ROZDZIAŁ 47

 ATHANASIUS

    Ukradkiem odetchnął, gdy zobaczył, jak sprawnie Aria przejęła temat organizacji balu dobroczynnego. Podziwiał w swojej Stworzonej tę łatwość komunikacji, choć jednocześnie nie powinno go to dziwić. Wampirzyca od zawsze nosiła w sobie niezmierzone pokłady ciepła, którym natychmiast oczarowywała każdego na swojej drodze. Athan poddał się temu urokowi już w pierwszej chwili, gdy zobaczył ją w salce szpitalnej. Idąc tam, jeszcze nie wiedział, czy po przemianie zatrzyma ją u siebie, czy może odda komuś innemu pod opiekę. Lecz gdy wszedł do środka i porozmawiał z nią krótką chwilkę, był już pewien. Gdy zaś zabrał ją do domu i obserwował, jak powoli, acz sprawnie przyzwyczaja się do nowej, wampirze rzeczywistości, podziękował sobie w duchu, że podjął tak dobrą decyzję.

    Rozmowa Arii z Marisą przyniosła bardzo dobre rezultaty. Jego Stworzona łagodnie podpowiedziała przyjaciółce rozwiązanie, które ta przyjęła z niemałą ulgą. Dodatkowa wizja wspólnych zakupów była o tyle ciekawa, że mogła pozwolić odpocząć obu kobietom, czego Athanasius im życzył: każda z nich miała za sobą bardzo trudne dni.

    Dlatego zaniepokoiła go odmowa Arii. Zwykle wampirzyca nie odmawiała tej typowo kobiecej rozrywki, to raz. Dwa, że znając Arię, nie przepuściłaby takiej okazji poprawienia nastroju Marisie. Najwyraźniej do tych samych wniosków doszła pani Cavendish, odprowadzając Vasco zmartwionym wzrokiem.

    — Czy coś się stało? — spytała niewinnym głosem.

    Momentalnie poczuł gulę w gardle, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa. Nie był w stanie ogarnąć wspomnieniem tego wszystkiego, co się stało i co prawdopodobnie wreszcie z hukiem opadło na barki Arii. Śmierć Elijaha była jednym, lecz Athan boleśnie i dość egoistycznie zdawał sobie sprawę, że jej głównym powodem do zmartwień było jego odrzucenie.

    — Może powinieneś do niej zajrzeć? — zasugerowała uprzejmie.

    — Nie — odparł trochę za szybko. W obawie, że Marisa zacznie coś podejrzewać, spróbował się uspokoić i pospieszył z wyjaśnieniami. — Myślę, że Aria potrzebuje chwili samotności. Nie chcę jej przeszkadzać. Jeśli to potrwa dłużej, wtedy do niej zajrzę. Ale wolałbym jej się teraz nie narzucać.

    Marisa ze zrozumieniem pokiwała głową, po czym odpłynęła gdzieś myślami. Athanasius, wciąż nie puszczając jej dłoni, obserwował ją uważnie, czując, że przyjaciółka bije się z myślami. Jego przeczucia się potwierdziły, gdy wampirzyca gwałtownie podniosła głowę, spojrzała na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, westchnęła ciężko i przymknęła na moment powieki, jakby ostatni raz analizując, czy powinna się odezwać, czy też nie.

    Aż w końcu przemówiła.

    — Tak bardzo cię przepraszam — szepnęła płaczliwym tonem — że nakładam na ciebie tyle próśb i obowiązków. Ty też nosisz żałobę po Elijahu i nie mam prawa czegokolwiek od ciebie wymagać…

    Przerażony tymi słowami, czym prędzej przysunął się do niej, odrobinę mocniej ściskając jej dłoń w geście dodania otuchy.

    — Po pierwsze, właśnie po to tu jestem: aby cię wspierać. Nie tylko dlatego, że Elijah mnie o to prosił, ale przede wszystkim dlatego, że jesteś jedną z najbliższych mi osób, o którą pragnę dbać najlepiej, jak umiem. A po drugie — dodał, uśmiechając się lekko — pomaganie ci to dla mnie największa przyjemność. Więc nie waż się nigdy więcej mnie za to przepraszać — skarcił ją żartobliwie.

    Na szczęście podziałało, bo Marisa uśmiechnęła się i cicho zachichotała, spuszczając głowę. Przez chwilę milczała, zanim zdecydowała się przejść do meritum.

    — Czy moglibyście mi pomóc z organizacją tego przyjęcia? Nie wymagam od was — uzupełnia nagle i dość nerwowo — żebyście zrobili to za mnie! Nie, ja sama też zamierzam to nadzorować. Muszę się czymś zająć, żeby nie oszaleć… Ale… ale gdybyście mogli mi…

    — Z największą przyjemnością. Przecież wiesz, że możesz na nas liczyć.

    — Wiem — szepnęła z uśmiechem.

 

    Pomoc w zorganizowaniu przyjęcia wymagała przejrzenia wszelkiej potrzebnej dokumentacji, którą Elijah trzymał w swoim gabinecie. Marisa, która coraz bardziej bała się tam zaglądać, jedynie wskazała Athanasiusowi, gdzie mniej więcej powinien tego szukać, po czym prędko się oddaliła, mówiąc na odchodne, że w razie problemów będzie w salonie. Tismaneanu westchnął cicho, sam czując się nieswojo w pomieszczeniu, które bezsprzecznie kojarzyło mi się z utraconym przyjacielem. Próbując zdławić w sobie żal i tęsknotę za nim, skupił się na Marisie i obietnicy pomocy, co choć częściowo pomogło mu się oderwać od ponurych myśli.

    Grzebanie we wszystkich pismach fundacji oraz porównywanie dokumentacji i raportów z poprzednich edycji bankietów dobroczynnych zajęło mu ponad godzinę. I choć obiecał Marisie, że po tym czasie zajrzy do Arii, w rzeczywistości nie miał takiego zamiaru. Bynajmniej nie dlatego, że był na nią zły za to, co wydarzyło się poprzedniego dnia. O to mógł mieć — i miał! — żal wyłącznie do siebie, nadal nie mogąc znieść myśli, że wprost nie umiał się tej kobiecie oprzeć. Z jednej strony powody były oczywiste: Athanasius kochał Arię od tak wielu lat, a jej odejście potwornie go zabolało. I gdy powoli zaczął opatrywać swoje rany, jego dawna miłość znowu wróciła, na każdym kroku udawadniający mu, że nie był w stanie i nigdy nie będzie ani przestać jej kochać, ani jakkolwiek o niej zapomnieć.

    Pozostawało mu więc tylko to, co robił przez ostatnie lata wspólnego życia, gdy byli już ze sobą razem: stopniowo ją od siebie odsuwać, zdając sobie sprawę, że miała na niego zbyt silny wpływ.

    Zamiast więc zajrzeć do Arii, postanowił nadal zajmować się dokumentami. I tak by zostało, gdyby nie to, że nagle gdzieś z głębi domu zaczęły go dobiegać podniesione głosy, choć głównie jeden. Głos Marisy. Silnie zaniepokojony zastanawiał się, co się mogło stać, dlatego natychmiast wstał od biurka i ruszył w tamtą stronę.

    Marisę zastał w salonie. Stała między sofą, a niskim stolikiem do kawy, prawie krzycząc coś do siedzącej po drugiej stronie kobiety. Tej drugiej Athanasius nie znał, choć z pewnością by ją zapamiętał dzięki dość charakterystycznemu wyglądowi. Najpierw w oczy rzucała się jej fryzura: siwe, bardzo gęste i długie włosy miała upięte na czubku głowy w coś, co bardzo przypominało mu kokon. Lecz mimo siwizny, na jej szczupłej, nieco trójkątnej twarzy nie można było uświadczyć ani jednej zmarszczki. Jej zielone oczy były bystre i czujne, a wyjątkowo wąskie usta miała delikatnie zaciśnięte i lekko uniesione w geście pobłażliwego uśmiechu. Strój — szara marynarka i spódnica do kolan — wskazywały na kogoś piastującego urzędowe stanowisko, lecz z tym pozorem mocno kontrastowały wynurzające się gdzieniegdzie spod ubrań tatuaże.

    Nie bawiąc się w zbędną etykietę, wszedł do środka, przysłuchując się rozmowie. Nim został zauważony, zdołał usłyszeć kilka słów.

    — …oskarżanie mnie o coś takiego — syczała kompletnie rozhisteryzowana Marisa — to podłość! Jak pani w ogóle może…

    — Z dokumentacji wynika — podjęła spokojnym, lodowatym tonem siwowłosa kobieta — że pani mąż popełnił samobójstwo…

    — BREDNIE!

    — …co wskazywałoby na to — kontynuowała niezrażona — że pani mąż miał jakieś poważne problemy. Może się pani wydawać, że kwestie osobiste czy biznesowe nas nie interesują, lecz myli się pani. Interesuje nas wszystko — ostatnie słowo wyraźnie podkreśliła, niemal miażdżąc Marisę wzrokiem.

    Przyjaciółka była wyraźnie bliska płaczu, dlatego Athanasius musiał zainterweniować. Nie kryjąc się już ze swoją obecnością, podszedł do Marisy, a ta, gdy tylko go ujrzała, rzuciła mu się w ramiona i zupełnie rozpłakała. Porażony tą emocjonalną reakcją Athan pogładził ją po włosach, po czym z od razu spojrzał na siwowłosą kobietę, dając jej tym samym znać, że doprowadzając Marisę do tak skrajnego stanu, popełniła ogromny błąd.

    — Pana godność…? — spytała z jawnym zainteresowaniem obca kobieta.

    — Athanasius Tismaneanu.

    Nieco się zaniepokoił, gdy kobieta zmrużyła powieki, jakby nad czymś intensywnie rozmyślając. Wreszcie wstała i wyciągnęła w jego stronę swój plastikowy identyfikator. Zaraz zdjęła mu go sprzed oczu, lecz wystarczył mu tylko jeden umieszczony tam herb. Czerwona tarcza, na której przedstawione dwie skrzyżowane ze sobą włócznie stykały się ostrzem z białą chmurą, z której opadały brunatne krople.

    Herb, na widok którego Athanasiusowi zrobiło się nieprzyjemnie gorąco.

    Herb rodu Baltimore.

    Najstarszy wampirzy ród w Wielkiej Brytanii owiany był wieloma legendami. Powszechnie szanowany, miał wpływy w całym kraju, dzięki czemu utrzymywali kontakty z największymi wampirzymi osobistościami. W teorii ród ten nie sprawował żadnego rodzaju władzy. Nie stanowił prawa, nie wyznaczał kar ani nie obdarowywał nagrodami za wybitne zasługi. Przedstawiciele tej wiekowej rodziny sami siebie nazywali „opiekunami”, uznając, że jako starszyzna mają moralny obowiązek dbać o swoje młodsze dzieci.

    To jednak była tylko teoria. Praktyką zaś była ogromna, szeroka i bardzo gęsta siatka wpływów rozciągnięta gdzie tylko sięgał wzrok. Baltimore’owie widzieli i wiedzieli wszystko i choć ich tolerancja była bardzo wysoka, nie wszystko wybaczali.

    Uzyskanie ekskomuniki od tego rodu skazywało wampira na los dużo gorszy od śmierci.

    — Lidia Verterent — odparła sucho, mierząc Athana czujnym spojrzeniem.

    Nie czekając na jakikolwiek ruch z jego strony, sięgnęła po leżący na sofie tablet, szybko coś w nim sprawdzając. Athanowi bardzo się nie podobało, że przy tym cały czas na niego zerkała.

    — Athanasius Tismaneanu — mruczała, wciąż wpatrzona w ekran. — Wampirze dziecię Cyriacusa Buyirugha?

    Zmroziło go na dźwięk tego nazwiska.

    — Tak — odparł słabo, ledwie słyszalnie.

    — Pana Stwórca nie cieszył się specjalnie dobrą sławą — burknęła, łypiąc na niego ponuro.

    — Zdaję sobie z tego sprawę — szepnął, czując, jak robi mu się coraz goręcej, a kołnierzyk zaczyna go dusić.

    — Jego dzieci zdawały się iść w niechlubne ślady ojca. Pan, z tego co widzę, także. Wie pan — podjęła, odkładając tablet i wreszcie poświęcając mu pełnię swojej uwagi — istnieje takie prześmiewcze powiedzonko, że im więcej Baltimorowie wiedzą o danym wampirze, tym krócej on żyje. Mało to zabawne — dodała, ponownie siadając na sofie — ale podobno w każdym kłamstwie kryje się ziarno prawdy. W tym wypadku tym ziarnem jest fakt, że im więcej o kimś wiemy, tym dla niego gorzej. Nie interesujemy się nikim, kto żyje z nami w zgodzie.

    — Mogę prosić o identyfikator? Chciałbym się upewnić — odparł uprzejmie, z trudem przełykając ślinę. Jego przełyk dopiero się rozluźniał, a serce uspakajało swój dotychczas szaleńczy tan.

    Lidia Verterent bez słowa podała mu plakietkę. Tymczasem Athan uważnie się jej przyjrzał, skrobiąc paznokciem w miejscu, w którym powinien być wyczuwalny cieniutki pasek. Gdy już go odnalazł, wyjął zza pasa swój malutki nożyk, po czym naciął delikatnie skórę na kciuku, aby nanieść na plakietkę kropelkę krwi. Na jego nieszczęście, identyfikator zareagował poprawnie na krew wampira, ponieważ na kilka sekund w całości pokrył się szkarłatem.

    — Jestem pod wrażeniem — odparła siwowłosa kobieta, odbierając od Athana swoją własność. — Nie wszyscy znają tę sztuczkę. Ale rozumiem, że musiał się pan upewnić. Skoro więc ma już pan tę pewność, proszę mi powiedzieć, kim pan był dla denata?

    — Jestem przyjacielem rodziny — odparł chłodno. — W czym możemy pani pomóc? I dlaczego doprowadza pani moją przyjaciółkę do płaczu? Wdowie po niedawno zmarłym mężu należy się znacznie więcej szacunku.

    Posłanka rodu Baltimore nie odpowiedziała od razu. Nie kwapiła się też do złożenia przeprosin lub wyjaśnień, co tylko jeszcze bardziej wzburzyło Athana.

    — Elijah Cavendish był mocno związany z rodem Baltimore — wyjaśniła wreszcie siwowłosa kobieta. — Jako wampir piastujące wysokie miejsce w rządzie, nawiązaliśmy z nim współpracę, aby usprawnić opiekę nad wampirami przebywającymi w tym kraju. Jego nagła śmierć bardzo nas wszystkich zasmuciła, ale i zastanowiła.

    — O-oni myślą — wydukała Marisa, powoli się uspakajając i nerwowo ścierając z twarzy łzy — że E-eijah się z-zabił, b-bo miał jakieś prob-bemy p-prywatne i że j-ja miałam coś z t-tym wspólnego… Athanasiusie — jęknęła rozpaczliwie, patrząc mu w oczy — oni myślą, że on zginął przeze mnie!

    — W tej rozmowie ani razu nie padło takie zdanie, pani Cavendish — odparła chłodno Verterent, ledwie spoglądając na Marisę. — Proszę się uspokoić i odpowiadać na pytania.

    — To nie było samobójstwo.

    Siwowłosa uważnie przyjrzała się Athanowi, wyraźnie zaciekawiona tym, co właśnie powiedział.

    — Tyle wynika z raportu policyjnego.

    — Śledztwo zostało prowadzone bardzo pobieżnie. Po przyjrzeniu się sprawie łatwo odkryć rażące nieścisłości.

    Czuł na sobie zszokowane spojrzenie Marisy. Nie miał serca wspominać jej o tym, że razem z Arią natychmiast zaczęli działać w celu ustalenia prawdziwych okoliczności śmierci Elijaha, lecz teraz już nie było czego ukrywać.

    — Dlaczego niby policja miałaby nie przyłożyć się do badania sprawy śmierci tak ważnego polityka? — spytała podejrzliwie.

    — Też chciałbym to wiedzieć.

    Gdzieś z głębi domu słychać było odgłos ostrożnego schodzenia po schodach. Kątem oka dostrzegł znajomą sylwetkę Arii, przez co jego serce znowu zaczęło szaleńczo bić, a oddech przyspieszył. I niczego, absolutnie niczego nie poprawiał fakt, że Marisa wciąż pozostawała w jego objęciach.

    Jeszcze gorsze zaś były bardzo delikatne, ale wciąż jeszcze wyraźne obwódki wokół oczu Arii. Płakała. I to z całą pewnością przez niego.

    Nie mógł tego znieść, więc zrobił coś, co było najgorszą z możliwych opcji — odwrócił wzrok. I choć wyglądało to jak przejaw ignorancji, Athan zwyczajnie bał się zmierzyć w pełni ze świadomością, że to on doprowadził ją do tej rozsypki.

    Tak potwornie siebie za to nienawidził.

— Chciałabym się przyjrzeć dokumentom denata — odparła władczym tonem Lidia Verterent. — Poproszę klucz do właściwych pomieszczeń i kilka godzin czasu. Oczywiście, jeśli państwo tego wymagają, może mi ktoś z państwa towarzyszyć, ale ostrzegam, że to będzie nudna i żmudna praca.

    Gdy wstała, obrzuciła zebranych dumnym spojrzeniem. Jej wzrok na moment zawisł na Arii, lecz ten przejaw ciekawości trwał tylko chwilę.

    — Proszę mi uwierzyć — dodała nieco łagodniej — że nam też zależy na wyjaśnieniu okoliczności tej potwornej tragedii. Lecz my, w przeciwieństwie do policji i prywatnych śledztw, nie pomijamy żadnej ewentualności.

    Wraz z ostatnimi słowami spojrzała znacząco na Marię, co sprawiło, że brunetka jeszcze bardziej się w sobie skuliła. Athan, wciąż gładząc ją delikatnie po głowie, zmagał się z jak najgorszymi przeczuciami. Nieprofesjonalne śledztwo to jedno. Niekorzystny układ z Harrisem to drugie.

    Ale ród Baltimore…

    Było źle. Bardzo źle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^