ATHANASIUS
Ukradkiem odetchnął, gdy zobaczył, jak sprawnie Aria
przejęła temat organizacji balu dobroczynnego. Podziwiał w swojej Stworzonej tę
łatwość komunikacji, choć jednocześnie nie powinno go to dziwić. Wampirzyca od
zawsze nosiła w sobie niezmierzone pokłady ciepła, którym natychmiast
oczarowywała każdego na swojej drodze. Athan poddał się temu urokowi już w
pierwszej chwili, gdy zobaczył ją w salce szpitalnej. Idąc tam, jeszcze nie
wiedział, czy po przemianie zatrzyma ją u siebie, czy może odda komuś innemu
pod opiekę. Lecz gdy wszedł do środka i porozmawiał z nią krótką chwilkę, był
już pewien. Gdy zaś zabrał ją do domu i obserwował, jak powoli, acz sprawnie
przyzwyczaja się do nowej, wampirze rzeczywistości, podziękował sobie w duchu,
że podjął tak dobrą decyzję.
Rozmowa Arii z Marisą przyniosła bardzo dobre rezultaty. Jego
Stworzona łagodnie podpowiedziała przyjaciółce rozwiązanie, które ta przyjęła z
niemałą ulgą. Dodatkowa wizja wspólnych zakupów była o tyle ciekawa, że mogła
pozwolić odpocząć obu kobietom, czego Athanasius im życzył: każda z nich miała
za sobą bardzo trudne dni.
Dlatego zaniepokoiła go odmowa Arii. Zwykle wampirzyca nie
odmawiała tej typowo kobiecej rozrywki, to raz. Dwa, że znając Arię, nie
przepuściłaby takiej okazji poprawienia nastroju Marisie. Najwyraźniej do tych
samych wniosków doszła pani Cavendish, odprowadzając Vasco zmartwionym
wzrokiem.
— Czy coś się stało? — spytała niewinnym głosem.
Momentalnie poczuł gulę w gardle, nie mogąc wypowiedzieć ani
słowa. Nie był w stanie ogarnąć wspomnieniem tego wszystkiego, co się stało i
co prawdopodobnie wreszcie z hukiem opadło na barki Arii. Śmierć Elijaha była
jednym, lecz Athan boleśnie i dość egoistycznie zdawał sobie sprawę, że jej
głównym powodem do zmartwień było jego odrzucenie.
— Może powinieneś do niej zajrzeć? — zasugerowała uprzejmie.
— Nie — odparł trochę za szybko. W obawie, że Marisa zacznie
coś podejrzewać, spróbował się uspokoić i pospieszył z wyjaśnieniami. — Myślę,
że Aria potrzebuje chwili samotności. Nie chcę jej przeszkadzać. Jeśli to
potrwa dłużej, wtedy do niej zajrzę. Ale wolałbym jej się teraz nie narzucać.
Marisa ze zrozumieniem pokiwała głową, po czym odpłynęła
gdzieś myślami. Athanasius, wciąż nie puszczając jej dłoni, obserwował ją
uważnie, czując, że przyjaciółka bije się z myślami. Jego przeczucia się
potwierdziły, gdy wampirzyca gwałtownie podniosła głowę, spojrzała na niego z
nieodgadnionym wyrazem twarzy, westchnęła ciężko i przymknęła na moment
powieki, jakby ostatni raz analizując, czy powinna się odezwać, czy też nie.
Aż w końcu przemówiła.
— Tak bardzo cię przepraszam — szepnęła płaczliwym tonem —
że nakładam na ciebie tyle próśb i obowiązków. Ty też nosisz żałobę po Elijahu
i nie mam prawa czegokolwiek od ciebie wymagać…
Przerażony tymi słowami, czym prędzej przysunął się do niej,
odrobinę mocniej ściskając jej dłoń w geście dodania otuchy.
— Po pierwsze, właśnie po to tu jestem: aby cię wspierać.
Nie tylko dlatego, że Elijah mnie o to prosił, ale przede wszystkim dlatego, że
jesteś jedną z najbliższych mi osób, o którą pragnę dbać najlepiej, jak umiem.
A po drugie — dodał, uśmiechając się lekko — pomaganie ci to dla mnie
największa przyjemność. Więc nie waż się nigdy więcej mnie za to przepraszać —
skarcił ją żartobliwie.
Na szczęście podziałało, bo Marisa uśmiechnęła się i cicho
zachichotała, spuszczając głowę. Przez chwilę milczała, zanim zdecydowała się
przejść do meritum.
— Czy moglibyście mi pomóc z organizacją tego przyjęcia? Nie
wymagam od was — uzupełnia nagle i dość nerwowo — żebyście zrobili to za mnie!
Nie, ja sama też zamierzam to nadzorować. Muszę się czymś zająć, żeby nie
oszaleć… Ale… ale gdybyście mogli mi…
— Z największą przyjemnością. Przecież wiesz, że możesz na
nas liczyć.
— Wiem — szepnęła z uśmiechem.
Pomoc w zorganizowaniu przyjęcia wymagała przejrzenia wszelkiej
potrzebnej dokumentacji, którą Elijah trzymał w swoim gabinecie. Marisa, która
coraz bardziej bała się tam zaglądać, jedynie wskazała Athanasiusowi, gdzie
mniej więcej powinien tego szukać, po czym prędko się oddaliła, mówiąc na
odchodne, że w razie problemów będzie w salonie. Tismaneanu westchnął cicho,
sam czując się nieswojo w pomieszczeniu, które bezsprzecznie kojarzyło mi się z
utraconym przyjacielem. Próbując zdławić w sobie żal i tęsknotę za nim, skupił
się na Marisie i obietnicy pomocy, co choć częściowo pomogło mu się oderwać od
ponurych myśli.
Grzebanie we wszystkich pismach fundacji oraz porównywanie
dokumentacji i raportów z poprzednich edycji bankietów dobroczynnych zajęło mu
ponad godzinę. I choć obiecał Marisie, że po tym czasie zajrzy do Arii, w
rzeczywistości nie miał takiego zamiaru. Bynajmniej nie dlatego, że był na nią
zły za to, co wydarzyło się poprzedniego dnia. O to mógł mieć — i miał! — żal
wyłącznie do siebie, nadal nie mogąc znieść myśli, że wprost nie umiał się tej
kobiecie oprzeć. Z jednej strony powody były oczywiste: Athanasius kochał Arię od
tak wielu lat, a jej odejście potwornie go zabolało. I gdy powoli zaczął
opatrywać swoje rany, jego dawna miłość znowu wróciła, na każdym kroku udawadniający
mu, że nie był w stanie i nigdy nie będzie ani przestać jej kochać, ani
jakkolwiek o niej zapomnieć.
Pozostawało mu więc tylko to, co robił przez ostatnie lata
wspólnego życia, gdy byli już ze sobą razem: stopniowo ją od siebie odsuwać,
zdając sobie sprawę, że miała na niego zbyt silny wpływ.
Zamiast więc zajrzeć do Arii, postanowił nadal zajmować się
dokumentami. I tak by zostało, gdyby nie to, że nagle gdzieś z głębi domu
zaczęły go dobiegać podniesione głosy, choć głównie jeden. Głos Marisy. Silnie
zaniepokojony zastanawiał się, co się mogło stać, dlatego natychmiast wstał od
biurka i ruszył w tamtą stronę.
Marisę zastał w salonie. Stała między sofą, a niskim
stolikiem do kawy, prawie krzycząc coś do siedzącej po drugiej stronie kobiety.
Tej drugiej Athanasius nie znał, choć z pewnością by ją zapamiętał dzięki dość
charakterystycznemu wyglądowi. Najpierw w oczy rzucała się jej fryzura: siwe,
bardzo gęste i długie włosy miała upięte na czubku głowy w coś, co bardzo
przypominało mu kokon. Lecz mimo siwizny, na jej szczupłej, nieco trójkątnej
twarzy nie można było uświadczyć ani jednej zmarszczki. Jej zielone oczy były
bystre i czujne, a wyjątkowo wąskie usta miała delikatnie zaciśnięte i lekko
uniesione w geście pobłażliwego uśmiechu. Strój — szara marynarka i spódnica do
kolan — wskazywały na kogoś piastującego urzędowe stanowisko, lecz z tym
pozorem mocno kontrastowały wynurzające się gdzieniegdzie spod ubrań tatuaże.
Nie bawiąc się w zbędną etykietę, wszedł do środka,
przysłuchując się rozmowie. Nim został zauważony, zdołał usłyszeć kilka słów.
— …oskarżanie mnie o coś takiego — syczała kompletnie
rozhisteryzowana Marisa — to podłość! Jak pani w ogóle może…
— Z dokumentacji wynika — podjęła spokojnym, lodowatym tonem
siwowłosa kobieta — że pani mąż popełnił samobójstwo…
— BREDNIE!
— …co wskazywałoby na to — kontynuowała niezrażona — że pani
mąż miał jakieś poważne problemy. Może się pani wydawać, że kwestie osobiste
czy biznesowe nas nie interesują, lecz myli się pani. Interesuje nas
wszystko — ostatnie słowo wyraźnie podkreśliła, niemal miażdżąc Marisę
wzrokiem.
Przyjaciółka była wyraźnie bliska płaczu, dlatego Athanasius
musiał zainterweniować. Nie kryjąc się już ze swoją obecnością, podszedł do
Marisy, a ta, gdy tylko go ujrzała, rzuciła mu się w ramiona i zupełnie rozpłakała.
Porażony tą emocjonalną reakcją Athan pogładził ją po włosach, po czym z od
razu spojrzał na siwowłosą kobietę, dając jej tym samym znać, że doprowadzając
Marisę do tak skrajnego stanu, popełniła ogromny błąd.
— Pana godność…? — spytała z jawnym zainteresowaniem obca
kobieta.
— Athanasius Tismaneanu.
Nieco się zaniepokoił, gdy kobieta zmrużyła powieki, jakby
nad czymś intensywnie rozmyślając. Wreszcie wstała i wyciągnęła w jego stronę swój
plastikowy identyfikator. Zaraz zdjęła mu go sprzed oczu, lecz wystarczył mu
tylko jeden umieszczony tam herb. Czerwona tarcza, na której przedstawione dwie
skrzyżowane ze sobą włócznie stykały się ostrzem z białą chmurą, z której
opadały brunatne krople.
Herb, na widok którego Athanasiusowi zrobiło się nieprzyjemnie
gorąco.
Herb rodu Baltimore.
Najstarszy wampirzy ród w Wielkiej Brytanii owiany był
wieloma legendami. Powszechnie szanowany, miał wpływy w całym kraju, dzięki
czemu utrzymywali kontakty z największymi wampirzymi osobistościami. W teorii
ród ten nie sprawował żadnego rodzaju władzy. Nie stanowił prawa, nie wyznaczał
kar ani nie obdarowywał nagrodami za wybitne zasługi. Przedstawiciele tej
wiekowej rodziny sami siebie nazywali „opiekunami”, uznając, że jako starszyzna
mają moralny obowiązek dbać o swoje młodsze dzieci.
To jednak była tylko teoria. Praktyką zaś była ogromna,
szeroka i bardzo gęsta siatka wpływów rozciągnięta gdzie tylko sięgał wzrok. Baltimore’owie
widzieli i wiedzieli wszystko i choć ich tolerancja była bardzo wysoka, nie
wszystko wybaczali.
Uzyskanie ekskomuniki od tego rodu skazywało wampira na los
dużo gorszy od śmierci.
— Lidia Verterent — odparła sucho, mierząc Athana czujnym
spojrzeniem.
Nie czekając na jakikolwiek ruch z jego strony, sięgnęła po
leżący na sofie tablet, szybko coś w nim sprawdzając. Athanowi bardzo się nie
podobało, że przy tym cały czas na niego zerkała.
— Athanasius Tismaneanu — mruczała, wciąż wpatrzona w ekran.
— Wampirze dziecię Cyriacusa Buyirugha?
Zmroziło go na dźwięk tego nazwiska.
— Tak — odparł słabo, ledwie słyszalnie.
— Pana Stwórca nie cieszył się specjalnie dobrą sławą —
burknęła, łypiąc na niego ponuro.
— Zdaję sobie z tego sprawę — szepnął, czując, jak robi mu
się coraz goręcej, a kołnierzyk zaczyna go dusić.
— Jego dzieci zdawały się iść w niechlubne ślady ojca. Pan,
z tego co widzę, także. Wie pan — podjęła, odkładając tablet i wreszcie
poświęcając mu pełnię swojej uwagi — istnieje takie prześmiewcze powiedzonko,
że im więcej Baltimorowie wiedzą o danym wampirze, tym krócej on żyje. Mało to
zabawne — dodała, ponownie siadając na sofie — ale podobno w każdym kłamstwie
kryje się ziarno prawdy. W tym wypadku tym ziarnem jest fakt, że im więcej o
kimś wiemy, tym dla niego gorzej. Nie interesujemy się nikim, kto żyje z nami w
zgodzie.
— Mogę prosić o identyfikator? Chciałbym się upewnić —
odparł uprzejmie, z trudem przełykając ślinę. Jego przełyk dopiero się
rozluźniał, a serce uspakajało swój dotychczas szaleńczy tan.
Lidia Verterent bez słowa podała mu plakietkę. Tymczasem
Athan uważnie się jej przyjrzał, skrobiąc paznokciem w miejscu, w którym
powinien być wyczuwalny cieniutki pasek. Gdy już go odnalazł, wyjął zza pasa
swój malutki nożyk, po czym naciął delikatnie skórę na kciuku, aby nanieść na
plakietkę kropelkę krwi. Na jego nieszczęście, identyfikator zareagował
poprawnie na krew wampira, ponieważ na kilka sekund w całości pokrył się
szkarłatem.
— Jestem pod wrażeniem — odparła siwowłosa kobieta,
odbierając od Athana swoją własność. — Nie wszyscy znają tę sztuczkę. Ale
rozumiem, że musiał się pan upewnić. Skoro więc ma już pan tę pewność, proszę
mi powiedzieć, kim pan był dla denata?
— Jestem przyjacielem rodziny — odparł chłodno. — W czym
możemy pani pomóc? I dlaczego doprowadza pani moją przyjaciółkę do płaczu?
Wdowie po niedawno zmarłym mężu należy się znacznie więcej szacunku.
Posłanka rodu Baltimore nie odpowiedziała od razu. Nie
kwapiła się też do złożenia przeprosin lub wyjaśnień, co tylko jeszcze bardziej
wzburzyło Athana.
— Elijah Cavendish był mocno związany z rodem Baltimore —
wyjaśniła wreszcie siwowłosa kobieta. — Jako wampir piastujące wysokie miejsce
w rządzie, nawiązaliśmy z nim współpracę, aby usprawnić opiekę nad wampirami
przebywającymi w tym kraju. Jego nagła śmierć bardzo nas wszystkich zasmuciła,
ale i zastanowiła.
— O-oni myślą — wydukała Marisa, powoli się uspakajając i
nerwowo ścierając z twarzy łzy — że E-eijah się z-zabił, b-bo miał jakieś prob-bemy
p-prywatne i że j-ja miałam coś z t-tym wspólnego… Athanasiusie — jęknęła
rozpaczliwie, patrząc mu w oczy — oni myślą, że on zginął przeze mnie!
— W tej rozmowie ani razu nie padło takie zdanie, pani
Cavendish — odparła chłodno Verterent, ledwie spoglądając na Marisę. — Proszę
się uspokoić i odpowiadać na pytania.
— To nie było samobójstwo.
Siwowłosa uważnie przyjrzała się Athanowi, wyraźnie zaciekawiona
tym, co właśnie powiedział.
— Tyle wynika z raportu policyjnego.
— Śledztwo zostało prowadzone bardzo pobieżnie. Po
przyjrzeniu się sprawie łatwo odkryć rażące nieścisłości.
Czuł na sobie zszokowane spojrzenie Marisy. Nie miał serca
wspominać jej o tym, że razem z Arią natychmiast zaczęli działać w celu
ustalenia prawdziwych okoliczności śmierci Elijaha, lecz teraz już nie było
czego ukrywać.
— Dlaczego niby policja miałaby nie przyłożyć się do badania
sprawy śmierci tak ważnego polityka? — spytała podejrzliwie.
— Też chciałbym to wiedzieć.
Gdzieś z głębi domu słychać było odgłos ostrożnego
schodzenia po schodach. Kątem oka dostrzegł znajomą sylwetkę Arii, przez co
jego serce znowu zaczęło szaleńczo bić, a oddech przyspieszył. I niczego,
absolutnie niczego nie poprawiał fakt, że Marisa wciąż pozostawała w jego
objęciach.
Jeszcze gorsze zaś były bardzo delikatne, ale wciąż jeszcze
wyraźne obwódki wokół oczu Arii. Płakała. I to z całą pewnością przez niego.
Nie mógł tego znieść, więc zrobił coś, co było najgorszą z
możliwych opcji — odwrócił wzrok. I choć wyglądało to jak przejaw ignorancji,
Athan zwyczajnie bał się zmierzyć w pełni ze świadomością, że to on doprowadził
ją do tej rozsypki.
Tak potwornie siebie za to nienawidził.
— Chciałabym się przyjrzeć dokumentom denata — odparła
władczym tonem Lidia Verterent. — Poproszę klucz do właściwych pomieszczeń i
kilka godzin czasu. Oczywiście, jeśli państwo tego wymagają, może mi ktoś z
państwa towarzyszyć, ale ostrzegam, że to będzie nudna i żmudna praca.
Gdy wstała, obrzuciła zebranych dumnym spojrzeniem. Jej
wzrok na moment zawisł na Arii, lecz ten przejaw ciekawości trwał tylko chwilę.
— Proszę mi uwierzyć — dodała nieco łagodniej — że nam też
zależy na wyjaśnieniu okoliczności tej potwornej tragedii. Lecz my, w
przeciwieństwie do policji i prywatnych śledztw, nie pomijamy żadnej
ewentualności.
Wraz z ostatnimi słowami spojrzała znacząco na Marię, co
sprawiło, że brunetka jeszcze bardziej się w sobie skuliła. Athan, wciąż
gładząc ją delikatnie po głowie, zmagał się z jak najgorszymi przeczuciami.
Nieprofesjonalne śledztwo to jedno. Niekorzystny układ z Harrisem to drugie.
Ale ród Baltimore…
Było źle. Bardzo źle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz