ATHANASIUS
Rozczarowanie i
pogarda.
Pomijając gniew,
który zdawał się wypełniać jego ducha aż do ostatniej wolnej przestrzeni, te
dwa określenia najlepiej pasowały do tego, co Athan skrywał za swoją szczelną,
kamienną maską. Jednak te trujące odczucia nie były skierowane do świata
zewnętrznego. Athanasius obdarzał nimi wyłącznie siebie, lecz — wbrew pozorom —
wraz z pierwszymi chwilami, w których te dwa uczucia w nim wykiełkowały, Athan
wreszcie poczuł się wolny, choć w tym najtragiczniejszym tego słowa znaczeniu.
Wreszcie bowiem mógł trzeźwo spojrzeć na to wszystko, czego się dopuścił, mógł
tego pożałować i nad tym zapłakać.
Mógł poczuć to
rozczarowanie i pogardę, które paliło go wstydem aż do dziś. Był zły na siebie
za to, co zrobił i czego nie zrobił. Obserwował oczyma wyobraźni, co uczynił
swojej matce. Widział w odmętach swojej pamięci, jak skrzywdził tamte dzieci.
Rozpamiętywał, jak mocno zranił Lakricię. Potykał się o każdy popełniony
niegdyś błąd oraz o świadomość, że nigdy nie będzie w stanie ich naprawić —
choćby nie wiedzieć, jak się starał
Był sobą
dogłębnie rozczarowany. Czuł do siebie wyłącznie pogardę.
Także wtedy,
siedząc naprzeciw niejakiej Leny Goodburg, która obdarowała go tak tragicznymi
wieściami. Także wtedy, na tę jedną koszmarną chwilę rozpacz, strach i żal
odeszły na bok, zastąpione przez tę nierozłączną dwójkę, która przypieczętowała
jego los: rozczarowanie i pogardę. Potworne bliźniaki przykryły cały strach o
Arię i całą rozpacz na myśl o tym, że to on, Athanasius Tismaneanu, był
odpowiedzialny za jej uwięzienie, paradoksalnie nawet bardziej, niż Blome. Czuł
rozczarowanie, bo w tak ważnej chwili nie zrywał się nagle do biegu, nie
szalał, opętany adrenaliną i nie krzyczał, że musi natychmiast znaleźć Arię.
Nie wykonywał mnóstwa połączeń, nie dowiadywał się wszystkiego, co możliwe, a
jego umysł nie pracował na najwyższych obrotach, wymyślając kolejne sposoby na
odnalezienie tej, która przecież była mu najważniejszą na świecie.
Pozwolił, by w całości ogarnęło go
zrezygnowanie na myśl o tym, że całe zło, z którym miał się zmierzyć, w pewnym
sensie stworzył on sam.
Pozwolił, by
zawładnęły nim rozczarowanie i pogarda.
Nie był pewien,
czy umiał sobie z tym poradzić. Powinien. Przecież odnalezienie Arii było jego
najważniejszym celem. Było jego jedynym celem. A jednak jego myśli oplatała
lepka, poczerniała świadomość, że cokolwiek starał się robić względem swojej
Stworzonej i jakiekolwiek decyzje względem niej podejmował, wszystko to
obracało się krzywdą nie tylko wobec niego, ale przede wszystkim wobec
niej.
W tym wypadku nie
chodziło o ich prywatne bóle i żale. Chodziło o ocalenie jej życia. Athan to
wiedział, bardzo dobrze to wiedział. Jednak rozpacz i zawód zawładnęły jego
ciałem i umysłem, nie pozwalając na podjęcie żadnej rozsądnej decyzji. Ani
jednej.
Gdy Lena zaczęła
opowiadać, że sama miała być jedną z więzionych dziewczyn, lecz te plany
pokrzyżował ich ślub, Athanasius mimowolnie poczuł gniew. Był wściekły na myśl,
że którejkolwiek ofierze tego psychopaty udało się uchronić przed losem, który
spotkał Arię. Był wściekły, że i Lena nie gniła teraz w jakiejś brudnej,
ciemnej piwnicy. Był wściekły, że dla kogokolwiek Blome uczynił wyjątek i nie
była nim Aria.
Silny dreszcz
szarpnął jego ciałem, a po sercu rozlał się kłujący, paraliżujący lęk, gdy
usłyszał, że Lena nie wiedziała nic więcej. Była bezużyteczna, a jednak
marnowała jego czas! Czego ode mnie oczekujesz?!, syczał wściekle w myślach.
Czego?! Że podążę za Arią, a ty za mną? Że jej nie zdołam uratować, ale
przynajmniej doprowadzę cię do Blome’a, którego będziesz mogła zabić za swoje
własne, nikogo nie interesujące krzywdy?!
Słabł na samą
myśl o tym, że Aria była już nie do odratowania. I gdzieś z tyłu jego głowy
gnieździła się myśl, że tak właśnie było. Myśl czarna niczym noc i niby noc
niebezpieczna, tajemnicza, złowroga i mącąca. Myśl, że już dawno był spóźniony
i choćby się starał, to nie zdoła wygrać tego wyścigu. Jeśli bowiem Aria już
raz mu uciekła, tym razem Blome zapewne nie popełni drugi raz tego samego błędu
i od razu ją zabił — z czystej satysfakcji.
Ja bym tak
zrobił, pomyślał, porażony świadomością, że podobne rozważanie przyszło mu do
głowy.
Przerażony tym,
że prawdopodobnie miał rację.
Nie miał siły
rozmyślać o tym, co rzeczywiście działo się z Arią. Nie miał siły zrozumieć, że
prawdopodobnie już była martwa. Nie miał siły myśleć, że nawet jeśli jakimś
cudem wciąż żyła, z pewnością cierpiała straszliwe katusze. I choć tego nie
rozumiał, bo i na to nie pozwalał mu szok i obezwładniająca dawka bólu, to
cieszył się, że nadal nie był w stanie tego wszystkiego pojąć. Wiedział bowiem,
że gdy w całym swym okrucieństwie uświadomi sobie, że swoją głupotą zamordował
kobietę, którą wciąż tak mocno kochał, to będzie koniec. Jego koniec.
To zabawne, że
nawet w takich chwilach nie myślisz o tym, co ona czuje. Skupiasz się tylko na
tym, co TY czujesz, przemknęło mu przez myśl.
Gdy Lena podała
nazwisko Jonathana Ride’a, długo milczał, nie będąc w stanie dostatecznie się
skupić. Pobladły, zmrożony paniką, nienawiścią skierowaną wyłącznie do siebie i
dobijającym poczuciem winy, niemal czuł, jak wszystkie słowa odbijały się od
jego głowy, nie znajdując wstępu. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego,
co powiedziała Lena. Jeśli ten rzekomy Jonathan rzeczywiście pokłócił się z
Blomem, mieli jakiś trop. Lecz, choć wspominany Ride był lekarzem, Athan
zupełnie go nie kojarzył.
— Nie znam go —
wyszeptał zdławionym, ledwie słyszalnym głosem. Cały czas czuł się tak, jakby
jakaś rozgrzana do czerwoności dłoń z całych sił ściskała mu klatkę piersiową i
gardło, uniemożliwiając swobodne oddychanie i mówienie. — Ale wiem, kto mógłby
go znać. Coś jeszcze o nim wiesz? O tym całym Jonathanie?
Jak przez mgłę
obserwował, jak Lena wstaje, podchodzi do baru, nalewa wódki i podaje mu jeden
z kieliszków. Spojrzał na niego półprzytomnie, mając najszczerszą ochotę
chwycić go i cisnąć o ścianę. Z trudem zdławił w sobie ten nagły napad agresji,
jeszcze bardziej spinając mięśnie. Spoglądając na trunek, mimowolnie szarpnął
nim silny dreszcz. Nie znajdę jej, myślał, czując, jak po raz kolejny wzbiera w
nim panika. Oddech przyspieszył, pierś niemal go paliła od narastających w nim
spazmów. Nie znajdę jej! Nie wiem nic, nie wiem, gdzie jej szukać, od czego
zacząć… Nie znajdę jej… nie znajdę jej, nie znajdę…
— Nie znajdę jej
— wyszeptał, czując, że na moment traci dech. Powoli układając łokcie na blacie
stolika, chwycił się za głowę, wplatając palce we włosy, niemal je wyrywając.
Nie zważając na kłujący ból, wpatrywał się tępo w przestrzeń, coraz chętniej
pozwalając, by trująca panika coraz mocnej zaciskała się na jego gardle. — Nie
znajdę jej… Boże — dyszał, coraz ciężej oddychając — co ja narobiłem… co ja
narobiłem…
Nie słuchał Leny,
gdy mówiła o znalezieniu w sobie siły. Athan nie miał już żadnych i dobrowolnie
poddawał się bezradności, która brutalnie przygniatała go do ziemi. Nie
zadręczaj się, powiedziała, a Athanasius, gdyby miał choć odrobinę więcej
energii, poderwałby się gwałtownie i zaśmiał jej w twarz.
— Czy
kiedykolwiek — wysyczał ostatkami sił, starając się na nią nie patrzeć —
doprowadziłaś do tego, że osoba, którą tak cholernie kochasz, wyłącznie z
twojej winy zapadła się pod ziemię? Czy powiesz mi, że i ty zabiłaś kogoś
swoimi tajemnicami i zaniedbaniem?
Nie był w stanie
wytrzymać w tym miejscu ani chwili dłużej. Zrywając się nagle, niemal biegiem
ruszył w stronę wyjścia, mając wrażenie, że jeszcze chwila, a się udusi.
Koralikowa zasłona zabrzęczała upiornie, a wszechobecna ciemność zdawała się
chwytać Athana i wciągać do środka, uniemożliwiając wydostanie się z tej
przerażającej pułapki.
Mylił się sądząc,
że na świeżym powietrzu poczuje się lepiej. Choć chłód zimowego poranka przez
moment podziałał na niego kojąco, Athan momentalnie poczuł, jak zalewała go
fala dławiącego gorąca. Chwiejnym krokiem podszedł do poręczy, chwycił ją
mocno, spuszczając głowę. Musiał odetchnąć, zastanowić się, uspokoić. Wciąż
ciężko oddychał, niby po przebiegniętym maratonie, ale nijak nie potrafił się
ani opanować, ani powstrzymać niemal bolesnych dreszczy spływających po całym
jego ciele. Gdy po dłuższej chwili zdołał podnieść głowę, rozejrzał się nieprzytomnie
dookoła. Widział przemykających obok przechodniów, widział pędzące samochody i
wyrastające z ziemi budynki. Widział to tętniące życiem miasto, tak wielkie,
tak przeludnione i zdawał sobie sprawę, że nawet tam, w Londynie, który
teoretycznie dobrze znał, trudno byłoby mu znaleźć Arię. Co miałby robić?
Chodzić po ulicach i pokazywać każdemu napotkanemu człowiekowi zdjęcie Arii?
Miał zaglądać do każdego lokalu, każdej piwnicy, każdego parku i lasu? Ile
zajęłoby mu to czasu? Tygodnie? Miesiące? Lata? Tymczasem ona wciąż byłaby tam,
gdzieś, dokądkolwiek została zabrana. Co się z nią działo? Jak ją traktowano?
Jak bardzo się bała? I czy…
Czy wciąż żyła?
Nie żyła, szeptał
mu cichutki, wątły głos gdzieś z tyłu głowy. Nie żyje, ponieważ zabiłeś ją już
dawno temu. Nie odnajdziesz jej: to jak szukanie igły w stogu siana. Nie
odnajdziesz jej, więc nawet nie próbuj. To przegrana walka, oddałeś ją
walkowerem. Poddaj się i odziej w żałobę, bo tylko myśl o tym, że ostatecznie
ją straciłeś, pozwoli ci ruszyć dalej.
Był zbyt słaby,
by walczyć z tym obezwładniającym zniechęceniem, zwątpieniem i rozpaczą, że to
on wepchnął Arię w ramiona Blome’a. I choć niczego nie pragnął bardziej, niż ją
odnaleźć i ocalić, wiedział, po prostu wiedział, że czas bohaterstwa się
skończył, a on nie jest w stanie dokonać niemożliwego.
Chciał po prostu
wrócić do domu. Chciał tam wpaść i zdemolować wszystko, co spotkałby na drodze.
Chciał krzyczeć, wrzeszczeć i ryczeć, roniąc krokodyle łzy. Chciał robić
wszystko poza jednym — poza poszukiwaniem jej.
Za bardzo się
bał, że nie podoła. Że po raz kolejny ją zawiedzie. Bo tylko w tym był dobry.
Niczym zombie
wyjął z kieszeni telefon. Popękany ekran jeszcze długo pozostawał zaciemniony,
nim Athan go odblokował, wybierając jedyny numer, jaki w tym momencie przyszedł
mu do głowy. Z każdym kolejnym sygnałem coraz bardziej się bał, że przyjaciel
nie odbierze, dlatego gdy po drugiej stronie słuchawki usłyszał znajomy głos,
pierwszy raz tego dnia poczuł chwilową, ledwie wyraźną ulgę.
— Athanasius! —
przywitał się radośnie David. Jego wesoły ton niespodziewanie przyprawił Athana
o mdłości. Raz jeszcze spuściwszy głowę, oddychał głęboko, z trudem przełykając
ślinę. Nie panował już nie tylko nad swoimi emocjami, ale i nad ciałem, które
zdawało się skręcać w rozpaczy, która je ogarniała. — Ostatnio nasze ścieżki
stykają się zaskakująco często. I co, znalazłeś Arię? Wczoraj o nią pytałeś.
Protegowana ci mocniej zabalowała, żeś ją zgubił? — zażartował, chichocząc
cicho.
To jedno pytanie
dosłownie zwaliło go z nóg. Bezwładnie opadając na schody, usiadł chwiejnie na
jednym ze stopni, opierając się o chłodną, metalową poręcz. Raz jeszcze coś
silnie ścisnęło jego żebra; raz jeszcze wezbrała w nim panika, pod wpływem
której Athan miał ochotę zacząć wrzeszczeć. Raz jeszcze nie zdołał powstrzymać
spływających po policzkach łez i raz jeszcze nie umiał opanować przyspieszonego
oddechu. Ledwo radząc sobie z samym sobą, dopiero po dłuższej chwili zerknął na
wciąż trzymany w dłoni telefon, z którego dobiegało go nawoływanie Davida.
— …słyszysz mnie,
Athan? Co się dzieje? Halo!
— Jonathan Ride — wyszeptał słabo. — Znasz
takiego?
— Ale o co…
— Znasz? — spytał
niecierpliwie, zaciskając zęby.
Niespodziewanie
rozdrażniło go milczenie, jakie nagle między nimi zaległo.
— Pamiętam, że
był kiedyś taki — odparł po chwili David. — Leczył z nami kiedyś, ale chyba się
minęliście. To spec od chorób zakaźnych. Ostatnie, co o nim wiem, to że
kilkanaście lat temu pracował w Royal Brompton. Mogę popytać, znam tam kilku
takich, co wiszą mi przysługę. A do czego ci on potrzebny?
— Znajdź go jak
najszybciej — wydyszał ciężko. Słyszał, jak drzwi do baru lekko się uchylają i
kątem oka zauważył, że z wejścia wyłoniła się Lena. Nie odezwała się ani
słowem; zamiast tego stała w progu, niepewnie obserwując Athanasiusa. — To
bardzo ważne. Błagam.
— Boże, Athan… —
szepnął ze zgrozą wybrzmiewającą w głosie — nie mów mi, że coś z Arią… Że coś…
— Dowiedz się
wszystkiego, co możesz. Muszę z nim porozmawiać. Jak najszybciej.
Nie dodawszy ani
słowa więcej, natychmiast się rozłączył. Długo obracał telefon w dłoniach, nie
będąc w stanie choćby zerknąć na wciąż czającą się w progu Lenę. Gdzieś głęboko
pod strachem i rozpaczą Athan dziwił się samemu sobie, że zamiast czuć
narastającą motywację do wszczęcia poszukiwań, jemu w zastraszającym tempie
ubywało sił, nadziei i wiary. Powinno być na odwrót. Powinien płonąć wolą
walki. Powinno być zupełnie inaczej. Wszystko miało być zupełnie inaczej.
— Myślisz, że on
nie wie? — spytał cicho, nawet na nią nie patrząc. — Myślisz, że nie wie, że
będziemy go szukać? Myślisz, że nie wie, co mnie łączy z Arią? Że ostatnimi
czasy była widywana ze mną? Myślisz — kontynuował coraz głośniej — że nie wie o
tym, że go szukasz? Myślisz, że się nie domyśla, że się ze mną skontaktujesz?
Wyglądasz na zdeterminowaną. Ale czy masz w ogóle pojęcie, jak z nim grać? Jak
go podejść?
Ostrożnie wstał,
wciąż kurczowo trzymając się metalowej barierki. Dopiero wtedy zdołał spojrzeć
na Lenę, a było to spojrzenie jednocześnie twarde i wątłe, pewne i lękliwe,
lodowate i pełne nadziei.
— Bo ja nie —
szepnął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz