ROZDZIAŁ 45

 ATHANASIUS

     Poczuł się tak, jakby wraz z wjazdem na teren posiadłości, trafił do jakiegoś innego wymiaru. Niby wszystko było takie samo: brama, żywopłoty, trawniki, ogrody, aż wreszcie sam dwór, jednak Athanasius miał wrażenie, jakby ostatni raz był w domu dobrych kilka miesięcy temu. Wprawdzie minęło tylko kilka dni, jednak świadomość, ile się zmieniło w tak krótkim czasie, niemal go przytłaczała.

     Ostatnim razem, gdy tu był, żył w zupełnym, nudnym spokoju. Skupiony na prowadzeniu firmy wraz z Ishmaelem i coraz częściej rozważający powrót do medycyny, nie zaprzątał sobie głowy żadnymi większymi kłopotami. Swoich przyjaciół — Marisę i Elijaha — miał na wyciągnięcie ręki w każdej chwili, Arię zaś traktował jak marzenie, które już dawno wymsknęło mu się z rąk, będąc całkowicie poza jego zasięgiem. Pozory pogodzenia się z tą tragedią jakoś ułatwiały mu codzienne funkcjonowanie, choć Athan nawet się nie łudził, że kiedykolwiek o Arii zapomni. Lecz taki stan rzeczy mu odpowiadał i z najmilszą przyjemnością przyzwyczaił się do tej swoistej rutyny. Rutyny, która tak gwałtownie została zburzona.

     Żałował, że ją tu zabrał, co zresztą nie było pierwszą błędną decyzją, jaką podjął w stosunku do Arii. Jednak tym razem nie chodziło o niechęć czy zażenowanie, które wciąż nim szarpało na samą myśl o scenach w stawie. Chodziło o wspomnienia, jakie najwyraźniej przygniotły Arię po dotarciu na miejsce. Wszak spędziła tu wiele lat i Athanasius był świadom, jak wiele ten dwór dla niej znaczył. Dlatego też nie zamierzał jej w niczym pospieszać. Był gotów nawet zaproponować, by poczekała na niego w oranżerii — miejscu, które w całości było przesiąknięte Arią. Sama zaprojektowała ten mały skrawek, dzięki czemu to tam spędzała większość czasu. Po jej odejściu, Athan jeszcze długo traktował to miejsce niemal jak teren skażony, omijając je szerokim łukiem. I choć najął ogrodników, którzy dbali o rośliny, on sam nie lubił spędzać tam czasu; zbyt mocno kojarzyło mu się z Arią.

I nawet gdy ta blokada z niego opadła, nie pozwolił, aby cokolwiek się tam zmieniło. Ani układ mebli, ani kolory, ani rośliny. Nie ruszył nawet sztalugi, z której nie korzystał nikt poza Arią.

     Mimo to jego Stworzona postanowiła mu towarzyszyć w spotkaniu z Ishmaelem. Gdy weszli do gabinetu, mężczyzna od razu uraczył ich małą złośliwością. Zaraz jednak wstał, z ciekawością przyglądając się Arii. Z pewnością ją rozpoznał, bo choć Athan nie lubił zbyt wiele o niej opowiadać, nie był w stanie całkowicie wymazać jej obecności. A Ishmael zawsze był wyjątkowo sprawnym obserwatorem.

     — Ishmael Drawson, bardzo mi miło — odparł, uśmiechając się delikatnie, wyciągając w jej stronę rękę na przywitanie.

     I choć pozornie jego wyraz twarzy sprawiał miłe wrażenie, Athan widział, że jego zmysły pracowały na najwyższych obrotach. Drawson nie lubił poczucia braku kontroli, a tak właśnie postrzegał każdą osobę, której nie znał. Zwłaszcza wampira.

     — Pani Aria Vasco, jak mniemam? — spytał, kątem oka znacząco spoglądają na Athana. — Cieszę się, że wreszcie mogłem panią poznać.

     Athanasius bez trudu dostrzegł, że Aria czuła się w jego towarzystwie niepewnie. Co więcej, także jego przyjaciel nie wyglądał na zachwyconego nowym towarzystwem, choć Tismaneanu nie wątpił, że Ishmael będzie się zachowywał tak samo kulturalnie jak zawsze. Jednak kultura nie miała w tym przypadku nic wspólnego z ciepłą uprzejmością — niestety, Drawson był w obyciu dość szorstki i nigdy nie ukrywał, gdy za kimś nie przepadał. Jego szczerość w połączeniu z dość pochmurnym usposobieniem tworzyła dość odpychającą mieszankę.

     — Siadajcie — powiedział Ishmael, co brzmiało bardziej jak polecenie niż uprzejmość. Podczas gdy Aria zajęła jedno z krzeseł przed biurkiem, Drawson wskazał Athanowi, by zajął właściwe mu miejsce. Sam usiadł tuż obok Arii, rozkładając się wygodnie w krześle i krzyżując ręce na piersi, wyraźnie dając tym do zrozumienia, że żąda wyjaśnień. — No — zaczął, łypiąc na Athana wzrokiem — więc powiesz mi, co się, do cholery, dzieje?

     Athanasius, zajmując miejsce za swoim biurkiem, omiótł ich obojga spojrzeniem, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że ta dwójka raczej się nie polubi. Westchnąwszy cicho, próbował zebrać myśli i skupić się na Harrsie, Matthiasie i Elijahu. Jednak obecna tam Aria skutecznie mu to umożliwiała.

     — Harris się już z tobą kontaktował? — spytał cicho Athan.

     — Z samego rana — warknął Ishmael z wyraźnym niezadowoleniem. — Mamy — zerknął na zegarek zawieszony na nadgarstku — prawie jedenastą, a ten skurwysyn już o siódmej mi pobudkę zrobił. Kiedyś ty to załatwił, co?

     — Wczoraj po południu. I nie ukrywam, że się cieszę, że Harris tak szybko się tym zajął — odparł Athan, znacząco spoglądając na swojego Stworzonego. Czasami jego humorki były nieznośne, na szczęście równie szybko mu przechodziły. Trzeba było tylko wiedzieć, jak się z nim obchodzić. — Dobrze wiesz, że nie zrobiłbym tego, gdybym nie był do tego zmuszony.

     — Jestem w stanie to zrozumieć — mówił Ishmael, zaczynają dość gwałtownie gestykulować dłońmi. — Rozumiem też, że chodzi o Elijaha. Jasne. Ja też chciałbym dobrać się do skóry temu, kto mu to zrobił. Nawet ja, choć znam go głównie z interesów, więc mogę sobie tylko wyobrazić, co czujesz i jak bardzo chcesz się zemścić. Ale naprawdę? — spytał z powątpiewaniem. — Aż takim kosztem? Przecież musisz sobie zdawać sprawę z tego, jakie konsekwencje przyniesie ta poroniona decyzja!

     Athan westchnął ciężko. Tak jak przypuszczał, ta rozmowa zapowiadała się na wybitnie trudną. Wampir nie wiedział nawet, czy zechce Ishmaelowi wszystko wyjaśnić — możliwe, że przyjaciel z czasem będzie się coraz bardziej nakręcał i wściekał.

     — Elijah został zamordowany — odezwał się w końcu, uznając, że najlepiej będzie zacząć od początku. — Z tym że policja uznała to za samobójstwo. Śledztwa praktycznie nie było, co wiemy od Matta, chyba go pamiętasz. Stąd to dość proste założenie, że na śmierci Elijaha zależało komuś z góry. Albo ktoś z góry był w to po prostu zamieszany. Jakkolwiek to wyglądało, potrzebujemy Matta na miejscu. To on musi przejąć to śledztwo — tłumaczył, mówiąc coraz bardziej stanowczym tonem — bo inaczej nie dotrzemy do żadnego innego śladu. Na nasze nieszczęście, nie znam nikogo innego, kto był miał tyle wtyków, co Harris.

     — Mhm — mruknął Ishmael, brzmiący na nieprzekonanego. — I w zamian za pomoc zaoferowałeś jego kumplowi miejsce w naszej radzie?

     — Nie udawaj głupiego — warknął wzburzony Athan, pochylając się nad biurkiem — i nie obrażaj się jak mała księżniczka. Jakbyś nie wiedział, że jego nie da się byle czym przekupić! Co miałem zrobić, oddać mu rękę córki?! A może cały ten dwór?!

     Słuchając tego chwilowego wybuchu, Ishmael momentalnie się wycofał. Opadając na oparcie krzesła, mierzył Athana lodowatym spojrzeniem, robiąc przy tym charakterystyczną dla siebie, zamyśloną minę. Analizował właśnie, czy powinien wznowić tę walkę, choć z góry była skazana na porażkę, czy już teraz się poddać.

     — Harris ma wejścia w policji, u kryminalnych też — kontynuował Athan, tylko lekko spuszczając z tonu — co jest nam teraz niezbędne. Załatwi, by to Matt przejął sprawę śmierci Elijaha. W zamian oczekiwał tylko tego pierdolonego miejsca w radzie. Jak się dobrze zastanowisz, to sobie uświadomisz, że mogłem się albo zgodzić, albo odejść z kwitkiem i szukać Elijaha na własną rękę. Wziąłbym sobie, kurwa, lupę i szukałbym śladów na ścieżkach polnych i w okolicznych krzakach — zakpił, wciąż zdenerwowany. — Teraz, gdy Matt przejmie śledztwo, on będzie węszył legalnymi sposobami, a my od niego będziemy się dowiadywać, gdzie atakować nielegalnie. Bo odpuścić nie odpuszczę. Tego ci chyba nie muszę tłumaczyć?

     Usatysfakcjonowała go pochmurna, lecz spokojna twarz Ishmaela. Przyjaciel wyraźnie nie miał ochoty już na żadną sprzeczki i choć z pewnością nie podobał mu się pomysł współpracy między RETCORD a The Drawson Company, to wiedział, że nie było już co dyskutować.

     — Z tym całym Aidenem Redsonem zrobisz, co ci się tylko żywnie podoba — mruknął, odchylając się nieco w krześle. — Nie wątpię, że będziesz go pilnował, ale Redson też nie jest głupi i wie, że nie będzie tu mile widziany. Przy odrobinie szczęścia, obie strony będą grzeczne i zadowolone. A jak już znajdziemy wszystkie interesujące odpowiedzi — kontynuował, wyjmując swoją komórkę — to kto wie, może wykażę się rażącą niehonorowością i zerwę umowę z Harissem. Pożyjemy, zobaczymy.

     Nie czekając na odpowiedź, wybrał numer wspomnianego prokuratora, niecierpliwie czekając, aż raczy odebrać telefon.

     — Harris? — zaczął, nim ten zdążył się choćby przedstawić. Athanasius był zbyt zmęczony i wściekły na jakiekolwiek uprzejmości, dlatego postanowił sobie je darować na rzecz stanowczości. — Jak widzę, już prężnie działasz z naszą umową. Jej pierwsza część została załatwiona. Co z drugą?

     Przeciągające się milczenie po drugiej stronie słuchawki tylko coraz bardziej wyprowadzało go z równowagi. Czuł się jak pionek, którym Harris mógł dowolnie manewrować i ta świadomość paliła go w środku nieokiełznanym gniewem.

     — Pan Tismaneanu — zagadnął ze spokojem prokurator, tym samym jeszcze bardziej drażniąc Athana. — Rzeczywiście, bezzwłocznie zająłem się sprawą. Dziś, myślę, że maksymalnie do piątej po południu, otrzyma pan raport z moich osiągnięć na polu naszej umowy. Proszę uzbroić się w cierpliwość i pamiętać, że jestem człowiekiem honoru. Nie łamię danego słowa. Pan, jak sądzę, również brzydzi się podobną niesłownością?

     Nie odpowiedział. Milczał przez chwilę, nim po prostu odjął słuchawkę od ucha i uciął połączenie. Nie mógł już nad sobą zapanować, więc obawiał się, że gdyby porozmawiał z tym bydlakiem choć przez chwilę później, zupełnie dałby się pokierować swej wściekłości i powiedziałby mu kilka nieprzyjemnych słów — o kilka za dużo.

     Wstał, czując, że zaczyna się dusić. Uporczywe fale gorąca wciąż zalewały jego ciało, nie pozwalając ani na zaczerpnięcie głębszego oddechu, ani na zebranie rozbieganych myśli. Nie potrafił się uspokoić, targany nienawiścią i bolesnym poczuciem niesprawiedliwości.

     — Ishmaelu — odezwał się cicho, starając się z całych sił, by jego ton był uprzejmy i opanowany — proszę cię, abyś oprowadził Arię po posiadłości. Z pewnością zechce odwiedzić miejsca, w których niegdyś tak lubiła przebywać. Ja muszę was na chwilę opuścić. To zajmie mi tylko chwilę. Przepraszam — dodał grzecznościowo, po czym możliwie jak najszybciej opuścił gabinet.

     Nie wiedział, dokąd szedł, ale to nie miało większego znaczenia. Skupiony tylko na tym, by znaleźć się jak najdalej, ocknął się dopiero w momencie, w którym opuścił teren swojej posiadłości. Rozejrzawszy się po okolicy, ruszył w prawo, idąc wąską asfaltową uliczką. Po lewej stronie ścieżki rozrastał się młody, wciąż dosyć rzadki las, jednak kilkadziesiąt metrów dalej stało jeszcze kilka starszych drzew. Mniej więcej w tamtej okolicy umiejscowione było małe oczko wodne, obecnie przypominające bardziej zarośnięte mokradła. Niedaleko brzegu ktoś kiedyś zamontował prowizoryczną ławeczkę złożoną z kilku spróchniałych, krzywych desek. Ten mały leśny zakątek nie był zbyt miły dla oka, lecz zapewniał samotność, za którą Athan tak bardzo tęsknił.

     Dopiero gdy usiadł na tej odpychającej, niestabilnej ławce i głęboko odetchnął, przymykając oczy, mógł zebrać myśli. Na początek spróbował rozpoznać emocje, które w nim buzowały, aby ocenić, jak wielkie szkody w nim wyrządziły i czy łatwo da się te ubytki naprawić. Lecz nawet bez tej analizy Athanasius wiedział, że niektóre rany już z nim zostaną, wciąż otwarte i krwawiące.

     Nigdy nie myślał, że był aż tak słaby. Osobną kategorię stanowiło to, co wyczyniał w swojej przeszłości, ponieważ to można było nazwać bardziej głupotą. Jednak w pewnym sensie można było przyznać, że w tamtych jakże ponurych czasach w pewien okrutny sposób stalowo trzymał się swoich zasad, co dawało mu poczucie, że był silny. Wiele lat później tylko upewniał się w tym przekonaniu, zwłaszcza gdy udało mu się dostać na studia. Pamiętał, z jaką radością porównywał swój poprzedni żywot do tego studenckiego, z zachwytem analizując tak wielki postęp, jaki poczynił.

     Wątpliwości nabrał dopiero gdy pojawiła się Aria — choć oczywiście nie od razu. Póki traktował ją jako swoją podopieczną, wszystko było w porządku. A potem nagle zaczął tracić kontrolę, dając ponieść się emocjom. Lecz nawet wtedy jakoś z tego wybrnął, rozstając się z wampirzycą na dziesiątki lat. I choć było to wyjątkowo okrutne, nawet to w pewien gorzki sposób postrzegał jak swój sukces — bo jednak nie dał się ponieść uczuciom, jednak postanowił na swoim, jednak się opanował i pozostał tym samym chłodnym, obojętnym, nieczułym Athanasiusem.

     Dlaczego teraz tak silnie na niego oddziaływała? Co się zmieniło i czemu aż tak? Dlaczego wystarczyło jedno jej spojrzenie, jeden pomysł, jedna prowokacja i jeden dotyk, by tak chętnie odrzucił wszystkie postanowienia, zatapiając się w uczuciach, jakimi darzył Arię? Dlaczego jedyne, co robili, to wzajemnie się krzywdzili i dlaczego ta krzywda wynikała z ich rozpaczliwego pragnienia bliskości?

     Nie miał pojęcia, co powinien zrobić i jak powinien się zachowywać w stosunku do Arii. Znowu miał udawać, że nic się nie wydarzyło — jak przy sytuacji w pokoju? Znowu mieli sobie na chłodno wyjaśnić, że nic z tego nie będzie? Nie po tym, co wydarzyło się w stawie — Aria już nie będzie w stanie uwierzyć, że mu na niej nie zależało i to było w tym wszystkim najgorsze.

     Równie złe było to, że nie mogli się teraz tak po prostu rozstać. Mimowolnie razem siedzieli w rozwiązywaniu zagadki śmierci Elijaha i odsunięcie jej od tej kwestii byłoby nie tylko niesprawiedliwe, ale przede wszystkim niemożliwe. Był pewien, że nawet tak głęboka niezręczność, jaka zapanuje między nimi, jej nie zniechęci, przez co przez następne tygodnie będą skazani na swoją obecność.

     Tymczasem jak dotąd nie potrafił przetrwać ani dnia bez jej bliskości.

     Niespodziewanie wstąpił w niego strach. Najprawdziwszy, szczery, pierwotny. Strach przed tym, co nadchodziło i czego nie znał. A przede wszystkim przed tym, co stanie się z Arią. Bo jedno jak na razie pozostawało pewne: im bliżej siebie byli, tym było gorzej.

     Niełatwo było mu wrócić do własnego domu, gdzie znów musiał się zmierzyć z Arią, jednak czuł wyrzuty sumienia, że tak długo nie widział się z Marisą. Na szczęście kilku gości wciąż u niej przebywało, dzięki czemu nie była zupełnie sama, lecz i tak miał nadzieję jak najszybciej się z nią zobaczyć.

     — Nie będzie mnie tu jeszcze jakiś czas — powiedział do Ishmaela, gdy już szykowali się do wyjścia. — Nie jestem w stanie ci teraz powiedzieć, ile dokładnie. O wszystkim informuj mnie na bieżąco, o Redsonie też. Ja w zamian oferuję to samo. Ufam ci, przyjacielu.

     Na pożegnanie klepnął go lekko po ramieniu, uśmiechnął się słabo, po czym wyszedł z posiadłości, głęboko żałując, że nie mógł zostać tam na dłużej.

 

     — Miło was znowu widzieć! Już myślałam, że się was nie doczekam.

     Wprost nie mógł patrzeć na ten wymowny, jakże zadowolony uśmieszek Marisy. Poprzedniego dnia Athan zadzwonił do przyjaciółki i ostrzegł, że zamierzają z Arią nocować gdzie indziej, co Marisa — jak to Marisa — przyjęła z dziecięcą radością. Wobec tego, obecnie była przekonana, że para miała za sobą upojną noc, a ich związek rozkwitał w najlepsze.

     Athan nie miał pojęcia, jak zniesie to dalsze udawanie. Zwłaszcza teraz. Zastanawiał się nawet, czy by nie porozmawiać o tym z Arią i nakazać jej naprostowania sytuacji, lecz obecnie nie był w stanie nawet na nią patrzeć, nie mówiąc o rozmowie. Musiał się poważnie zastanowić nad tym, jak się z tego wyplątać, a z pewnością nie będzie to łatwe.

     — Wybacz, że tyle to trwało — odparł cicho, idąc za Marisą do salonu. — Musieliśmy po drodze załatwić jeszcze kilka rzeczy…

     O mały włos nie wspomniał o tym, że te „rzeczy” dotyczyły śmierci Elijaha. Na szczęście w porę się powstrzymał, będąc niemal pod wrażeniem głupoty, którą prawie popełnił.

     — Nie martw się, nic się nie stało.

     Przyjaciółka obdarzyła go łagodnym uśmiechem, cały czas zerkając psotnie to na Athana, to na czającą się obok Arię. Zapewne spodziewała się zaraz usłyszeć kilka szczegółów dotyczących ich wspólnego wypadku, choć Athanasius gorąco się modlił, aby do tego nie doszło.

I choć wciąż nie zaczynała tematu, jej mina na moment zrzedła, gdy usiadła na sofie, zgarniając leżący obok notatnik. Spoglądając na niego ponuro, wyraźnie biła się z myślami, co natychmiast silnie Athana zaniepokoiło. Na szczęście Marisa po chwili podniosła głowę, gotowa do złożenia wyjaśnień.

     — Nie miałam okazji wam wczoraj powiedzieć — podjęła cicho — ale pół dnia spędziłam w fundacji. I pojawił się problem…

     — Jaki problem?

     Brunetka milczała dłuższy czas, jakby zbierając odpowiednie słowa. Najwyraźniej to, co chciała im przekazać, przychodziło jej z niemałym trudem.

     — Z tego wszystkiego — mruknęła posępnie — zapomniałam o dorocznym balu fundacji. Co roku zbieramy pieniądze na jakiś inny cel, ale nie miałam do tego głowy i zupełnie o tym zapomniałam. Gdy w fundacji zaczęto składać mi kondolencje, w końcu ktoś zapytał, co z balem: odwoływać czy nie? Byłam tym tak zaskoczona, że powiedziałam najpierw, aby odwołać.

     Zamilkła, spuszczając głowę. Mimowolnie bawiąc się zagiętym rogiem kartki, spoglądała gdzieś w bok, mierząc się ze swoimi własnymi myślami.

     — Potem sobie pomyślałam, jakim sukcesem kończyły się zwykle te bankiety i ile radości sprawiało Elijahowi przekazywanie tych wszystkich pieniędzy potrzebującym. Wielu pracowników fundacji załamało się, gdy powiedziałam, że bal trzeba odwołać. Nie okazywali mi tego, ale widziałam w ich oczach, że tego żałowali. Ale teraz już sama nie wiem, czy dobrze postąpiłam… I czy to nie było po prostu egoistyczne z mojej strony. Żałoba żałobą, ale ten bankiet ma swój szczytny cel i czy naprawdę powinnam odbierać taką pomoc ośrodkom, które od lat pomagają porzuconym dzieciom? Przecież Elijah by tego nie chciał…

     Zupełnie go tym zaskoczyła. I choć co roku uczestniczył we wspomnianym bankiecie, i jemu zupełnie wypadł on z głowy. Jasnym było, że wszyscy pogrążali się teraz w żałobie, więc jakiekolwiek przejawy zabawy nie wchodziły w grę. Jednak wątpliwości, jakie gryzły Marisę, nie były tak proste do rozstrzygnięcia, jak by się to mogło wydawać. Sam nie miał pojęcia, co powinien jej doradzić, dlatego mimowolnie zerknął na Arię, mając nadzieję, że może miała na ten kłopot jakiś pomysł.

     Bo on, jak się okazywało, z kobietami radził sobie naprawdę fatalnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^