ROZDZIAŁ 85

 ATHANASIUS

     Nie umiał wytłumaczyć uczucia, które zupełnie nagle zmroziło jego serce, a myśli oblepiło lepkim, przerażającym chłodem. Nie umiał wyjaśnić, że niespodziewanie mury, które go otaczały, wydały mu się obce i przytłaczające. Były mu więzieniem, w którym dobrowolnie się zamknął. Wysokie ściany, na które patrzył niemal każdego dnia, zdawały się zionąć przygnębiającym, przejmującym chłodem, tym samym dając znać, że to już nie była ciepła, rodzinna przystań. Światło wydobywające się z lamp było chłodne, blade i zbyt surowe, by poradzić sobie z obejmującym go mrokiem. Znajome korytarze, którymi tak często przechodził, jakby zawężały się z każdym postawionym krokiem, z czasem pozostawiając coraz mniej przestrzeni. Wszelkie meble i ozdoby, dotychczas cieszące oko i napawające dumą, teraz tylko mu zawadzały, stanowiąc szpetny element smutnego, samotnego krajobrazu, jaki przemierzał.

     Athan nie potrafił tego wytłumaczyć, lecz w jednej chwili poczuł się zbyt duży na ten wielki dom. I zbyt samotny. Jakby nagle czegoś w nim zabrakło, jakby coś odeszło, lecz tym razem bezpowrotnie.

     Wiedział, czego w tym domu brakowało. Kogo brakowało. Nawet jeśli nie dostał żadnego sygnału, znaku, informacji.

     Wiedział. Po prostu wiedział.

     Być może właśnie dlatego niespodziewanie poczuł, że musi wyjść z gabinetu, w którym dotąd ukrywał się jak ostatni tchórz. Niemal rwąc się w kierunku drzwi, poczuł nagłą potrzebę ujrzenia Arii raz jeszcze — choćby miał być tym ostatnim. Z tyłu głowy miał świadomość, że traktował ją jak przedmiot, którym dowolnie się bawił i który przez większość czasu nie sprawiał mu przyjemności, dlatego wciąż go odrzucał. Pogarda, jaką miał w stosunku do siebie szarpała jego mięśnie, nerwy i myśli, ilekroć tylko sobie to uświadamiał. Przecież także ostatnio tak postąpił, w jednej chwili dając się obezwładnić jej urokowi i swojej tęsknocie, by w następnej lodowatym tonem oznajmić, że nie była tu już mile widziana.

     Dlaczego tak postępował? Sam nie wiedział. Czuł bowiem, że już dawno zagubił się w swoich pragnieniach i obawach. Już dawno zapominał, czego chciał, a czego się bał. I już dawno zdążył to wszystko ze sobą pomylić.

     Zamyśliwszy się, nawet nie zauważył, jak trafił pod wejście do oranżerii. Bezwiednie podążył do miejsca, które najbardziej kojarzyło mu się z Arią. Nie śmiał wejść do środka, za bardzo się bojąc, że gdy to zrobi, rozpacz targnie nim na tyle silnie, że nie będzie umiał jej opanować. Dlatego stał na zewnątrz, spoglądając przez oszkloną ściankę na ten mały, przytulny kącik zaprojektowany w całości przez Arię. Niechętnie, choć jednocześnie z wielką przyjemnością, przypomniał sobie chwile tam spędzone. Przypominał sobie, jak w wolnym czasie wylegiwali się na miękkich sofach i wchłaniali letnie słońce, wpatrywali się w uwielbieniem w wiosenny lub jesienny deszcz, albo podziwiali zimowy spektakl płatków śniegu. Bez trudu ujrzał oczyma wyobraźni krzątającą się tam Arię, która z błyskami w oczach coś mu pokazywała, o czymś mu opowiadała. Śmiała się przy tym i energicznie gestykulowała rękami — jak zawsze, gdy była czymś podekscytowana. Athan zwykle śmiał się z tej jej nadmiernej energii, choć w rzeczywistości nie mógł oderwać od tego widoku wzroku, sycąc się szczęściem tej, którą tak kochał.

     Pamiętał, że potrafiła spędzić niemal godzinę na krążeniu po oranżerii w poszukiwaniu właściwego miejsca dla sztalugi, chcąc zabrać się za kolejne portrety.

     Pamiętał tę sztalugę. Sztalugę, która zniknęła.

     Targnięty silnym niepokojem, raz jeszcze rozejrzał się po otoczeniu, a im bardziej się skupiał, tym więcej braków dostrzegał. Zniknęły stojące tam obrazy i płótna, a także kilka przyborów do malowania, których Aria ostatnim razem nie zdążyła zabrać. Athanasius niczego tam nie ruszał i pozostawił tak, jak wyglądało to prawie sto lat temu. Wydał swoim domownikom wyraźne instrukcje: niczego nie tykać, jedynie sprzątać, dbać o czystość oraz stan wszystkich tych przedmiotów. Dlatego zapłonęła w nim furia na myśl, że ktokolwiek śmiał się tym nakazom sprzeciwić. Zaciskając pięści, rozejrzał się gniewnie po otoczeniu, jakby chcąc jak najszybciej znaleźć winnego. Od razu pomyślał o Ishmaelu — od samego początku nie ukrywał niechęci do Arii i choć Athanasius nie podejrzewał przyjaciela o aż taką bezczelność, musiał to sprawdzić.

     — Ish?! — wrzasnął doniośle, gdy zbliżał się do jego biura położonego na tyłach posiadłości, we wschodnim skrzydle.

     Wpadając jak burza do właściwego pomieszczenia, rozejrzał się pospiesznie po wnętrzu. Podłużny, wąski pokój skąpany w bieli i złocie przypominał bardziej bogato zdobiony korytarz jakiegoś pałacu, niż czyjeś biuro. Obie boczne ściany zastawione były półkami z książkami i tylko dokładnie naprzeciw wejścia stało wysokie, wielkie biurko. Także stamtąd wpadało światło dnia oświetlające całe wnętrze: zza ogromnego okna malował się widok na niewielki ogrodzik, którego centralną częścią była wysoka, marmurowa      fontanna.

     Tak jak się tego spodziewał, jego przyjaciel zasiadał za biurkiem, spoglądając na niego spod zmarszczonych brwi.

     — Wchodziłeś ostatnio do oranżerii? — spytał Athan bez zbędnych wstępów.

     — Do tego miejsca — zaczął nieco lekceważącym tonem — które kazałeś wszystkim omijać szerokim łukiem? Nie, Athan, nie wchodziłem.

     Coraz bardziej rozgniewany i zaniepokojony, czym prędzej wyszedł z pomieszczenia, raz jeszcze rozglądając się dookoła. Zastanawiał się, gdzie była Adrianna, jego pokojówka. Było stosunkowo wcześnie, więc wciąż powinna się gdzieś kręcić, choć Athan miał coraz więcej wątpliwości, że ta przemiła pani w średnim wieku mogłaby się popisać taką niesubordynacją — zwłaszcza po wielu latach współpracy.

     — Pani Adrianno — zaczął, starając się opanować drzemiące w nim nerwy — czy zaglądała pani ostatnio do oranżerii?

     Niziutka, tęga kobieta o brązowych włosach ciasno zaczesanych w kok i wręcz nienaturalnie dużych, zielonych oczach omiotła go nieporuszonym emocjami wzrokiem. Nim odpowiedziała, Athan usłyszał, że zbliżał się do nich Ishmael, który najwyraźniej miał coś jeszcze do powodzenia.

     — Tak, panie Tismaneanu — odparła gładko. — Tak jak co dzień, omiotłam wszystko z kurzu i odkurzyłam sofy. Tylko podłogi nie myłam, bo myłam wczoraj, a…

     — Dobrze — przerwał niecierpliwie — a czy coś pani tam przestawiała?

     — Ależ skąd! — zaprzeczyła gwałtownie. — Wszystko zostało na swoim miejscu!

     — A czy sztaluga tam wtedy stała?

     — Stała — potwierdziła ze zdziwioną miną. — Przecież zawsze tam stoi.

     Zakrył usta dłonią, zastanawiając się, co w takim razie stało za tajemniczym zniknięciem tego przedmiotu. I choć gdzieś z tyłu głowy formowała się odpowiedź, Athan bał się brać ją pod uwagę.

     — Dziękujemy, pani Adrianno — odezwał się uprzejmie Ishmael, tym samym odsyłając pokojówkę. Kobieta kiwnęła głową, po czym prędko się oddaliła, zostawiając ich samych. — Jakbyś mi powiedział od razu, czego szukasz — mruknął, zwracając się do Athana — to bym ci powiedział, co się stało. W przeciwieństwie do niektórych — łypnął groźnie na przyjaciela — ja się nie zamknąłem na kilka godzin w jednym pokoju i obserwowałem, co się tu przez ten czas działo. Dwie sprawy… a właściwie to trzy. Pierwsza jest taka, że Aria już opuściła ten dom.

     Athanasius czym prędzej odwrócił głowę, na moment zamykając oczy. Oddychając coraz ciężej, próbował rozluźnić nagle spięte mięśnie, ale nie był w stanie. Świadomość, że Ara znowu odeszła sprawiała, że się dusił. Dusił się swoimi tajemnicami, które zabijały ich związek. Dusił się tym, jaką ją traktował. Dusił się tym, jak za nią tęsknił i jak bardzo chciało mu się wrzeszczeć na samą myśl, że po raz kolejny doprowadził do jej odejścia. I po raz kolejny jej nie gonił.

     Na szczęście Ishmael to rozumiał, bo zamiast kontynuować, odczekał chwilę, pozwalając Athanowi pogodzić się z tą wieścią. Jasnym było, że nie zdoła — nigdy nie zdoła — ale potrzebował czasu, by zacząć udawać. Udawać, że już jest wszystko w porządku.

     — Druga jest taka — zaczął ostrożnie — że wzięła ze sobą wszystkie swoje rzeczy. I przez wszystkie, mam na myśli… naprawdę wszystkie. Zabrała każdą swoją książkę, każde ubranie, każdy brudny pędzel. A to, czego nie mogła zabrać, zniszczyła. Między innymi tę sztalugę.

     Coś niespodziewanie kopnęło go w żołądek i ścisnęło boleśnie za gardło. Czując, jak momentalnie blednie, nie potrafił zebrać rozbieganych myśli. I nie chciał ich zbierać — gdyby to zrobił, całość ułożyłaby się w wyjątkowo okrutny wniosek, że to był symbol ich ostatecznego końca. Końca tego, co kiedykolwiek ich łączyło.

     Teraz przynajmniej rozumiał, dlaczego jego własny dom nagle wydał mu się taki zimny i obcy. Pozbawiony jakiegokolwiek, choćby najmniejszego elementu związanego z Arią, nie był już bezpiecznym azylem, a jedynie stertą ładnie ułożonych desek i kamieni, pozbawionych jakiegokolwiek ducha.

     Niespodziewanie poczuł, że musi znaleźć cokolwiek. O czymś na pewno zapomniała, coś musiała przeoczyć! Gwałtownie się zrywając, wyminął Isha, wręcz biegnąc w stronę dawnej sypialni Arii. To pomieszczenie, podobnie do oranżerii, także stanowiło dla Athanasiusa swoistą strefę skarżoną. Ostatni raz wszedł do tego pomieszczenia niemal sto lat temu, lecz tym razem nie miał żadnych oporów. Zmartwiał, gdy zauważył znaczące zmiany. Książka, która cały czas leżała na łóżku, zniknęła, podobnie jak cała pościel i wszystkie tomy z półki. Niemal obsesyjnie przetrząsając każdą szafkę, zaglądając za komodę i pod łóżko, nie znalazł niczego, co mogłoby stanowić dowód, że Aria rzeczywiście kiedykolwiek tu mieszkała. To go przeraziło, lecz nie zdemotywowało, a wprost przeciwnie: w tym momencie odnalezienie czegokolwiek związanego z Arią było jego jedynym pragnieniem. Jednak w pobliskiej łazience nie znalazł żadnych kosmetyków: nie było nawet malutkiego pojemniczka z kremem, który wypadł jej kiedyś za szafkę. W jego, a niegdyś ich wspólnej sypialni nie było już ani jednej jej koszuli nocnej czy bielizny, w kuchni nie znalazł żadnych jej ziółek, kubków i starych pojemników. Nie było żadnych jej obrazów, żadnych szkiców i notatek. Nie było perfum, ubrań, biżuterii.

     Nie było. Po prostu nie było.

     Nie mógł w to uwierzyć. Tak nagle uświadomił sobie bowiem, że dopóki w tym domu znajdowały się jakiekolwiek ślady obecności Arii, wciąż wierzył, że być może kiedyś wróci — nawet z tak głupim pretekstem jak odbiór swojej własności. Lecz teraz i ta nadzieja zgasła, choć była wątła, niewyraźna, wymyślona niemal na siłę. Nawet wtedy, te prawie sto lat temu, po ich wielkiej kłótni i zapowiedzi opuszczenia tego domu przez Arię, wampirzyca nie zabrała wszystkiego. Nie dbała o to? Nie. Ona też wierzyła, że dane jej będzie wrócić. Jednak jeśli tym razem postanowiła zetrzeć stąd wszelkie ślady swojej obecności, musiała być bardzo zdeterminowana.

     I pewna tego, że nigdy tu nie wróci.

     Długo nie umiał wybudzić się z tego letargu, w który wpadł po przeszukaniu ostatniego miejsca, które mogłoby dać mu nadzieję. Nie dało, a Athan zupełnie nie wiedział, jak sobie z tym poradzić.

     Ishmael, niczym jego anioł stróż, wciąż stał z tyłu, czujnie go obserwując. Athanasius wiedział, że przyjaciel się o niego martwił. Drawson nie był głupi i zdawał sobie sprawę, że od dłuższego czasu psychika Athana była roztrzaskana na miliony małych kawałeczków, które ledwie się ze sobą trzymały, związane ostatnią cienką nicią. Dlatego się martwił i dlatego starał się go wspierać — choć wiedział, że nie miał zbyt wielkiego pola manewru.

     — Coś jeszcze? — spytał cichym, słabym, lekko zachrypniętym głosem. Pragnął usłyszeć odpowiedź przeczącą, nie mając już sił zupełnie na nic.

     — Owszem — odparł Ish nieco niepewnie, z uwagą przyglądając się Athanowi. Sprawiał wrażenie, jakby upewniał się, czy na pewno powinien się odzywać. — Widziałem Jehanne chodzącą po korytarzu na piętrze. Nie widziała mnie, a ja nie chciałem jej straszyć, bo była wyraźnie przerażona. Zachowywała się jak złodziej na włamach. Ale to już chyba coś, no nie?

     Athan uśmiechnął się mimowolnie i ten gest zaskoczył nawet jego samego. Dziwił się, że w tak podłym dla siebie czasie cokolwiek mogło sprawić mu choć odrobinę przyjemności. A jednak wieść o tym, że Jehanne przełamała wreszcie pierwszą barierę, naprawdę nieco podniosła go na duchu.

     — Później do niej zajrzę — szepnął cicho. — Ty też mógłbyś zacząć się z nią zapoznawać. Gdy wszystko sobie przemyślę i jakoś ułożę, chyba… chyba miałbym do ciebie pewną prośbę.

     — Jaką? — spytał zaciekawiony Ishmael. — To ma jakiś związek z tą dziewczyną?

     — Tak. Ale o tym porozmawiamy później. Teraz mnie zostaw. Chciałbym zostać sam.

     Ish nie odezwał się ani słowem. Kiwnął tylko lekko głową, po czym odszedł, kierując się w stronę swojego gabinetu. Athan jeszcze przez chwilę stał w miejscu, nim uznał, że potrzebuje snu. O ile zdoła zasnąć, miał nadzieję, że prześpi kilka następnych dni, a gdy się obudzi, wszystko magicznie się poukłada.

     Wiedząc, że to niemożliwe, niespodziewanie przez głowę przemknęła mu myśl, że w takim razie wcale nie chciałby się obudzić.

 

     — Przepraszam, że cię ostatnio nie odwiedzałem. Mam nadzieję to jak najszybciej nadrobić, ale teraz mam… niespodziewanego gościa…

     Athanasius nie wiedział, jak wyjaśnić Marsie, dlaczego od prawie tygodnia jej nie odwiedził. Biorąc pod uwagę jej obecny stan, powinien stale otaczać ją swoją opieką i wsparciem. Jednak nie był w stanie udawać, że czuł się dobrze, co jego przyjaciółka z pewnością od razu by wyczuła i zaczęła się zamartwiać — a to było ostatnim, czego oboje potrzebowali. Poza tym nie było mowy o zostawieniu Jehanne samej. Wprawdzie Ish cały czas był obecny w rezydencji, jednak dziewczyna nie miała do niego aż tyle zaufania, co do Athana. Dlatego zdecydował się choćby zadzwonić do przyjaciółki, aby nie myślała, że o niej zapomniał.

     — Gościa? — zainteresowała się Marisa. — To ty miewasz u siebie jakichkolwiek gości? Chyba że w sprawach biznesowych…

     — Niezupełnie — mruknął posępnie — ale o wszystkim ci opowiem, jak tylko znajdę chwilę czasu, by cię odwiedzić. A ty… jak się czujesz?

     — Ach — westchnęła — radzę sobie. Ciągle ktoś do mnie zagląda i na razie na szczęście ci wszyscy znajomi nie są na tyle nachalni, by zaraz mnie zabierać na jakieś wycieczki czy imprezy — zaśmiała się cicho. — Ale rzadko jestem w domu sama. To dobrze. Nie najlepiej się czuję w samotności…

     Athan pokiwał w ciszy głową, nie bardzo wiedząc, jak zareagować na te słowa. Przekładając telefon do drugiej ręki, zasępił się, zastanawiając, czy powinien spytać o Arię.

     — A… — zaczęła niepewnie Marisa — u was jak? Wiesz, nie orientuję się, na czym właściwie stoicie, ty i Aria…

     Z trudem się powstrzymał, aby nie odrzucić od siebie telefonu, zupełnie tak, jakby nagle zaczął go parzyć. Oddech momentalnie mu przyspieszył, a serce biło jak oszalałe, usilnie próbując wyskoczyć mu z klatki. Nienawidził tego, jak ostatnimi czasy reagował na to jedno imię.

     — Nie wspominała ci o niczym? — spytał cicho, ledwie wyraźnie. — Myślałem, że… że to po niej widać…

     — Och — szepnęła ze smutkiem — czyli jednak… rozstaliście się, znowu… Athan, na bogów, po co to wszystko? Dlaczego tak uparcie ją odrzucasz? Żadna z nas nie potrafi tego pojąć.

     Milczał. Bał się choćby odezwać, nie mając pewności, na jakie zwierzenia by się zdobył, gdyby zabrał głos.

     — A z Arią o niczym nie rozmawiałam — dodała po chwili. — Ostatni raz ją widziałam, jak wróciła z Edynburga, a potem od razu pojechała do ciebie. To było po tym, jak wyjechałeś. Naprawdę jej nie powiedziałeś o tej podróży, Athan? Ona się tego ode mnie dowiedziała! Czasami zachowujesz się jak dzieciak, naprawdę…

     To, co powiedziała Marisa, bardzo mu się nie spodobało i to z wielu powodów. Niepokój chwycił go za serce, gdy pospiesznie analizował to, co mu się nie zgadzało.

     — Skąd wróciła? — powtórzył, szczerze zdziwiony. — Co ona robiła w Szkocji?

     — Nie wiem, nie powiedziała. Ale mnie też to zdziwiło. Tak nagle obwieściła, że musi tam jechać, bo ma z kimś spotkanie. I tyle.

     Zastanowił się nad tym chwilę. Oczywiście przez te sto lat ich rozłąki Aria z pewnością nawiązała wiele przyjaźni rozsianych na całym świecie, to i w Szkocji zapewne się ktoś trafił. Ale co kazało jej tam pędzić tak nagle? To go mocno niepokoiło, ale nie miał jak tego wybadać.

     — Aria miała cię odwiedzić — mruknął w zamyśleniu. — Prosiłem ją o to, zanim… — Odetchnął powoli. — To dziwne, że do ciebie nie zajrzała.

     — Ani nie zadzwoniła — dodała. — Cały czas mam u siebie jej rzeczy. Ty swoje też zostawiłeś, tak między nami.

     Już prawie nie słuchał Marisy, zastanawiając się nad tym, dlaczego Aria nie odwiedziła przyjaciółka. Ich kłótnia to jedno, ale przecież Vasco doskonale wiedziała, że Marisa potrzebowała teraz bardzo dużo wsparcia. Poza tym sama Aria zapewne miała potrzebę wyżalenia się i najpewniej udałaby się z tym do pani Cavendish. Dlaczego tego nie zrobiła? To było do niej zupełnie niepodobne.

     Martwiło go to, lecz uciszała go bolesna świadomość, że od teraz kłopoty Arii nie były jego problemami. Zupełnie go od siebie odcinając, uniemożliwiła mu jakikolwiek kontakt i opiekę. Jeśli jego Stworzona wciąż nie widziała się z Marisą, musiała mieć jakiś ważny powód. Powód, który Athanasius musiał uszanować — nie miał innego wyjścia.

     Rozmowa trwała jeszcze chwilę, ale nie wniosła nic ciekawego. Athan raz jeszcze obiecał, że niebawem się z nią spotka, po czym schował telefon, odetchnąwszy głęboko. Nie wiedział, co ze sobą zrobić, ale na szczęście — dość paradoksalnie — ukłuło go poczucie winy na myśl o Jehanne. Dość dawno się z nią nie widział, lecz niosło to ze sobą jeden plus — dzięki temu dziewczyna odrobinę lepiej poznała Ishmaela. Jeszcze nie zdążył wybadać, jakie nastroje panowały między nimi, lecz Athan wierzył, że jego przyjaciel wstrzymał się z typową dla siebie złośliwością.

     Jak zawsze, gdy stawał przy jej drzwiach, najpierw zapukał, lecz tym razem nie otrzymał żadnej odpowiedzi i to mocno go zmartwiło. Zaglądając ostrożnie do środka przeraził się, że wewnątrz nikogo nie było. Wprawdzie każda sypialnia miała przypisaną do siebie łazienkę, więc niewykluczone, że to tam obecnie przebywała. Odgłosu prysznica nie słyszał, dlatego uznał, że odczeka chwilę, zanim zacznie się martwić.

     Ale w końcu musiał zacząć, bo wyglądało na to, że Jehanne opuściła sypialnię. Wprawdzie Ish niedawno o tym wspominał, poza tym to teoretycznie dobrze, że wreszcie odważyła się wyjść, ale Athan i tak miał wątpliwości. Zresztą nie wiedział, gdzie jej szukać, dlatego ostrożnie zaglądał do każdego pokoju na piętrze. Wszystkie kolejne drzwi starał się otwierać bardzo ostrożnie, aby w razie czego nie odstraszyć Jehanne i dość szybko przekonał się, że miał rację. Gdy tylko zauważył, że drzwi prowadzące do jednej z dwóch tutejszych biblioteczek były otwarte, domyślał się, kto mógł tam myszkować. Niemal bezszelestnie zakradając się do środka, przyglądał się Jehanne odwróconej do niego plecami. Stała przy jednej z półek po lewej stronie, wpatrując się w okładkę trzymanej przez siebie książki. Athan nie umiał jej rozpoznać, więc albo o niej zapomniał, albo nigdy jej nie przeczytał. Zbiory książkowe, które skrywała ta posiadłość, były naprawdę imponujące, zwłaszcza że niemała część należała do poprzedniego właściciela dworu, który postanowił je tu zostawić.

     Długo się zastanawiał, czy powinien się odezwać. Wprawdzie chodziło mu tylko o odnalezienie dziewczyny, a widząc, że miała się dobrze, mógł zawrócić, by jej nie przeszkadzać. Był jednak ciekaw, cóż tak fascynującego Jehanne odnalazła w tej jednej książce. Niestety, nie zdążył podjąć decyzji, gdyż Jehanne nagle się poruszyła, dostrzegając go kątem oka. Niemal podskakując ze strachu, wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, w których lśnił najczystszy strach. Nadal nie wypuszczając z rąk książki, odsunęła się od Athana jak najdalej, wciskając w kąt biblioteczki. Athan nie miał pojęcia, jak zareagować: Jehanne całkowicie go zaskoczyła tak nerwową reakcją.

     — Spokojnie — szeptał, lekko unosząc ręce — spokojnie… To tylko ja. Spokojnie, nie martw się.

     Dziewczyna nadal nie ruszała się z miejsca, ale lekko się uspokoiła. Mimo to wciąż bacznie go obserwowała, a Athan zrozumiał, że należało stać w miejscu i nie ruszyć się ani na krok.

     — Jeśli się martwisz — zaczął ostrożnie — że nie powinno cię tu być, to niepotrzebnie. Cieszę się, że zdołałaś wyjść i sama zwiedzić inne pomieszczenia. Nie tylko nie zamierzam ci tego zabraniać, ale chciałbym, byś robiła to częściej.

     Jehanne lekko kiwnęła głową, dając mu znak, że słyszała i rozumiała, co do niej mówił. Jednak na tym ich rozmowa stanęła, a Athan musiał wymyślić coś innego.

     — Jeśli powiodło cię od razu ku bibliotece — odezwał się spokojnym, pogodnym tonem, rozglądając się po otoczeniu — to znaczy, że musisz kochać książki. Cieszy mnie to — uzupełnił z uśmiechem — bo mało kto dziś poświęca czas tej staromodnej rozrywce. Ale my, wampiry, już chyba tacy jesteśmy: staromodni. I może dlatego lubimy tak samo staromodne zabawy. Ja też uwielbiam czytać — dodał — choć ostatnio niestety nie mam ku temu wielu okazji.

     Jehanne nieco się rozluźniła, wreszcie nie spoglądając na niego z lękiem, a z ciekawością. Bardzo go to ucieszyło i uspokoiło, choć wciąż nie zamierzał do niej podchodzić. W razie potrzeby zamierzał ją tu zostawić, aby mogła oddać się bez reszty swojej pasji, wiedząc, gdzie jej ewentualnie szukać. Jednak rudowłosa nie uciekała, a zamiast tego wyprostowała się lekko, odklejając od narożnika.

     — Ta jedna książka chyba bardzo cię zainteresowała? — zagadnął wesoło. — Więc ją zatrzymaj. Jest twoja. Mogę tylko poznać jej tytuł?

     — To „Ars libertatis” — wymamrotała cicho.

     Athan zastanowił się chwilę, ale nic mu to nie mówiło.

     — Chyba jeszcze do tej pozycji nie dotarłem — odparł z ciepłym uśmiechem. — A jaki to autor?

     Jehanne zawahała się wyraźnie, raz jeszcze z czułością spoglądając na książkę.

     — Gustave Devereaux…

     — To zbieżność nazwisk? — spytał, szczerze zaciekawiony. — Czy…

     — To książka mojego ojca — odparła cicho, raz jeszcze spoglądając na tom i ostrożnie go otwierając, wpatrując się w pożółkłe kartki.

     — Och — westchnął, po chwili uśmiechając się szeroko — a więc twój ojciec był pisarzem? To wspaniale! To…

     Przerwała mu wibracja telefonu. Niezadowolony, że ktokolwiek dzwonił do niego akurat w tak ważnym momencie, przeprosił Jehanne na chwilę, po czym wymknął się z biblioteki, wyjmując komórkę. Nie znał numeru, który się wyświetlał, dlatego miał pewne obawy. Mimo to w końcu odebrał.

     — Słucham…

     — Athanasius Tismaneanu? — spytała jakaś kobieta, którą Athan słyszał pierwszy raz w życiu. I ktokolwiek to był, niespecjalnie mu się podobało, że ktoś obcy o niego wypytywał.

     — Kto mówi? — spytał chłodno, nawet nie siląc się na uprzejmość.

     — Lena Goodburg. Nie poznaliśmy się jeszcze, choć mam prawo przypuszczać, że już pan o mnie słyszał.

     Stojąc jak wryty, wpatrywał się tępo przed siebie, nie dając wiary w to, co właśnie usłyszał. Zimny dreszcz momentalnie spłynął po całym jego ciele, mocno nim wstrząsając. Porażony zagrożeniem, które znajdowało się dosłownie o krok, nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Silny niepokój zupełnie oblepił jego myśli, nie pozwalając na żadne skupienie. Jak to możliwe, że ta kobieta do niego trafiła? Czego mogła od niego chcieć? I jak mogła być aż tak bezczelna, by tak po prostu sobie do niego zadzwonić?

     Athan błyskawicznie przypomniał sobie, co mówił o niej Matt. Była niezaprzeczalnie połączona z morderstwem Elijaha. Dodatkowo związała się niegdyś z potworem, który więził i torturował biedną Jehanne. Athanasius nie wierzył, by ktokolwiek z otoczenia Blome’a był od niego choć odrobinę lepszy. I ona zapewne też nie.

     — Czego chcesz? — wysyczał przez zaciśnięte zęby. Gniew, który nim szarpał, kazał mu krzyczeć i tylko przebywająca w pobliżu Jehanne go hamowała.

     — Porozmawiać — odparła poważnym tonem. — Ale nie przez telefon. Osobiście, w cztery oczy.

     Wprost nie mógł się powstrzymać od pogardliwego prychnięcia. Wiedział, że rozmowa z kimś takim była szalenie niebezpieczna — zwłaszcza że tak niedawno poważnie naraził się Blome’owi. A teraz jego była żona, która podobno także szukała tego psychopaty, chce porozmawiać. Athan nie zamierzał wierzyć w ani jedno słowo, a jednak czuł kiełkującą w sobie ciekawość.

     — O czym? — warknął.

     — O wspólnych interesach. Wiem, że szukasz Blome’a. Ja też go szukam.

     — To szukaj. Nie sądzę, bym był ci do czegokolwiek potrzebny.

     W słuchawce na moment zapanowało milczenie. Athan miał nadzieję, że kobieta się rozłączy, ale nic z tego.

     — We dwoje zawsze raźniej — wyjaśniła drwiąco — i bezpieczniej. Poza tym, co dwie głowy, to nie jedna. Ja mogę pomóc tobie, a ty możesz pomóc mi.

     — Nie jestem ciekaw — mruknął ponuro, walcząc z ochotą, by po prostu odjąć telefon od ucha i się rozłączyć.

     — Zaczekaj! — zawołała, najwyraźniej również wyczuwając ten spadek zainteresowania. — Na dowód swoich dobrych intencji, mogę pierwsza wyjąć do ciebie pomocną dłoń. Bo zdaje mi się, że jestem w posiadaniu informacji, które mogą cię zainteresować.

     — Więc słucham — rzekł głosem pozbawionym wszelkich emocji.

     — Wiem, że Blome ostatnio coś znalazł — wyjaśniła pospiesznie. — Coś, czego musiał szukać od dawna, bo od kilku dni jego działania były jakieś pospieszne i nerwowe. A przynajmniej tak było do pewnego czasu, bo teraz… zniknął. Nie mam pojęcia, gdzie jest, choć dotychczas miałam go w zasięgu wzroku.

     — Więc dlaczego nie zareagowałaś?! — krzyknął, nie mogąc się powstrzymać od podniesienia głosu. — Dlaczego go nie dorwałaś, skoro miałaś go tak blisko, a też go szukasz?

     — Bo sam Blome — odparła cierpliwie — nie jest warty funta kłaków. Najcenniejsze jest to, co Blome chowa. Raczej nie zechce nam tego sam powiedzieć, więc musimy sami się temu przypatrzeć i sami odgadnąć, co takiego ukrywa.

     Ja już wiem, co on tam ukrywa, pomyślał ponuro, mimowolnie spoglądając w stronę biblioteki.

     — Teraz zupełnie zniknął, jakby bardzo się gdzieś spieszył. Posłuchaj… Blome tu kogoś szukał…

     — Wiem.

     Tym najwyraźniej ją zaskoczył, bo gwałtownie zamilkła.

     — Wiesz — powtórzyła powoli, najwyraźniej nad czymś się zastanawiając. — Więc oboje możemy łatwo wywnioskować, że czegokolwiek szukał, to to znalazł.

     — Wiesz, o kogo chodzi?

     — Mam podejrzenia. Ale o tym wolałabym porozmawiać w cztery…

     — Mów — syknął gniewnie.

     — Spotkajmy się — zawyrokowała — to wszystko wyjaśnię. Ale… gdzie się teraz znajduje twoja przyjaciółka, Aria Vasco?

     Panika momentalnie chwyciła go za gardło, chwilowo pozbawiając tchu. Dysząc ciężko, próbował odgonić od siebie wszystkie czarne myśli, które zalewały mu głowę. Po co pytała o Arię? Czego od niej chciała? Ogromny strach stanowił w tym momencie szczelną barierę oddzielającą logikę od emocji: bo choć Athan z tyłu głowy rozumiał to sugestywne pytanie, nie mógł uwierzyć w to, co miało mu przekazać. Nie mógł i nie chciał uwierzyć.

     — D-dlaczego… — wydyszał słabo, ledwie słyszalnie. — Dlaczego… pytasz o…

     — Lepiej trzymaj ją blisko siebie. Bardzo blisko — podkreśliła ponuro. — Jutro o dziesiątej, bar Stella Plaza. Będzie o tej porze zamknięty, ale jak zapukasz i powiesz, z kim chcesz się widzieć, to cię wpuszczą. Zajdę cię tam.

     Po tych słowach kobieta się rozłączyła, pozostawiając Athana samego ze swoim strachem, lękiem, niepokojem i paniką. Pozostawiając samego z najczarniejszymi myślami, które w wyobraźni jawiły się jako najbrutalniejsze, najmakabryczniejsze i najokrutniejsze wizje, jakie tylko mógłby sobie wyobrazić…

     Ale nie wierzył. Trzymał się resztek zdrowego rozsądku i podejrzliwości — i nie wierzył. Nie miał pojęcia, dlaczego ta cała Goodburg pytała o Arię, czego od niej chciała i dlaczego kazał jej pilnować. Nie wiedział tego wszystkiego, ale Athan tłumaczył sobie z przekonaniem, że to nie miało większego znaczenia. Aria przez jakiś czas towarzyszyła mi w śledztwie i dlatego ta cała Goodburg ją ze mną skojarzyła. Tak, to na pewno dlatego. I nie ma innego powodu, nie ma!

     Czuł, jak traci grunt pod nogami. Chwiejnie podszedł do balustrady, usilnie się je chwytając, aby nie upaść. Stale sobie tłumaczył, że to nie miało z Arią nic wspólnego. Nie mogło mieć. Aria wyjechała, rozczarowana i rozgoryczona po ich ostatniej kłótni. Zawsze tak robiła — znikała na kilka dni i nie odzywała się do nikogo. To dlatego nie odwiedziła Marisy, to z pewnością dlatego. Tłumaczył sobie, że Arii nic nie jest, lecz na wszelki wypadek schowa dumę do kieszeni i do niej zadzwoni. Tak na wszelki wypadek. Tylko po to, by po prostu usłyszeć jej głos w słuchawce. Potem się rozłączy. Albo ją przeprosi. Nie wiedział, co zrobi, ale musiał usłyszeć jej głos.

Musiał usłyszeć jej głos. Musiał usłyszeć jej głos. Musiał. Musiał. Musiał.

     Ręce silnie mu drżały, przez co z największym trudem chwycił telefon i odnalazł właściwy numer. Jego serce biło coraz mocniej, coś też połaskotało go po policzku: najpierw raz, potem drugi, potem trzeci. Ocierając to z twarzy, lękliwie przyłożył telefon do ucha, przygotowując się psychicznie, aż usłyszy jej głos. Bał się tego — oczywiście, że się bał! Tak bardzo się pokłócili, tak okrutnie ją potraktował — z pewnością była na niego zła. Dlatego czekał, coraz szybciej tracąc cierpliwość. Nie odbierała, ale to na pewno dlatego, że nie chciała z nim rozmawiać. Znowu coś połaskotało go po policzku, ale to zignorował. Nadal czekał. Aria nadal nie odbierała.

     — Odbierz ten telefon — szeptał silnie drżącym głosem. — Odbierz, odbierz, odbierz…

     Czekał, nadal czekał. Odezwała się sekretarka informująca o tym, że numer nie odpowiada. Spróbował jeszcze raz. W końcu musiała odebrać.

     — Odbierz telefon — jęczał lękliwie. Dywan, w który się wpatrywał, zaczął się zamazywać, jakby coś nagle wpadło mu do oka. — Odbierz telefon! Odbierz go! Odbierz! Odbierz!

     Czwarty sygnał, piąty sygnał, szósty, siódmy. Cisza. Upiorna, potworna, nieznośna cisza.

     — Odbierz… odbierz! ODBIERZ TEN PIERDOLONY TELEFON! — ryknął rozpaczliwie, po chwili ciskając komórką o ścianę.

     Obraz przed oczami całkiem się rozmazał. Świat zaczął się chwiać i kołysać; policzki wciąż łaskotały od spływających po nich łez. Osuwając się na ziemię, spoglądał tępo na roztrzaskany telefon. Może zrobił źle. Może powinien wykonać jeszcze kilka telefonów. Może powinien zadzwonić do Matta, do Davida, znowu do Marisy. Może by wiedzieli, gdzie jest Aria. Może by mu powiedzieli, że była cała i zdrowa.

     Nie sięgnął po telefon. Nie było po co, i tak nie usłyszałby tego, czego pragnął.

     Bo on wiedział. Już wiedział.

     Wiedział.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^