ROZDZIAŁ 81

 ATHANASIUS

     Ostatnimi czasy bardzo często zadziwiał go fakt, jaką naiwnością się wykazywał. Dziwiło go, że nadal uparcie wierzył, że potrafił nad sobą panować, że przez lata nic się nie zmieniło, a on wciąż pozostawał taki sam. Ale taki sam — czyli jaki? Ten z ostatnich lat, opanowany, lodowaty, obojętny? Czy może ten prawdziwy, żywiący się cierpieniem, napawający agresją, smakujący przelewanej krwi niewinnych? Athanasius uśmiechnął się smutno, bo wszystkie jego ostatnie myśli sprowadzały się do tego, że tracił nad sobą kontrolę. A czy właśnie tego się nie bał przez ostatnie setki lat? Czy właśnie tego w sobie nie pogrzebał, gdy wchodził na zupełnie inną ścieżkę? Ścieżkę, która doprowadziła go aż do tego miejsca, lecz nie bez ryzyka i nie bez wyrzeczeń.

     Największym z nich była Aria.

     Nie było dnia, w którym nie powtarzałby sobie, że gdyby to wszystko przewidział, nigdy nie zgodziłby się na opiekę nad Arią. Zamieniłby ją, zgodnie ze złożoną obietnicą, ale potem czym prędzej odesłał, pozwalając wychować ją lepszym od siebie. W kółko o tym myślał, aż do znudzenia i wiedział, jakie to było miałkie, jak żałośnie i słabo to brzmiało. Wiedział, że nie był dość silny, by chwycić swój własny los we własne ręce i zrobić z nim, co tylko chciał. Nie był dość silny, by sobie ufać i wytrwać w danej sobie niegdyś obietnicy — że musi pozostać sam. Kolejne przyrzeczenia waliły mu się na głowę, pozostawiając tylko te marne, nijakie, nic nieznaczące żale — z tym jednym na czele. Z tym jednym, że nie umiał poradzić sobie z bliskością Arii, z jej dotykiem, z jej głosem, z jej obecnością.

     Nieraz myślał nad tym, jak to się właściwie stało. Jak do tego doszło, że ze swojej Stworzonej, z podopiecznej, ze „zwykłej” bliskiej, Aria stała się dla niego najważniejszą kobietą w jego życiu? Jak mógł do tego dopuścić? I jak rzeczywiście dopuścił? Kiedy zaczął spoglądać na nią inaczej? Kiedy dotknął jej czule po raz pierwszy? Kiedy pierwszy raz ją pocałował? I dlaczego to zrobił? Kiedy zapragnął mieć ją przy sobie?

     Kiedy po raz pierwszy w życiu pomyślał o niej, że ją kocha?

     Wszystkie te pytania miały być czysto retoryczne. A jednak znał odpowiedź na każde z nich. Zwłaszcza na to ostatnie.

 

     — Marisa nie posiada się z radości! Przyda im się taki babski wyjazd. Jesteś pewien, że nie chcesz z nami jechać? Wsparłbyś mnie jakoś!

     Athan uśmiechnął się lekko, wciąż wpatrzony w padający za oknem deszcz. Lipiec tamtego roku wyjątkowo nie dopisywał pogodą, więc mieszkańcy tym chętniej opuszczali Londyn, aby złapać choć odrobinę słońca gdzieś daleko stąd. Podobnie zamierzali uczynić Marisa i Elijah, którzy na swą małą wyprawę po Francji zamierzali zabrać także Arię. Dziewczyna, tak zakochana w podróżach i tajemnych, obcych zakątkach świata, przyjęła tę propozycje z wielkim entuzjazmem, a Athanasius nie miał serca jej tego odmawiać.

     — Nie, dziękuję — odparł, odwracając się w stronę stojącego obok kominka Elijaha. Jak zwykle trzymał w ręku kieliszek z koniakiem, delikatnie nim potrząsając. Robił tak zupełnie machinalnie, zwłaszcza gdy się zamyślał. — Mam tu kilka rzeczy do załatwienia.

     — To byłby przyjacielski wypad. Dobrze byśmy się razem bawili.

     — Chciałbym, naprawdę, ale nie mam…

     — Nie kłam. Nie chciałbyś.

     Tismaneanu odchrząknął w odpowiedzi, spoglądając z rozbawieniem na swojego przyjaciela.

     — Wiesz przecież, że to nie dla mnie. Dlaczego mnie namawiasz, skoro znasz odpowiedź?

     Elijah nie odpowiedział od razu. Przechylił lekko głowę, w spokoju upił łyk alkoholu, po czym zamruczał cicho, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Przez cały ten czas ani na moment nie spuścił wzroku z Athana.

     — Nie będziesz za nią tęsknił?

     Tismaneanu westchnął, spoglądając na Elijaha pobłażliwie.

     — Jakby to był pierwszy jej wyjazd.

     — Fakt. Trzeba się przyzwyczaić, że nam ten mały ptaszek kiedyś odfrunie. Nie? Tak jak sam chciałeś.

     Po tych słowach Athanasius bardzo długo milczał. Aria mieszkała z nim już od wielu lat i niewiele pozostało rzeczy, których mógł ją nauczyć. Dziewczyna pozostawała z nim w posiadłości głównie z przywiązania do swojego Stwórcy lub z braku pojęcia, co mogłaby ze sobą zrobić później. Być może brakowało jej jeszcze śmiałości i planu na to, czym zajęłaby się po wyprowadzce od Athana. Nigdy nie zamierzał jej stąd wygnać, a w jego serce coraz częściej wdzierał się strach przed tym, że dzień jej odejścia nieuchronnie się zbliżał.

     Ale tak musiało być. Wmawiał to sobie każdego dnia, nie dopuszczając do siebie żadnej innej myśli.

     — Dbajcie o nią — odezwał się cicho, siląc się na uśmiech. — Wbrew temu, co wam się może wydawać i co sam nieraz mówiłem, zdołałem nawet polubić tę dziewczynę.

     Elijah wybuchnął głośnym, wesołym śmiechem, wyraźnie ubawiony tym niewinnym żartem.

     — I co? — spytał niespodziewanie Cavendish. Jego uśmiech nieco pobladł. — Nadal nic?

     Także dobry humor Athanasiusa błyskawicznie prysnął, zwłaszcza widząc to sugestywne spojrzenie Elijaha.

     — Przestań — burknął, znowu odwracając się w stronę zapłakanego świata wymalowanego za oknem szarością i granatem.

     — Dobra, nic nie mówiłem. Ale jakbyś jednak zmienił zdanie, to daj nam znać. Mamy jeszcze jedno miejsce. Aria na pewno by się ucieszyła, gdybyś do nas dołączył.

     Kiwnął w odpowiedzi głową, nawet nie patrząc na swojego przyjaciela. Doceniał jego wsparcie, ale nie miał żadnej ochoty na jakiekolwiek wyjazdy.

     Poza tym ostatnio zaczynał myśleć, że spędzał z Arią za dużo czasu.

 

     Mieli wyjechać na trzy tygodnie. W planach było zwiedzenie najpiękniejszych miast, a potem przejażdżka po najdroższych kurortach. Wszystko miało być okraszone obejrzeniem najważniejszych zabytków, których Aria nigdy w życiu by nie przegapiła. Poznawanie tego, co nowe, sprawiało jej ogromną radość i to właśnie Athana martwiło. Ufał jej na tyle, by chcieć przekazać jej wszystko, co tylko miał. Marzył, by to urocze dziewczę zostało przy nim, stając się jego prawą ręką, lecz im więcej Aria podróżowała, tym bardziej te plany się odsuwały. Elijah był tym zachwycony, a tym samym wściekał się na Athana. Cavendish obawiał się bowiem, że Aria miała być sprowadzona do roli byle sekretarki posłusznej na każde skinienie swojego pana. Athanasiusa przeszywał lodowaty dreszcz za każdym razem, gdy słuchał tych oskarżeń, bojąc się, że rzeczywiście tak to mogło wyglądać i że — co gorsza — także Aria tak myślała.

     Starał się z tym pogodzić, choć nie było łatwo. Ale próbował. I właśnie dlatego udawał, że się cieszył, gdy Marisa z Elijahem zabierali ją na kolejne szalone wycieczki.

     Mieli wyjechać na trzy tygodnie. Mijał czwarty, a wciąż nie było o nich żadnej wieści. Z początku łatwo było sobie tłumaczyć, że taka obsuwa w czasie nie jest niczym nadzwyczajnym. Może coś z ich powozem było nie tak, może jednak postanowili zostać dłużej, może coś innego ich zatrzymało. Starał się być spokojny, kiedy więc przyszedł do niego list z Francji, był pewien, że to jego przyjaciele chcą go ostrzec, że zostaną dłużej i aby nie musiał się o nich martwić.

     Mylił się. Dostał wiadomość od swojego starego znajomego mieszkającego pod Paryżem. Ostrzegł, aby Athan chwilowo nie zbliżał się do Francji, ponieważ od jakiegoś czasu poluje tam jakiś fanatyczny łowca, który we francuskich gazetach został okrzyknięty Rzeźnikiem. Podobno ścigał wampiry, lecz nie wahał się w mordowaniu kogokolwiek, kto zdawał mu się choć podejrzany.

     To była zła wiadomość, bardzo zła. Myśl, że Marisa, Aria i Elijah znajdowali się w pobliżu kogoś tak niebezpiecznego napełniała go trwogą — zwłaszcza że się spóźniali. Jednak jeszcze gorsza nadeszła wraz z nowymi prasowymi doniesieniami. W centrum Francji dochodziło do gwałtownych, regularnych zamieszek. Przeciwnicy obecnie panującej władzy palili całe wsie i niszczyli miasta, dając wyraz swemu niezadowoleniu. W protestach zginęło wielu Francuzów i to wciąż nie był koniec zamieszek.

     Społeczny nieład w połączeniu z psychopatycznym łowcą wampirów był bardzo niebezpieczną mieszanką. Gdy więc zaczynał się piąty tydzień ich nieobecności, Athan zaczynał szaleć z obaw i zniecierpliwienia. Nachalnie śledził najnowsze doniesienia w gazetach, ale był to jedyny sposób, aby się czegokolwiek dowiedzieć. Poza tym nie miał nic, mógł więc tylko siedzieć i czekać, aż wrócą. Modląc się o to, by rzeczywiście wrócili.

     Kolejne dni były dla niego najczystszymi torturami. Nie umiał sobie nigdzie znaleźć miejsca, aż z czasem zaczął nachalnie dbać o miejsca najważniejsze dla Arii. Całe godziny spędzał w oranżerii, która była jej własnym zakątkiem, mając rozpaczliwą nadzieję, że już wkrótce ją tu ujrzy. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę z tego, jak podłym był człowiekiem, bo od dawna nie poświęcił ani jednej myśli Marisie czy Elijahowi.

     Myślał tylko o Arii. Bał się wyłącznie o nią.

     Ale to normalne, tłumaczył sobie wtedy, to normalne, że tak dużo o niej myślę. To moja Stworzona, łączy nas wyjątkowa więź. Poza tym tak długo razem żyjemy, zdążyłem się do niej przywiązać. To normalne, że za nią tęsknię. To normalne…

     To nie było normalne. Nie było zwyczajne w takim sensie, w jakim powinno być. Athan długo nie potrafił tego rozszyfrować, a gdy zaczął nabierać podejrzeń, natychmiast je stłumił, wmawiając sobie, że coś mu się pomyliło. Tak samo robił wtedy, niecierpliwie i nerwowo jej oczekując.

     Tłumaczył sobie, że jej brak wcale nie działał na niego aż tak destrukcyjnie.

 

     Rzadko bywał szczęśliwy. Radość była emocją, a więc czymś, co Athanasius skrzętnie w sobie skrywał, dlatego nie lubił jej do siebie dopuszczać. Zwykle zadowolenie okazywał po prostu uśmiechem lub dobrym słowem, ale prawdziwe szczęście… zaznawał go bardzo rzadko.

     Dlatego nie umiał sobie poradzić z uczuciami, które zalewały go od środka na widok Arii stojącej w progu jego domu. Zmęczona, w pogniecionej sukni i rozwianej fryzurze, z workami pod oczami i niepełnym makijażem. Tak nieidealna i idealna zarazem, zwłaszcza w momencie, w którym jej twarz rozświetlił przepiękny, szeroki uśmiech. I nic, co Athanasius w życiu widział, nie obrazowało tak szczerego, wielkiego i czystego szczęścia jak ten uśmiech właśnie; uśmiech przeznaczony tylko jemu.

     Oboje niemal w tym samym momencie ruszyli w swoją stronę, by się ze sobą spotkać, by się sobie przyjrzeć i uświadomić, że wreszcie byli ze sobą, bezpieczni i radośni. Aria, jak zawsze niecierpliwa i pełna energii, rzuciła się w jego stronę niemal biegiem, wręcz w rozpaczliwym geście mocno go obejmując. Żar płynący w jego żyłach napędzał silnie bijące serce i podsycał fale gorąca, które zalewały jego ciało po spotkaniu ze swoją Stworzoną. Oszołomiony ogromną dawką ulgi, radości i spokoju, tulił do siebie tę, która była mu tak bliska. Tuląc ją tak, by nawet gdyby chciała, nie mogła uciec, głaskał ją nerwowo po włosach, raz po raz składając na jej czole delikatny, uspakajający pocałunek.

     I choć już od dawna to przeczuwał i od dawna tak bardzo się tego bał, z zaskakującą, absurdalną wręcz łatwością przez głowę przepłynęła mu myśl słodko-gorzka, intensywna, myśl wieczna.

     Myśl, jak bardzo ją kochał.

 

     Choć był pogrążony we wspomnieniach, cały czas wysłuchiwał opowieści Arii. To właśnie ona poruszyła w nim tę strunę, ponieważ niosła za sobą morał, który Athan w ramach pokuty powinien rozpamiętywać każdego dnia i nocy, aż do końca swego życia. Historia, którą przedstawiła jego Stworzona, była zbyt dobitna, zbyt szczera i prawdziwa, by o niej zapomnieć. Lecz przede wszystkim jej bohaterowie zbyt mocno przypominali ich.

     Jeśli chcecie być razem, bądźcie w imię miłości, ale nie czyńcie z własnej miłości więzienia. Więcej troski oddawajcie sobie wzajemnie niż własnym obawom. Nie dajcie się ranić podejrzliwością. Nie pętajcie sobie nawzajem ani nóg, ani skrzydeł. Bądźcie ze sobą, ale nigdy nie traktujcie drugiego jak swojej własności. Niech was nie martwi to, kto stanie między wami, ale mury, które sami możecie między sobą postawić.

     Miał ochotę ponuro się roześmiać, słysząc ten fragment. Całe to małe oskarżenie w całości dotyczyło jego. Athanasius popełnił w stosunku do Arii wszystkie wymienione tam grzechy, z tworzeniem muru na czele. Za każdym razem, gdy o tym myślał, miał ochotę wykrzyczeć jej całą prawdę o sobie, tym samym podpowiadając, dlaczego ich związek były najgorszym, co mogłoby się Arii trafić. W ten masochistyczny sposób chciałby ujrzeć w jej oczach błysk rozczarowania, bólu, złości i rozpaczy. Gdyby wiedziała… zrozumiałaby. Zrozumiałaby wszystko.

     I tego właśnie bał się najbardziej. Zrozumiałaby, a potem odeszła. I choć teoretycznie to byłoby dla niej najlepsze, Athan drżał na myśl, że Aria mogłaby któregoś dnia zniknąć. Nie radził sobie z myślą, że miałby jej już nigdy więcej nie ujrzeć.

     Gdy Aria skończyła opowieść, ciężar jej spojrzenia był nie do zniesienia. Mimo to Athan nie był w stanie odwrócić wzroku, tym samym odwzajemniając gest i spoglądając Arii głęboko w oczy. Wiedział, co chciała mu tym przekazać. Wiedział to także wtedy, gdy delikatnie chwyciła jego dłoń. Zrobiła to łagodnie, ostrożnie; jednocześnie lękliwie i śmiało, jakby obawiając się, że Athan odrzuci ten gest, lecz nie zamierzając mu na to pozwolić.

     Nie odrzucił. Wiedział, co to oznaczało i właśnie dlatego zamiast się odsunąć, uścisnął lekko jej dłoń. Było to lekkomyślne, nieodpowiedzialne i sprzeczne z tym, co sobie postanowił, ale nie umiał się jej przeciwstawić — nie, gdy była tak blisko. Właśnie to chwilowe oniemienie kazało mu zrobić coś, czego pragnął od tak dawna. Zahipnotyzowany jej pięknem, jej obecnością, zahipnotyzowany nią i nie będący w stanie myśleć o niczym i nikim innym, ostrożnie podniósł wolną rękę, aby odgarnąć z jej twarzy kosmyk włosów. Korzystając z tej rzadkiej, jakże cennej chwili, bardzo powoli i delikatnie przejechał opuszkami palców po jej policzku, napawając się jego miękkością i delikatnością. Nienasycony tym maleńkim gestem, sunął kciukiem po żuchwie, by wreszcie niespiesznym ruchem zaczesać kosmyk za ucho. Z największym trudem cofnął rękę, lecz nie umiał jeszcze oderwać od niej wzroku. Wiedząc, że gdy to zrobi, cały czar pryśnie i dlatego wręcz nachalnie chłonął jej widok. Serce mu zadrżało, gdy ujrzał, jak na jej bladych policzkach wykwitają ledwie wyraźne rumieńce. Były tak subtelne, łagodne, delikatne, a jednocześnie tak wyraźnie się odznaczające i sugestywne.

     Obudziło go ciche poruszenie w okolicach łóżka. Przerażony, że dał się ponieść temu zapomnieniu w obecności kogoś, kto ich nawet nie znał, puścił dłoń Arii. Zrobił to łagodnie, nie chcąc, by to wyglądało jak nagły, gniewny gest. Mimo to czym prędzej oderwał od niej wzrok, spoglądając na wciąż wpatrującą się w nich Jehanne. Athanasius nie potrafił powiedzieć, co dostrzegał w jej złotych oczach. Fascynację? Niezręczność? Ciekawość? Odrobinę rozczulenia i radości? Jej twarz była nieodgadniona i po chwili Athan stwierdził, że może to i lepiej.

     — Wybacz nam, proszę — odezwał się cicho, wstając. Podał Arii rękę, aby pomóc się jej podnieść, lecz już po chwili ją zabrał, nie chcąc raz jeszcze zanurzać się w hipnozie, której uległ tak niedawno. — Mam nadzieję, że nie zmęczyliśmy cię swoimi opowieściami. Pozwolimy cię odpocząć, ale gdybyś czegoś potrzebowała, nie wahaj się o to poprosić. Wszyscy troje będziemy na dole.

 

     Grając na pianinie, zapominał. Odpływał w świat złożony tylko z białych i czarnych klawiszy oraz zapisanych na białym papierze linii i nut. Zatapiając się w wygrywanych dźwiękach, skupiał się tylko na melodii, odnajdując w niej całą radość, spokój i odprężenie. Przymykając powieki, śmiało sunął palcami po klawiaturze, pierwszy raz od dawna zrzucając ze swoich barków ciężar nagromadzony tam przez dziesiątki lat.

     Jeszcze więcej przyjemności sprawiał mu fakt, że nie grał tylko dla siebie. Aria zawsze lubiła słuchać jego małych koncertów; niejednokrotnie sama prosiła go o to, by coś jej zagrał, a on nie umiał jej odmówić. Nawet teraz nic się nie zmieniło: Aria, dokładnie jak to niegdyś robiła bardzo często, ułożyła się na sofie stojącej obok, skupiona na muzyce. A może tylko na nim: Athan nigdy nie potrafił tego odgadnąć i nawet nie próbował. Wystarczyła mu świadomość, że tam była, a wygrywana melodia choć na chwilę mogła ich oboje uspokoić.

     Jednak nawet tak miły moment nie mógł trwać wiecznie, a Athan z czasem zaczął zanurzać się w swoich myślach, co uniemożliwiało mu dalszą grę. Prostując się na stołku, mimowolnie spojrzał na górę, zastanawiając się, co akurat robiła Jehanne.

     — Jej personalia — mruknął nagle — brzmią francusko. Ale zna angielski. Jestem ciekaw, skąd pochodzi i kto jest jej Stwórcą. Zresztą to tylko kilka z całej wielkiej listy pytań, jakie do niej mam.

     Najważniejsze dotyczyło Blome’a. Wiedział, że prędko nie uzyska najpotrzebniejszych odpowiedzi, ale musiał czekać.

     — Ten notatnik… — zaczął nagle, przypominając sobie, że Aria wie o Blomie zaskakująco sporo — który znalazłaś w tym mieszkaniu… Było tam coś więcej? Co w nim wyczytałaś? I czy dało się z tego wywnioskować, że trzymał kiedyś kogoś jeszcze? Cały czas mnie nurtuje — dodał, wstając — czy jest ktoś jeszcze. W tej ziemiance było tylko jedno pomieszczenie. Ale jeśli jest więcej takich ziemianek? — spytał ponuro, patrząc z powagą na Arię. — Wiem, że to nie jest nasz problem, przynajmniej nie bezpośrednio. Ale to nie daje mi spokoju.

     Krążąc po salonie, zastanawiał się nad tym, jak wiele uda im się dowiedzieć o Blomie i ile faktycznie im to pomoże w śledztwie dotyczącym Elijaha, a ile nie miałoby z tym nic wspólnego. Ale nawet jeśli rzeczywiście jedno z drugim by się nie zazębiało, Athan nie zamierzał odpuścić. Obawiał się, że takich eksperymentów jak Jehanne mogło być więcej.

     — Muszę zadzwonić do Matta i na spokojnie mu wszystko opowiedzieć — mruknął zmęczonym tonem. — Ale to jutro. I jutro wezwę tu Davida. Nie mam w domu potrzebnego sprzętu, a trzeba sprawdzić, co ten zwyrol w nią wstrzykiwał.

     Westchnął. Czekał go jutro trudny dzień, ale cieszyło go, że będzie miał cokolwiek do zrobienia. Zwłaszcza że drażniło go to chwilowe stanie w miejscu. Drażniło go, jak mało wiedzieli i jak trudno było im zdobyć wątłe skrawki informacji prowadzące donikąd.

     Drażniło go, że nie wiedział, co robić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^