie telefonu, zupełnie tak, jakby nagle
zaczął go parzyć. Oddech momentalnie mu przyspieszył, a serce biło jak
oszalałe, usilnie próbując wyskoczyć mu z klatki. Nienawidził tego, jak
ostatnimi czasy reagował na to jedno imię.
— Nie wspominała
ci o niczym? — spytał cicho, ledwie wyraźnie. — Myślałem, że… że to po niej
widać…
— Och — szepnęła
ze smutkiem — czyli jednak… rozstaliście się, znowu… Athan, na bogów, po co to
wszystko? Dlaczego tak uparcie ją odrzucasz? Żadna z nas nie potrafi tego
pojąć.
Milczał. Bał się choćby odezwać, nie mając
pewności, na jakie zwierzenia by się zdobył, gdyby zabrał głos.
— A z Arią o
niczym nie rozmawiałam — dodała po chwili. — Ostatni raz ją widziałam, jak
wróciła z Edynburga, a potem od razu pojechała do ciebie. To było po tym, jak
wyjechałeś. Naprawdę jej nie powiedziałeś o tej podróży, Athan? Ona się tego
ode mnie dowiedziała! Czasami zachowujesz się jak dzieciak, naprawdę…
To, co
powiedziała Marisa, bardzo mu się nie spodobało i to z wielu powodów. Niepokój
chwycił go za serce, gdy pospiesznie analizował to, co mu się nie zgadzało.
— Skąd wróciła? —
powtórzył, szczerze zdziwiony. — Co ona robiła w Szkocji?
— Nie wiem, nie
powiedziała. Ale mnie też to zdziwiło. Tak nagle obwieściła, że musi tam
jechać, bo ma z kimś spotkanie. I tyle.
Zastanowił się
nad tym chwilę. Oczywiście przez te sto lat ich rozłąki Aria z pewnością
nawiązała wiele przyjaźni rozsianych na całym świecie, to i w Szkocji zapewne
się ktoś trafił. Ale co kazało jej tam pędzić tak nagle? To go mocno
niepokoiło, ale nie miał jak tego wybadać.
— Aria miała cię
odwiedzić — mruknął w zamyśleniu. — Prosiłem ją o to, zanim… — Odetchnął
powoli. — To dziwne, że do ciebie nie zajrzała.
— Ani nie
zadzwoniła — dodała. — Cały czas mam u siebie jej rzeczy. Ty swoje też
zostawiłeś, tak między nami.
Już prawie nie
słuchał Marisy, zastanawiając się nad tym, dlaczego Aria nie odwiedziła
przyjaciółka. Ich kłótnia to jedno, ale przecież Vasco doskonale wiedziała, że
Marisa potrzebowała teraz bardzo dużo wsparcia. Poza tym sama Aria zapewne
miała potrzebę wyżalenia się i najpewniej udałaby się z tym do pani Cavendish.
Dlaczego tego nie zrobiła? To było do niej zupełnie niepodobne.
Martwiło go to,
lecz uciszała go bolesna świadomość, że od teraz kłopoty Arii nie były jego
problemami. Zupełnie go od siebie odcinając, uniemożliwiła mu jakikolwiek
kontakt i opiekę. Jeśli jego Stworzona wciąż nie widziała się z Marisą, musiała
mieć jakiś ważny powód. Powód, który Athanasius musiał uszanować — nie miał
innego wyjścia.
Rozmowa trwała
jeszcze chwilę, ale nie wniosła nic ciekawego. Athan raz jeszcze obiecał, że
niebawem się z nią spotka, po czym schował telefon, odetchnąwszy głęboko. Nie
wiedział, co ze sobą zrobić, ale na szczęście — dość paradoksalnie — ukłuło go
poczucie winy na myśl o Jehanne. Dość dawno się z nią nie widział, lecz niosło
to ze sobą jeden plus — dzięki temu dziewczyna odrobinę lepiej poznała
Ishmaela. Jeszcze nie zdążył wybadać, jakie nastroje panowały między nimi, lecz
Athan wierzył, że jego przyjaciel wstrzymał się z typową dla siebie
złośliwością.
Jak zawsze, gdy
stawał przy jej drzwiach, najpierw zapukał, lecz tym razem nie otrzymał żadnej
odpowiedzi i to mocno go zmartwiło. Zaglądając ostrożnie do środka przeraził
się, że wewnątrz nikogo nie było. Wprawdzie każda sypialnia miała przypisaną do
siebie łazienkę, więc niewykluczone, że to tam obecnie przebywała. Odgłosu
prysznica nie słyszał, dlatego uznał, że odczeka chwilę, zanim zacznie się
martwić.
Ale w końcu
musiał zacząć, bo wyglądało na to, że Jehanne opuściła sypialnię. Wprawdzie Ish
niedawno o tym wspominał, poza tym to teoretycznie dobrze, że wreszcie odważyła
się wyjść, ale Athan i tak miał wątpliwości. Zresztą nie wiedział, gdzie jej
szukać, dlatego ostrożnie zaglądał do każdego pokoju na piętrze. Wszystkie
kolejne drzwi starał się otwierać bardzo ostrożnie, aby w razie czego nie
odstraszyć Jehanne i dość szybko przekonał się, że miał rację. Gdy tylko
zauważył, że drzwi prowadzące do jednej z dwóch tutejszych biblioteczek były
otwarte, domyślał się, kto mógł tam myszkować. Niemal bezszelestnie zakradając
się do środka, przyglądał się Jehanne odwróconej do niego plecami. Stała przy
jednej z półek po lewej stronie, wpatrując się w okładkę trzymanej przez siebie
książki. Athan nie umiał jej rozpoznać, więc albo o niej zapomniał, albo nigdy
jej nie przeczytał. Zbiory książkowe, które skrywała ta posiadłość, były
naprawdę imponujące, zwłaszcza że niemała część należała do poprzedniego
właściciela dworu, który postanowił je tu zostawić.
Długo się
zastanawiał, czy powinien się odezwać. Wprawdzie chodziło mu tylko o odnalezienie
dziewczyny, a widząc, że miała się dobrze, mógł zawrócić, by jej nie
przeszkadzać. Był jednak ciekaw, cóż tak fascynującego Jehanne odnalazła w tej
jednej książce. Niestety, nie zdążył podjąć decyzji, gdyż Jehanne nagle się
poruszyła, dostrzegając go kątem oka. Niemal podskakując ze strachu, wpatrywała
się w niego szeroko otwartymi oczami, w których lśnił najczystszy strach. Nadal
nie wypuszczając z rąk książki, odsunęła się od Athana jak najdalej, wciskając
w kąt biblioteczki. Athan nie miał pojęcia, jak zareagować: Jehanne całkowicie
go zaskoczyła tak nerwową reakcją.
— Spokojnie —
szeptał, lekko unosząc ręce — spokojnie… To tylko ja. Spokojnie, nie martw się.
Dziewczyna nadal
nie ruszała się z miejsca, ale lekko się uspokoiła. Mimo to wciąż bacznie go
obserwowała, a Athan zrozumiał, że należało stać w miejscu i nie ruszyć się ani
na krok.
— Jeśli się
martwisz — zaczął ostrożnie — że nie powinno cię tu być, to niepotrzebnie.
Cieszę się, że zdołałaś wyjść i sama zwiedzić inne pomieszczenia. Nie tylko nie
zamierzam ci tego zabraniać, ale chciałbym, byś robiła to częściej.
Jehanne lekko
kiwnęła głową, dając mu znak, że słyszała i rozumiała, co do niej mówił. Jednak
na tym ich rozmowa stanęła, a Athan musiał wymyślić coś innego.
— Jeśli powiodło
cię od razu ku bibliotece — odezwał się spokojnym, pogodnym tonem, rozglądając
się po otoczeniu — to znaczy, że musisz kochać książki. Cieszy mnie to —
uzupełnił z uśmiechem — bo mało kto dziś poświęca czas tej staromodnej
rozrywce. Ale my, wampiry, już chyba tacy jesteśmy: staromodni. I może dlatego
lubimy tak samo staromodne zabawy. Ja też uwielbiam czytać — dodał — choć
ostatnio niestety nie mam ku temu wielu okazji.
Jehanne nieco się
rozluźniła, wreszcie nie spoglądając na niego z lękiem, a z ciekawością. Bardzo
go to ucieszyło i uspokoiło, choć wciąż nie zamierzał do niej podchodzić. W
razie potrzeby zamierzał ją tu zostawić, aby mogła oddać się bez reszty swojej
pasji, wiedząc, gdzie jej ewentualnie szukać. Jednak rudowłosa nie uciekała, a
zamiast tego wyprostowała się lekko, odklejając od narożnika.
— Ta jedna
książka chyba bardzo cię zainteresowała? — zagadnął wesoło. — Więc ją
zatrzymaj. Jest twoja. Mogę tylko poznać jej tytuł?
— To „Ars
libertatis” — wymamrotała cicho.
Athan zastanowił
się chwilę, ale nic mu to nie mówiło.
— Chyba jeszcze
do tej pozycji nie dotarłem — odparł z ciepłym uśmiechem. — A jaki to autor?
Jehanne zawahała
się wyraźnie, raz jeszcze z czułością spoglądając na książkę.
— Gustave
Devereaux…
— To zbieżność
nazwisk? — spytał, szczerze zaciekawiony. — Czy…
— To książka
mojego ojca — odparła cicho, raz jeszcze spoglądając na tom i ostrożnie go
otwierając, wpatrując się w pożółkłe kartki.
— Och —
westchnął, po chwili uśmiechając się szeroko — a więc twój ojciec był pisarzem?
To wspaniale! To…
Przerwała mu
wibracja telefonu. Niezadowolony, że ktokolwiek dzwonił do niego akurat w tak
ważnym momencie, przeprosił Jehanne na chwilę, po czym wymknął się z biblioteki,
wyjmując komórkę. Nie znał numeru, który się wyświetlał, dlatego miał pewne
obawy. Mimo to w końcu odebrał.
— Słucham…
— Athanasius
Tismaneanu? — spytała jakaś kobieta, którą Athan słyszał pierwszy raz w życiu.
I ktokolwiek to był, niespecjalnie mu się podobało, że ktoś obcy o niego
wypytywał.
— Kto mówi? —
spytał chłodno, nawet nie siląc się na uprzejmość.
— Lena Goodburg.
Nie poznaliśmy się jeszcze, choć mam prawo przypuszczać, że już pan o mnie
słyszał.
Stojąc jak wryty,
wpatrywał się tępo przed siebie, nie dając wiary w to, co właśnie usłyszał.
Zimny dreszcz momentalnie spłynął po całym jego ciele, mocno nim wstrząsając.
Porażony zagrożeniem, które znajdowało się dosłownie o krok, nie miał pojęcia,
co powinien zrobić. Silny niepokój zupełnie oblepił jego myśli, nie pozwalając
na żadne skupienie. Jak to możliwe, że ta kobieta do niego trafiła? Czego mogła
od niego chcieć? I jak mogła być aż tak bezczelna, by tak po prostu sobie do
niego zadzwonić?
Athan
błyskawicznie przypomniał sobie, co mówił o niej Matt. Była niezaprzeczalnie
połączona z morderstwem Elijaha. Dodatkowo związała się niegdyś z potworem,
który więził i torturował biedną Jehanne. Athanasius nie wierzył, by ktokolwiek
z otoczenia Blome’a był od niego choć odrobinę lepszy. I ona zapewne też nie.
— Czego chcesz? —
wysyczał przez zaciśnięte zęby. Gniew, który nim szarpał, kazał mu krzyczeć i
tylko przebywająca w pobliżu Jehanne go hamowała.
— Porozmawiać —
odparła poważnym tonem. — Ale nie przez telefon. Osobiście, w cztery oczy.
Wprost nie mógł
się powstrzymać od pogardliwego prychnięcia. Wiedział, że rozmowa z kimś takim
była szalenie niebezpieczna — zwłaszcza że tak niedawno poważnie naraził się
Blome’owi. A teraz jego była żona, która podobno także szukała tego psychopaty,
chce porozmawiać. Athan nie zamierzał wierzyć w ani jedno słowo, a jednak czuł
kiełkującą w sobie ciekawość.
— O czym? —
warknął.
— O wspólnych
interesach. Wiem, że szukasz Blome’a. Ja też go szukam.
— To szukaj. Nie
sądzę, bym był ci do czegokolwiek potrzebny.
W słuchawce na
moment zapanowało milczenie. Athan miał nadzieję, że kobieta się rozłączy, ale
nic z tego.
— We dwoje zawsze
raźniej — wyjaśniła drwiąco — i bezpieczniej. Poza tym, co dwie głowy, to nie
jedna. Ja mogę pomóc tobie, a ty możesz pomóc mi.
— Nie jestem
ciekaw — mruknął ponuro, walcząc z ochotą, by po prostu odjąć telefon od ucha i
się rozłączyć.
— Zaczekaj! —
zawołała, najwyraźniej również wyczuwając ten spadek zainteresowania. — Na dowód
swoich dobrych intencji, mogę pierwsza wyjąć do ciebie pomocną dłoń. Bo zdaje
mi się, że jestem w posiadaniu informacji, które mogą cię zainteresować.
— Więc słucham —
rzekł głosem pozbawionym wszelkich emocji.
— Wiem, że Blome
ostatnio coś znalazł — wyjaśniła pospiesznie. — Coś, czego musiał szukać od
dawna, bo od kilku dni jego działania były jakieś pospieszne i nerwowe. A
przynajmniej tak było do pewnego czasu, bo teraz… zniknął. Nie mam pojęcia,
gdzie jest, choć dotychczas miałam go w zasięgu wzroku.
— Więc dlaczego
nie zareagowałaś?! — krzyknął, nie mogąc się powstrzymać od podniesienia głosu.
— Dlaczego go nie dorwałaś, skoro miałaś go tak blisko, a też go szukasz?
— Bo sam Blome —
odparła cierpliwie — nie jest warty funta kłaków. Najcenniejsze jest to, co
Blome chowa. Raczej nie zechce nam tego sam powiedzieć, więc musimy sami się
temu przypatrzeć i sami odgadnąć, co takiego ukrywa.
Ja już wiem,
co on tam ukrywa, pomyślał ponuro, mimowolnie spoglądając w stronę
biblioteki.
— Teraz zupełnie
zniknął, jakby bardzo się gdzieś spieszył. Posłuchaj… Blome tu kogoś szukał…
— Wiem.
Tym najwyraźniej
ją zaskoczył, bo gwałtownie zamilkła.
— Wiesz —
powtórzyła powoli, najwyraźniej nad czymś się zastanawiając. — Więc oboje
możemy łatwo wywnioskować, że czegokolwiek szukał, to to znalazł.
— Wiesz, o kogo
chodzi?
— Mam
podejrzenia. Ale o tym wolałabym porozmawiać w cztery…
— Mów — syknął
gniewnie.
— Spotkajmy się —
zawyrokowała — to wszystko wyjaśnię. Ale… gdzie się teraz znajduje twoja
przyjaciółka, Aria Vasco?
Panika
momentalnie chwyciła go za gardło, chwilowo pozbawiając tchu. Dysząc ciężko,
próbował odgonić od siebie wszystkie czarne myśli, które zalewały mu głowę. Po
co pytała o Arię? Czego od niej chciała? Ogromny strach stanowił w tym momencie
szczelną barierę oddzielającą logikę od emocji: bo choć Athan z tyłu głowy
rozumiał to sugestywne pytanie, nie mógł uwierzyć w to, co miało mu przekazać.
Nie mógł i nie chciał uwierzyć.
— D-dlaczego… —
wydyszał słabo, ledwie słyszalnie. — Dlaczego… pytasz o…
— Lepiej trzymaj
ją blisko siebie. Bardzo blisko — podkreśliła ponuro. — Jutro o
dziesiątej, bar Stella Plaza. Będzie o tej porze zamknięty, ale jak zapukasz i
powiesz, z kim chcesz się widzieć, to cię wpuszczą. Zajdę cię tam.
Po tych słowach
kobieta się rozłączyła, pozostawiając Athana samego ze swoim strachem, lękiem,
niepokojem i paniką. Pozostawiając samego z najczarniejszymi myślami, które w
wyobraźni jawiły się jako najbrutalniejsze, najmakabryczniejsze i
najokrutniejsze wizje, jakie tylko mógłby sobie wyobrazić…
Ale nie wierzył.
Trzymał się resztek zdrowego rozsądku i podejrzliwości — i nie wierzył. Nie
miał pojęcia, dlaczego ta cała Goodburg pytała o Arię, czego od niej chciała i
dlaczego kazał jej pilnować. Nie wiedział tego wszystkiego, ale Athan tłumaczył
sobie z przekonaniem, że to nie miało większego znaczenia. Aria przez jakiś
czas towarzyszyła mi w śledztwie i dlatego ta cała Goodburg ją ze mną
skojarzyła. Tak, to na pewno dlatego. I nie ma innego powodu, nie ma!
Czuł, jak traci
grunt pod nogami. Chwiejnie podszedł do balustrady, usilnie się je chwytając,
aby nie upaść. Stale sobie tłumaczył, że to nie miało z Arią nic wspólnego. Nie
mogło mieć. Aria wyjechała, rozczarowana i rozgoryczona po ich ostatniej
kłótni. Zawsze tak robiła — znikała na kilka dni i nie odzywała się do nikogo.
To dlatego nie odwiedziła Marisy, to z pewnością dlatego. Tłumaczył sobie, że
Arii nic nie jest, lecz na wszelki wypadek schowa dumę do kieszeni i do niej
zadzwoni. Tak na wszelki wypadek. Tylko po to, by po prostu usłyszeć jej głos w
słuchawce. Potem się rozłączy. Albo ją przeprosi. Nie wiedział, co zrobi, ale
musiał usłyszeć jej głos.
Musiał usłyszeć jej głos. Musiał usłyszeć jej głos. Musiał.
Musiał. Musiał.
Ręce silnie mu
drżały, przez co z największym trudem chwycił telefon i odnalazł właściwy
numer. Jego serce biło coraz mocniej, coś też połaskotało go po policzku:
najpierw raz, potem drugi, potem trzeci. Ocierając to z twarzy, lękliwie
przyłożył telefon do ucha, przygotowując się psychicznie, aż usłyszy jej głos.
Bał się tego — oczywiście, że się bał! Tak bardzo się pokłócili, tak okrutnie
ją potraktował — z pewnością była na niego zła. Dlatego czekał, coraz szybciej
tracąc cierpliwość. Nie odbierała, ale to na pewno dlatego, że nie chciała z
nim rozmawiać. Znowu coś połaskotało go po policzku, ale to zignorował. Nadal
czekał. Aria nadal nie odbierała.
— Odbierz ten
telefon — szeptał silnie drżącym głosem. — Odbierz, odbierz, odbierz…
Czekał, nadal
czekał. Odezwała się sekretarka informująca o tym, że numer nie odpowiada.
Spróbował jeszcze raz. W końcu musiała odebrać.
— Odbierz telefon
— jęczał lękliwie. Dywan, w który się wpatrywał, zaczął się zamazywać, jakby
coś nagle wpadło mu do oka. — Odbierz telefon! Odbierz go! Odbierz! Odbierz!
Czwarty sygnał,
piąty sygnał, szósty, siódmy. Cisza. Upiorna, potworna, nieznośna cisza.
— Odbierz…
odbierz! ODBIERZ TEN PIERDOLONY TELEFON! — ryknął rozpaczliwie, po chwili
ciskając komórką o ścianę.
Obraz przed
oczami całkiem się rozmazał. Świat zaczął się chwiać i kołysać; policzki wciąż
łaskotały od spływających po nich łez. Osuwając się na ziemię, spoglądał tępo
na roztrzaskany telefon. Może zrobił źle. Może powinien wykonać jeszcze kilka
telefonów. Może powinien zadzwonić do Matta, do Davida, znowu do Marisy. Może
by wiedzieli, gdzie jest Aria. Może by mu powiedzieli, że była cała i zdrowa.
Nie sięgnął po
telefon. Nie było po co, i tak nie usłyszałby tego, czego pragnął.
Bo on wiedział.
Już wiedział.
Wiedział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz