ROZDZIAŁ 71

 ATHANASIUS

     Nieco obawiał się rozmowy z Marisą, zwłaszcza że to, o czym miał jej powiedzieć, i w nim w pewnym sensie wzbudzało bunt. Bardzo chciał zostać z nią tutaj dłużej, otaczać opieką, wsparciem i towarzystwem, a następnie obserwować, jak jego przyjaciółka bardzo powoli, ale jednak wraca do siebie. Właśnie to przysięgał i jej, i Elijahowi i choć nie zamierzał łamać tej obietnicy, tak na jakiś czas musiał wyjechać. Wolałby to zrobić kilka tygodni później, lecz grunt wyraźnie palił im się pod nogami, dając znać, że nie mogą tracić więcej czasu.

     Znalazł ją w bibliotece. Przeglądała jakąś wielką księgę, co jakiś czas porównując znalezione tam zapiski z treścią leżących obok dokumentów. Gdy podniosła głowę, uśmiechnęła się szeroko, ręką wskazując, by usiadł tuż obok niej. Czując coraz większy stres, Athan zasiadł w niskim, miękkim fotelu, rzucając okiem na papiery.

     — Czym się zajmujesz? — zagadnął, nie chcąc tak od razu przechodzić do rzeczy.

     — Zajęciem myśli — odparła dobitnie szczerze. — Trafiłam kiedyś na ręcznie zapisane wiersze Linkvooda, takiego mało znanego szkockiego poety. Byłam nimi zachwycona, ale kilka miesięcy temu zasugerowano mi, że to mogą być fałszywki. Sprawdzam to teraz, porównując treść i jego charakter pisma. Znalazłam w tej księdze trochę jego próbek i sama próbuję znaleźć odpowiedź, zanim zgłoszę się do specjalisty. Bo pewnie prędzej czy później tak zrobię — westchnęła, uśmiechając się do niego lekko. — Po prostu muszę się czymś zająć — dodała nieco ciszej. — Bo zwariuję.

     Athanasius pokiwał w milczeniu głową, nie mając pojęcia, co jeszcze mógłby dodać. Trochę niepokoiło go tak nagłe ucięcie tematu, bo to przybliżało go do przejścia do meritum.

     — Mariso… — zaczął wreszcie, spoglądając na nią z największą uwagą.

     — Tak? — spytała i zrobiła to tak swobodnym, niewinnym tonem, że Athan momentalnie pożałował tego, co zamierzał za chwilę powiedzieć.

     — Muszę wyjechać… na kilka… hm, na jakiś czas.

     — Rozumiem. Nie będziesz tu przecież siedział cały czas i mnie niańczył. Dokąd cię wywiewa tym razem? Interesy? To dziwne, myślałam, że Ishmael jest samowystarczalny — prychnęła, układając dokumenty — a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Czyżby jednak sobie z czymś nie radził?

     Athan był tak zaskoczony jej spokojną reakcją, że w pierwszej chwili nie był w stanie pojąć sensu jej słów. Wpatrując się w nią z drobnym oszołomieniem, próbował analizować, czy ta niespodziewana wyrozumiałość była udawana, czy jednak prawdziwa. I dopiero po dłuższej chwili spłynęła na niego myśl prosta, oczywista i bardzo uspokajająca. Marisa miała rację — opieka nad nią nie oznaczała wprowadzenia się do posiadłości Cavendishów i spędzania z nią całej doby. Prędzej czy później wszyscy musieli wrócić do swojego stałego rytmu dnia, do swoich obowiązków, życia zawodowego i prywatnego. Przejęty misją uchronienia Marisy przed jej rozpaczą, zdążył zapomnieć o tak prostej rzeczy; rzeczy, o której na szczęście wciąż pamiętała jego przyjaciółka.

     Gdy już w pełni przetworzył to, co powiedziała Marisa, uśmiechnął się z rozbawieniem.

— Tak, Ishmael jest urodzonym liderem — przyznał, kiwając głową. — Nie mogłem sobie znaleźć lepszego wspólnika. Więc nie, nie o to chodzi. Muszę wyjechać w innej sprawie…

     Zawahał się. Nie wiedział, czy powinien wspominać Marisie o prawdziwym celu tego wyjazdu, wiedząc, że mogło ją to poważnie martwić. Niestety już sam fakt, że tak gwałtownie zamilkł, wzbudziło jej podejrzenia.

     — Czy… — zaczęła niepewnie, spuszczając wzrok — to ma coś wspólnego z…

     — Tak.

     Oboje długo milczeli, oswajając się z tym, co zostało przekazane. Athan co jakiś czas zerkał na przyjaciółkę, która zdawała się bić z własnymi myślami.

     — Nie rób tego. Proszę.

     Marszcząc brwi, nie za bardzo wiedział, jak zareagować na tę prośbę. Westchnąwszy cicho, zastanawiał się, jak najlepiej dobrać słowa, aby to wyjaśnić, lecz Marisa mu na to nie pozwoliła.

     — Nie wiem, kto stoi za śmiercią mojego męża — zaczęła chorobliwie słabym głosem — ale ktokolwiek to jest, musi być bardzo niebezpieczny. Ja nie chcę stracić i ciebie, Athanasiusie. — Wypowiadając te słowa, spojrzała na niego z największą powagą graniczącą ze wzruszeniem, a Athan zamarł, gdy ujrzał w jej oczach połyskujące łzy. — Ani ciebie, ani Arii, ani kogokolwiek innego. Nie wiem, czy to gra warta świeczki. Ja nie chcę się mścić, Athanasiusie. Nie chcę pomścić swojego męża, choć może brzmi to okrutnie. Chcę pielęgnować pamięć o nim bez skupiania się na tym, przez kogo i dlaczego odszedł. Nie chcę, by zgubił mnie ślepy, bezsensowny gniew, rozumiesz? Nie chcę, bym na myśl o śmierci Elijaha odczuwała jedynie nienawiść.

     Porażony tą szczerością, z mocno bijącym sercem wpatrywał się w przyjaciółkę. Dogłębnie wzruszony, chwycił jej ułożoną na stoliku dłoń, zamykając ją w swoich. Podnosząc na nią wzrok, uśmiechnął się ciepło, chcąc tymi prostymi gestami przekazać jej jak najwięcej wsparcia i zrozumienia.

     — Wiem, że się o nas martwisz — wyszeptał — i bardzo to doceniam. Ale nie musisz się przejmować. Nie zamierzam się ślepo rzucać na poszukiwania mordercy, jak to obiecało ci wielu na stypie. Przecież mnie znasz — dodał, uśmiechając się jeszcze szerzej — i wiesz, że nie zwykłem działać pochopnie. Będę ostrożny, obiecuję. I niedługo wracam.

     Nie odpowiedziała. Athan nie wiedział, czy to dlatego, że mu nie wierzyła, czy dlatego, że pogodziła się z tym, co jej powiedział. Cokolwiek to było, mężczyzna uznał to milczenie za zgodę, choć — tak jak się tego spodziewał — ta rozmowa sprawiła im obojgu sporo kłopotu.

     Ale musiał jechać. Oboje wiedzieli, że musiał.

     Wychodząc z biblioteki, przyszło mu nagle do głowy, że to dobrze, iż Marisa nie pytała o Arię. Nie pytała, czy zamierza ją zabrać ze sobą — być może dlatego, że uznała to za oczywiste. A może zauważyła, że mówiąc o wyjeździe, wyrażał się w liczbie pojedynczej. Jakiekolwiek było wyjaśnienie, Athan nie chciał poruszać tematu Arii, zwłaszcza że nie zamierzał jej powiadamiać o swoim wyjeździe. Powodów tej dość lekkomyślnej decyzji było kilka. Najważniejszym było jej bezpieczeństwo. Marisa miała rację, wyrażając swoje obawy. Podobne myślał Athan, dlatego nie zamierzał narażać Arii. Oczywistym było, że gdyby Vasco się o tym dowiedziała, nie tylko by się wściekła, ale natychmiast ruszyła za swoim Stwórcą — a na to nie mógł pozwolić.

     Było też coś jeszcze. Ich ostatnia bliskość, tak niespodziewana, jednocześnie chciana i niechciana, musiała zostać czym prędzej przerwana — nim oboje zaczną pragnąć jej na tyle, by nie być w stanie z niej zrezygnować. Aria była gotowa na odnowienie ich związku w każdej chwili, Athan doskonale o tym wiedział. I właśnie dlatego to on musiał podjąć tę trudną decyzję za ich dwoje. Miał bolesną nadzieję, że tym nagłym, niezapowiedzianym wyjazdem Athanasius nie tylko urazi i zrani Arię, ale uświadomi jej, że jej nie chciał.

     Chciał. Oczywiście, że chciał. Ale to nie miało już żadnego znaczenia.

 

     Dziwnie się czuł, wjeżdżając na teren hrabstwa Norfolk ze świadomością, że nie wracał do domu. Mijając dobrze sobie znane ulice, miasteczka i budynki, cały czas czuł przyjemny dreszcz na myśl, że za chwilę skręci na północ, zbliżając się do swojego ukochanego Blickling. Tęsknił za tym miejscem, za swoją posiadłością i powrotem do swojej nudnej, rutynowej codzienności, która została mu tak brutalnie odebrana.

     Gdy dojechał na miejsce, świat powoli przysłaniała wieczorna, depresyjna szaruga. Ozdobne, jasno świecące lampy wraz z dziesiątkami szpetnych neonów, świateł ulicznych i reflektorów starały się przedrzeć przez wieczorną mgłę i nieuchronny zmierzch. To przed nim zdawali się umykać spacerowicze wracający z pracy, zakupów czy zwykłych spacerów. Przyglądając im się kątem oka, z jakiegoś powodu Athana dziwił się tym wszystkim przechodniom przedzierającym się przez ochlapane błotem chodniki. Sprawiali wrażenie takich… nieprzejętych, spokojnych, pogrążonych we własnych, nudnych myślach. Athanasius bardzo im zazdrościł tego nieciekawego żywota, tych nieciekawych spraw, które zakrzątały ich głowę i nieciekawych planów, które snuli leniwie na następne mało ciekawe dni.

     Nawigacja poprowadziła go pod adres wskazany przez Matta. Gdy dotarł na miejsce, oczom Athana ukazał się rządek bliźniaczych domków. W oknach większości z nich wciąż paliło się światło, lecz jeden dom był całkiem zaciemniony. Parkując niedaleko, jeszcze nie wychodził z auta: wokół kręciło się zbyt wielu mieszkańców osiedla, by tak po prostu się włamać. Wolał poczekać na noc, kiedy będzie mógł w spokoju zająć się badaniem terenu. Wprawdzie wiele utrudniał fakt, że domy były bliźniacze — ewentualni sąsiedzi mogliby usłyszeć hałas, czego Athan wolałby uniknąć. W takim wypadku będzie zmuszony użyć hipnozy, czego nie znosił i z czym nie radził sobie najlepiej, jednak koniecznym było zachowanie anonimowości.

     Gdy po kilku godzinach ostatnie światła w oknach zgasły, Athan postanowił przejść do rzeczy. W czasie wolnym nie próżnował i rozejrzał się po okolicznym terenie, wypatrując wszystkich kamer, które mogłyby go zarejestrować. Znalazł dwie, które unieszkodliwił — lecz nie za pomocą ataku hakerskiego, jak to niedawno uczyniła Aria, ponieważ na tym się zupełnie nie znał. Użył do tego swojej wampirzej prędkości i siły, brutalnie rozprawiając się z uporczywymi maszynkami. Dzięki temu nic już nie powinno mu przeszkadzać — no chyba że powrót właściciela. Z tego akurat Athan byłby rad, bo oszczędziłoby mu to długich i żmudnych poszukiwań.

     Założywszy rękawiczki, aby nie zostawić żadnych śladów i rozprawiając się z zamkiem, ostrożnie wszedł do środka, rozglądając się po schludnym, uporządkowanym wnętrzu. Ani myśląc zapalać jakichkolwiek świateł, zdał się na swoje wampirze zmysły, które nieco ułatwiały mu widzenie w ciemności. Wprawdzie ostatnio wydawało mu się, że coś złego działo się z jego wzrokiem, ponieważ pole widzenia nieco mu się zwęziło, zwłaszcza w nocy. Athan nie miał pewności, czy to kwestia wampirzego starzenia się czy też jakiejś choroby, która teoretycznie nie powinna go dotknąć jako istoty nieśmiertelnej, lecz nie miał czasu się nad tym zastanawiać.

     Tyle, ile widział, na razie w pełni wystarczało.

     Na pierwszy rzut oka mieszkanie wyglądało zupełnie normalnie i przywodziło na myśl lokum jakiejś miłej pary staruszków na emeryturze. Wnętrze ozdobione było licznymi kwiatami i tandetnymi obrazami przedstawiające kolorowe widoczki, głównie morza i plaży. Na kominku stało kilka figurek komiksowych bohaterów, w kuchennym zlewie leżało kilka niepozmywanych talerzy. Rozczarowany tą „zwykłością” Athan zaczął zaglądać do wszystkich szafek i szuflad, ostrożnie przebierając ubrania. Niczego tam nie znalazł, podobnie jak w barku zastawionym alkoholem. Pod dywanami nie odsłonił żadnego przejścia do piwnicy, nie wykrył też jakiejś ukrytej klapy: w każdym miejscu podłogi dźwięk był tak samo ciężki i płytki, wskazując na to, że pod spodem nie znajdowało się nic poza fundamentami. Nieco obawiał się obstukiwania ścian, nie chcąc, by sąsiedzi zostali zaalarmowani jakimiś podejrzanymi hałasami, dlatego na razie to pominął, udając się do najbardziej interesującego pomieszczenia — biura.

     Niewielki pokoik był dość skromnie urządzony. Naprzeciwko wejścia znajdowało się tanie, niskie biurko, na którym stał komputer stacjonarny wraz z typowym wyposażeniem biurowym. Po prawej stronie znajdowały się dwie wysokie półki zastawione książkami, lewa ściana zaś była niemal w całości zakryta obrazami i roślinami. Przysiadłszy się do biurka, uruchomił komputer, ale niewiele mu to dało — urządzenie było zabezpieczone hasłem, a że Athan zupełnie się na tym nie znał, nawet nie próbował tego jakkolwiek obejść. Zirytowany faktem, że tak łatwo musiał opuścić, rozejrzał się po biurku. Po prawej stronie stał stosik małych przylepnych karteczek, lecz tylko dwie z nich były zapisane i to zupełnie nieistotnymi informacjami. Coraz bardziej zdołowany Athanasius w geście desperacji schylił się i wyjął stojący pod biurkiem kosz, grzebiąc w jego zawartości. Wyjąwszy wszystkie znalezione tam kartki, zaczął je po kolei przeglądać i wtedy trafił na coś ciekawego: karteczkę oblaną jakimś kleistym sokiem. Na szczęście treść wciąż dało się odczytać.

Unlimited Acres

ARDAN27-7-09-873

fährmann 12:30

     Wpatrując się w treść, rozmyślał nad tym, co mogły znaczyć te cyfry i czy to był jakiś rodzaj szyfru. Miał nadzieję, że nie, bo jeszcze tego by mu brakowało. Nie wiedział też, czym lub kim był fährmann, ale tym zamierzał zająć się później. W pierwszej kolejności wyjął telefon, połączył się z internetem i wpisał w wyszukiwarkę nazwę „Unlimited Acres”. Mocno się rozczarował, gdy zobaczył, że o tej firmie jest bardzo niewiele informacji: wyczytał tylko tyle, że to agencja sprzedająca ogrody działkowe. Ich strona internetowa wyglądała tak, jakby zaprojektował ją nastolatek w ramach zadania na informatykę i nie było tam nic poza kilkoma obrazkami ogródków, hasłami reklamowymi, paroma ofertami oraz numerem telefonu wraz z godzinami przyjmowania klientów. Athanasius zapisał sobie ten numer w komórce, zamierzając tam jutro przedzwonić. Samą notatkę ukrył w wewnętrznej kieszeni marynarki, rad, że udało mu się natrafić na jakikolwiek ślad.

     Następny trafił się chwilę później. Na wyrwanym skrawku papieru ktoś odręcznie zapisał jakiś numer telefonu. Athan od razu pomyślał, że to ten do Unlimited Acres, lecz oba się od siebie różniły. Tismaneanu zastanowił się chwilę, po czym zerknął na zegarek. Zbliżała się północ i była to raczej marna pora na rozmowy telefoniczne. Ale z drugiej strony nie było jeszcze aż tak późno, by absolutnie wszyscy spali. Jeśli to jakiś oficjalny numer, to nikt nie odbierze i uruchomi się sekretarka. A jeśli to kontakt prywatny, to mógł mu pomóc. Wpierw upewniając się, że jego numer wyświetli się jako zastrzeżony, wpisał cyfry z karteczki, po czym się połączył.

     Odczekał kilka sygnałów, nim ktoś odebrał.

     — Co tak późno, kurwa?! — warknął jakiś mężczyzna, wyraźnie niezadowolony. — Kimkolwiek jesteś, chuju zakuty, nie mogłeś do rana poczekać?! Numer!

     Zupełnie zaskoczony tym głosem z drugiej strony, nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Ktokolwiek z nim rozmawiał, był nastawiony na konkretną odpowiedź. To z jednej strony pocieszało Athana, bo znakiem tego ten kontakt służył jakimś specjalnym celom. Ale z drugiej strony, nie miał pojęcia, o jaki numer mogło chodzić.

     — Jaki numer? — spytał, nie mając pojęcia, co innego mógłby powiedzieć.

     — TY! Nie wkurwiaj mnie, co?! — wrzasnął facet po drugiej stronie. — Dzwonisz po nocach i nie wiesz po co?! Numer! Numer zamówienia! Trzynastoznakowy! Znajdź go lepiej sobie i to tak w ciągu dwóch minut. Bo jak go zgubiłeś, to mi głowy nie zawracaj!

     Athan rozejrzał się nieco panicznie dookoła, nim przypomniał sobie o karteczce, którą schował do marynarki. Szybko ją wyjmując, przyjrzał się czemuś, co niedawno uznał za szyfr i szybko przeliczył ilość znaków. Ucieszony, że wyniosła równo trzynaście, wyrecytował kod, krzyżując palce w geście prośby o pomyślność.

     — Zaczekaj… — mruknął facet, co dało Athanasiusowi pewność, że to właśnie o ten kod chodziło. Odetchnąwszy z ulgą, odczekał chwilę, pogrążając się w nerwowej ciszy. — No, mam — odezwał się po kilkunastu sekundach. — I czego chcesz?

     Dobre pytanie, pomyślał niespokojnie. Chciał wiedzieć, czym dokładnie zajmował się ten, który odebrał telefon. Chciał wiedzieć, co to za zamówienie i gdzie urzędował ten mało kulturalny jegomość. Jednak o nic z tych rzeczy nie mógł spytać wprost — już i tak dostatecznie się naraził swoją niewiedzą. Postanowił więc zgrywać głupiego.

     — Mam interes do załatwienia — zaczął powoli — ale słyszałem, że zmienił się adres…

     — Nie, jest ten sam.

     I koniec. Athan zaklął w duchu, bo liczył, że facet jednak zechce powiedzieć coś więcej.

     — A to dziwne — odezwał się powątpiewającym tonem, dalej udając sam nie wiedział co — bo słyszałem, że przenieśliście się na Cecil Road.

     — Co ty pieprzysz — zapiszczał wyraźnie coraz bardziej oburzony facet. — Nigdzie się nie przenosiliśmy, siedzimy cały czas na Longdell Hills! Ostatni raz pytam: chcesz czegoś czy nie?!

     — Nie, to wszystko, co…

     Niedane było mu dokończyć, ponieważ jego mało przyjemny rozmówca natychmiast się rozłączył, najwyraźniej dostatecznie zirytowany niewiedzą Athanasiusa. I choć Tismaneanu nie dowiedział się prawie niczego, przynajmniej mniej więcej wiedział, gdzie szukać. Od czegoś musiał zacząć, więc wyglądało na to, że jutrzejszy dzień zapowiadał się bardzo pracowicie.

     Reszta śmieci z kosza nie ujawniła żadnych ciekawych informacji. Pokręcił się jeszcze po biurze, kartkując pobieżnie wszystkie książki, lecz i tam nic nie znalazł. Bał się, że coś przeoczył — a na pewno tym czymś był komputer — ale na to nie mógł nic poradzić. Być może, gdy znajdzie się w martwym punkcie poszukiwań, znowu tu wróci, ale na razie miał się czym zająć.

     Westchnął cicho, czując się coraz bardziej przytłoczony tymi poszukiwaniami. Dotychczas miał przy sobie Matta, który zawodowo zajmował się wyszukiwaniem poszlak i informacji. Także towarzysząca mu ostatnio Aria nie zawodziła dzięki swojemu kobiecemu instynktowi. On zaś nigdy nie miał wiele wspólnego z jakimikolwiek śledztwami i choć żył już niemal pół tysiąclecia, na tym akurat wcale się nie znał. Teraz zaś został wrzucony na głęboką wodę i musiał sobie jakoś radzić, choć szło to dość marnie.

     Ale ani myślał się poddać. Nie, gdy chodziło o Elijaha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^