ROZDZIAŁ 59

 ATHANASIUS

    Lodowaty strach unieruchomił całe jego ciało, gdy zdał sobie sprawę, że ledwie kilka metrów od niego stała Aria. Ubłocone, przemoczone ubranie lepiło się do jej ciała, lecz to nie miało wtedy żadnego znaczenia. Całą uwagę zwracała jej podstawa. Wampirzyca silnie drżała, mocno zaciskając pięści. Jednak nie to było najgorsze, ponieważ gniew spowodowany usłyszanymi słowami był całkowicie zrozumiały. Najstraszliwszy był ten charakterystyczny błysk w oku. Błysk zbierających się łez, które już za chwilę miały popłynąć po zaróżowionych policzkach.

     Przerażony tym, co usłyszała, zupełnie nie wiedział, co zrobić. Athanasius zamierzał z nią porozmawiać i wyjaśnić jej możliwie najłagodniej, że powinni całkowicie zrezygnować z prób odnowienia swojego związku. Chciał jej wyjaśnić, że zawsze będzie ją kochał jako swoją Stworzoną, głęboko w sobie ukrywając świadomość, że kochał ją także w zupełnie inny sposób — w taki, w jakim ona kochała jego. Chciał jej obiecać, że to najlepsze rozwiązanie dla nich obojga i że… Sam tak naprawdę nie wiedział, co jeszcze chciałby jej powiedzieć, zwłaszcza że panicznie bał się tej konfrontacji.

     Już nie musiał. Już było po wszystkim — w najgorszy z możliwych sposobów. Czuł na sobie jej palący wzrok i choć przez chwilę odwzajemniał ten gest, nagle mimowolnie odwrócił głowę. Wiedział, że robił źle i że jeszcze bardziej ją tym upokarzał, ale nie był w stanie udawać, że potrafił to wszystko znieść. Nie tak to miało wyglądać, a on sam — choć Aria z pewnością miała inne zdanie — nie miał na celu jakkolwiek jej poniżać.

     Rozpacz rozdzierała go na najmniejsze kawałki, a niemoc, jaka go obejmowała, obficie krwawiła z otwieranych na nowo ran. Jak nigdy dotąd pragnął do niej podejść, objąć mocno, przytulić, po czym po cichu wyjaśnić, dlaczego nie mógł z nią być, choć tak bardzo oboje tego pragnęli. Naprawdę tego chciał, lecz teraz to i tak nie miało żadnego sensu.

     Nic już go nie miało.

     Najbardziej się wystraszył wtedy, gdy zaczęła na niego krzyczeć i nakazała patrzeć w oczy. Jak mógł to zrobić — po tym, co usłyszała z jego ust? Zwrócenie swojego wzroku ku Arii sprawiało mu niemal fizyczny ból. Jednak to było nic w porównaniu do tego, co usłyszał później.

     — Żałuję, że mnie przemieniłeś, że przylazłeś wtedy do mnie. Wolałabym umrzeć. Śmierć byłaby lepsza niż to wszystko, niż twoje kłamstwa. Spoczęłabym w zbiorowej mogile i zgniła.

     Pierś paliła go żywym ogniem, lecz serce tym razem nie biło w opętańczym rytmie. Nie biło już wcale. Dysząc ciężko, ledwie resztkami świadomości starał się nie okazać, jak straszliwie zabolały go te słowa. Wtem uświadomił sobie iście tragiczną rzecz: choć wiedział, że krzywdził Arię, chyba dopiero teraz zdał sobie sprawę, że sprawiał jej aż tak wiele bólu. Brzmiało to nad wyraz egoistycznie, ale tak w pewnym sensie było. Athan nie mógł się wiecznie usprawiedliwiać, że odrzucał ją dla jej dobra, skoro Aria nie mogła o tym wiedzieć. I nie wiedziała. Nie miała pojęcia, dlaczego jak ognia bał się zbliżenia i stałego związku. Nie wiedziała, co go od tego odwodziło. A i on sam nie miał pojęcia, jak Aria by zareagowała na rewelacje z jego przeszłości. Może jednak by mu wybaczyła? Może by go zaakceptowała i powiedziałaby mu, że nadal wcale się go nie boi?

     A i on może… może naprawdę by ją tylko kochał? Bez żadnych nieprzewidzianych bonusów, jak stało się w przypadku Lakricii? Tego i on nie wiedział. Lecz nadal za bardzo się bał, by chcieć zaryzykować.

     Jak przez mgłę obserwował, jak Aria żegna się z Marisą. Rozmyty obraz i stłumione dźwięki nie pozwalały mu na pełne uświadomienie sobie, co się właśnie działo. Z jednej strony rwąca rozpacz pchała go do przodu, aby spróbować zatrzymać Arię i wszystko jakkolwiek jej wyjaśnić, lecz z drugiej strony miał nadzieję, że czym prędzej wyjdzie z salonu, by Athan w ciszy i spokoju mógł się pogrążyć w poczuciu swojej porażki.

     Nie od razu zrozumiał, że już odeszła. Nie od razu zauważył, że w salonie zapadła grobowa cisza, boleśnie wwiercająca się w uszy. Długo mu zajęło ocknięcie się z tego letargu. Gdy zaś drgnął, opadł bezwładnie na fotel, ostrożnie, niemal lękliwie układając łokcie na kolanach, by następnie ukryć twarz w dłoniach. Nie był w stanie się poruszyć ani wypowiedzieć choćby słowo. Koszmar, jaki spotkał go przed chwilą, był zbyt absurdalny, by mógł wydarzyć się naprawdę i właśnie tego Athan się trzymał w ten iście masochistyczny sposób — że Aria wcale nie słyszała tej rozmowy, że wcale tu nie wpadła i wcale na niego nie nawrzeszczała. Miał nadzieję, że cały czas istniała szansa na wyjaśnienie jej wszystkiego…

     Ale nie istniała.

     — Mój Boże… Athan…

     Choć przyszło mu to z ogromnym trudem, drgnął nagle i podniósł głowę, wpatrując się w Marisę tak, jakby ujrzał ją po raz pierwszy w życiu. Zupełnie zapominając o jej obecności, nagle poczuł, jak zalewa go panika. Przecież właśnie po to z Arią udawali! Po to ogradzali zrozpaczoną Marisę od ich problemów, by nie dokładać wdowie zmartwień. Tymczasem była właśnie świadkiem straszliwej kłótni, którą z pewnością przeżywała równie mocno. Wściekły na siebie, że do tego doprowadził, zerwał się z fotela, nie wiedząc, co tak właściwie powinien zrobić w następnej kolejności.

     — Wybacz nam — odezwał się cicho — że byłaś świadkiem tej przykrej sceny. Nie chcieliśmy cię kłopotać naszymi problemami… Zwłaszcza teraz, gdy masz tak wiele własnych.

     Płonąc ze wstydu, nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek zdoła zatrzeć tę hańbę, którą okrył się w obecności Marisy. Elijah prosił go w testamencie, by zaopiekował się jego żoną, tymczasem on nie tylko nie otaczał ją właściwą ochroną, ale wręcz dodawał jej kolejnych zmartwień.

     — Powinieneś z nią porozmawiać… — zaczęła niepewnie, lecz Athanasius szybko jej przerwał.

     — Nie. Nie zechce mnie teraz widzieć. Poza tym…

     Zamilkł, zastanawiając się, czy powinien to mówić w obecności przyjaciółki.

     — Nie chciałem, żeby Aria dowiedziała się o tym w tak… niekontrolowanych warunkach. Ale ostatecznie stało się coś, co było nieuniknione…

     — Przestań wreszcie pierdolić!

     Zupełnie oniemiały tym, co właśnie usłyszał, rozejrzał się dookoła, jakby nie wierząc, że tak ostre słowa naprawdę wypłynęły z ust Marisy. Zwykle unikała tego rodzaju określeń, rzadko też okazywała gniew, zwłaszcza w stosunku do swoich przyjaciół. Tym razem wybuchła i najwyraźniej nie zamierzała się już z niczym kryć.

     — Wybacz mi, Athan, za to, co powiem — zaczęła ostrym, stanowczym tonem — ale moim zdaniem to, co robicie, jest idiotyczne. A raczej to, co ty robisz. Kochasz ją, Athanasiusie. Nie udawaj, że nie, nie okłamuj mnie, bo oboje o tym wiemy. Nie wiem, dlaczego tak się bronisz przed wyznaniem tego Arii, ale to głupie. Robisz z tej relacji jakiś rozdmuchany, niepotrzebny dramat, choć wystarczyłoby spróbować ją do siebie zbliżyć. Oboje tego potrzebujecie i nie potrafię zrozumieć, jaki kaprys sprawia, że tak uparcie ranisz i siebie, i ją!

     Choć powinien powstrzymać ten gest, aby nie urazić Marisy, uśmiechnął się kpiąco, gdy wysłuchał tych słów. Znów na usta cisnęło się to cholerne „to nie jest takie proste, jak się wam wszystkim wydaje”. I znów do głowy przyszła mu myśl, jak straszliwie tęsknił za Elijahem. On jeden go rozumiał i wiedział, dlaczego tak straszliwie bał się związku z Arią. On jeden na te kolejne odtrącania i wycofywania się Athana reagował smutnym kiwnięciem głową, pokazując w ten sposób, że się z tym nie zgadza, ale wie, że nie było innego wyboru. On jeden mógł go wysłuchać i jemu jednemu Athanasius nie musiał odpowiadać tą przeklętą formułką, że „to nie jest takie proste”.

     Nie będąc w stanie odpowiedzieć na jej słowa, podszedł do niej, ucałował delikatnie w czoło, raz jeszcze przeprosił, po czym wyszedł. Gdziekolwiek, byle jak najdalej. Musiał odpocząć, odetchnąć, uspokoić się i zrozumieć to, co się właśnie wydarzyło.

     A potem spróbować się z tym pogodzić.

 

     — Pierwsze, co zrobiłem, to sprawdziłem tę drogę wyjazdową. Myślałem, że znajdę tam jakieś ślady, ale niewiele tego było. Moi ludzie przeszukują teraz teren, sprawdzają kamery. Znamy czas zgonu, więc mogliśmy mniej więcej oszacować, w których momentach nagrań szukać jakichś wskazówek. Bo, wyobraź sobie, ci debile nawet tego nie sprawdzili. Ale sam wiesz, to jest od cholery kamer do zgarnięcia. To zajmie szmat czasu, ale nie zamierzam próżnować. Poza tym dobre i to… Jak już zgarnąłem tę sprawę, powinno pójść szybciej…

     — I dostałeś ją dopiero wczoraj? Kurwa, przecież minęło już kilka dni, odkąd Harris to załatwił!

     — No… — Matt westchnął po drugiej stronie słuchawki — wyraźnie komuś zależało na tym, by jak najbardziej to opóźnić.

     — Myślisz, że ktokolwiek to zrobił, ma też wtyki w policji? — spytał z niepokojem Athanasius. — Bo jeśli tak, to… nie chcę cię narażać.

     — Spokojnie! — zawołał z największą swobodą. — Nie jestem pierwszym lepszym szczeniakiem, potrafię o siebie zadbać. Ale dzięki za troskę, doceniam! Słuchaj, Athan — mruknął nieco ciszej — będę cię na bieżąco powiadamiać o postępach w moim węszeniu, ale… ale jest coś, co powinniście zrobić wy sami. Ty i Aria…

     Drgnął na dźwięk tego imienia, ze zmęczeniem przymykając powieki. Tęsknota, żal i wstyd boleśnie ściskały mu żebra; odetchnął głęboko, aby uwolnić się od tego nieprzyjemnego uczucia, ale niewiele to dało.

     — Aria i ja obecnie pracujemy osobno — mruknął, nie zamierzając wdawać się w żadne szczegóły. — Ale mów — dodał głośniej — co masz na myśli. Zajmę się tym jak najszybciej.

     — Trzeba sprawdzić tego całego Blome’a. Wiesz, jak jest, Athan. Ja działam według prawa, więc jestem blisko oficjalnych ustaleń, których potrzebujesz. Ale trzeba też porobić kilka mniej legalnych rzeczy… Ja nie mogę się teraz odsunąć od śledztwa i choć Blome jest niewątpliwie z nim związany, to sądzę, że będzie lepiej, jak sam spróbujesz go znaleźć. Ja się dowiem wszystkiego, czego mogę, dostarczę ci informacji, a sam zajmę się resztą. Wiesz, podzielimy się robotą, to będzie szybciej.

     — Jasne, oczywiście — odparł, kiwając w zamyśleniu głową. — Dzięki, Matt. Jestem twoim wielkim dłużnikiem.

     — Nie ma sprawy. Trzeba sobie pomagać, nie? — zagadnął wesoło. — Poza tym ja sam jestem ciekaw, kto i czemu zamordował Elijaha. Każdy z nas ma swoje za uszami, ale Cavendish zdecydowanie miał tego brudu najmniej. Chyba że o czymś nie wiem.

     — Wiesz o wszystkim.

     — No to właśnie. Dlaczego ktoś chciał zabić takiego przyjaciela ludzkości? Nie podoba mi się to wszystko, tak między nami mówiąc. Bardzo nie podoba.

     — Wiem, Matt — westchnął. — Mnie też. Raz jeszcze dzięki, informuj mnie, gdybyś dowiedział się czegoś nowego.

     — Jasna sprawa.

     Nie zauważył, kiedy zaczął padać śnieg. W ciągu ostatnich kilku dni nad Londynem przetoczyła się już każda możliwa pogoda: wiał wściekły wiatr, lał deszcz, świeciło słońce, raz nawet kilka razy zagrzmiało. Dziś znów padał śnieg, nieudolnie przykrywając błotnistą breję zalegającą na chodnikach i trawnikach. Zadzierając głowę do góry, Athanasius wpatrywał się pustym spojrzeniem w poszarzałe niebo, pozwalając swoim myślom wolno płynąć. Zastanawiał się nad tym, co teraz robiła Aria, gdzie była i co czuła. Zastanawiał się, czy zdołała już ochłonąć po ich sprzeczce sprzed kilku dni, choć podejrzewał, że nie. Zastanawiał się nad tym, że on sam powinien czuć ulgę na myśl o tym, że raz na zawsze zniechęcił do siebie Arię. Wampirzyca już nigdy nie zechce mieć z nim nic wspólnego, więc będzie się od niego trzymać z daleka. Czyż nie na tym właśnie mu zależało? Powinien być zadowolony.

     Więc czemu nie był?

     Westchnąwszy cicho, skierował się ku rezydencji Cavendishów. Zerkając na zegarek, uświadomił sobie, że powinien zacząć się przygotowywać do nadchodzącego bankietu. Pierwsi goście mogli się zacząć zbierać już niebawem, a Athan obiecał Marisie, że zajmie się dopinaniem organizacji na ostatni guzik. Musiał doglądać ustawiania dzieł, które miały być zlicytowane, dogadywać się z zespołem muzycznym, zatwierdzać układ stolików oraz wypłacać dodatkowe zaliczki służbie. To wszystko teoretycznie było rolą Marisy jako prezesa fundacji, lecz nie mógł jej winić za to, że w tak trudnym dla siebie czasie nie miała głowy do organizacji.

     Udając się prosto do swojej sypialni — tej samej, którą zarezerwowała mu Marisa na samym początku — wziął prysznic, po czym założył wybrany wcześniej garnitur. Klasycznie czarny, w komplecie z białą koszulą i czarną muchą, stanowił prosty, choć dobrze wpasowujący się w okazję komplet. Brodę delikatnie przystrzygł, włosy okalające twarz zaś zgarnął do tyłu i spiął swobodnie małą, czarną spinką. W tym wydaniu był gotowy na bankiet, choć brakowało najważniejszego — dobrego nastroju. Nigdy nie przepadał za wszelkiego rodzaju balami i zabawami, więc zmuszanie się do niego właśnie teraz, gdy działo się tak źle, było prawdziwą katorgą.

     Pomagało mu tylko to, że robił to dla Marisy. Lecz jednocześnie na myśl, że ujrzy tam Arię, miał wielką ochotę znaleźć sobie wymówkę i wyjechać stąd czym prędzej.

     Wchodząc do olbrzymiej sali bankietowej, rozejrzał się dookoła, przeskakując wzrokiem po krzątającej się służbie. Na okrągłych, obłożonych białymi obrusami stolikach ustawiano sztuce, talerze i kieliszki. Zespół stroił swoje instrumenty, a mistrz gali robił próby mikrofonu, co jakiś czas zerkając w swoje notatki. Jednak to, co najważniejsze, znajdowało się w głębi sali. Na niewielkim podwyższeniu, ustawionym z prawej strony od sceny, postawiono dziesiątki najznamienitszych dzieł sztuki. Wisiały tam barwne obrazy, stały też stare wazy, cenne znaleziska i pradawne przedmioty. Wszystko to cieszyło oko i wzbudzało zazdrość w każdym kolekcjonerze i historyku. Całość miała zostać zlicytowana, a zyski Marisa zamierzała przekazać na leczenie dzieci chorych na mukowiscydozę.

     Wchodząc na podwyższenie, już z daleka dojrzał Marisę w towarzystwie wysokiego, posiwiałego jegomościa, który miał prowadzić licytację dzieł.

     — Athanasiusie — westchnęła z ulgą Marisa — dobrze, że już jesteś. To pan Markson, on zajmie się sprzedażą naszych zbiorów.

     Obaj panowie przedstawili się sobie, ściskając dłonie.

     — To panu, jak rozumiem, mam zdać wszystkie dokumenty z przebiegu licytacji?

     — Zgadza się — odparł. — Na jaką sumę oszacował pan te zbiory?

     Markson zastanowił się chwilę.

     — Jeśli dobrze pójdzie i zostaną wylicytowane wszystkie przedmioty, można liczyć na zysk około dwunastu milionów. Oczywiście to tylko założenie i chwilowo nie jestem w stanie stwierdzić, jak pójdzie licytacja. Zwykle potrafię to oszacować już po pierwszych kilku licytacjach. Widać, czy goście czują się swobodnie, jak głęboką mają kieszeń i na ile znają się na sztuce, która jest prezentowana.

     — Dwanaście milionów — powtórzył Athan w zamyśleniu — to byłoby coś.

     — Pan Elijah wybrał same perełki swojej kolekcji — stwierdził z uznaniem Markson. — Niektóre z tych eksponatów są nadzwyczaj rzadkie, co może przynieść ogromne zyski. Muszę przyznać, że pan Cavendish miał gest, pozbywając się takich cudowności. Przepraszam państwa — ukłonił się lekko — ale muszę się przygotować…

     Mężczyzna odszedł, zostawiając za sobą lekko drżącą Marisę. Tak swobodne wypowiadanie się o jej zmarłym mężu wciąż bolało, dlatego Athan chwycił ją za dłoń, lekko ją ściskając w geście dodania otuchy.

     — Pięknie wyglądasz — rzekł całkowicie szczerze, przyglądając się krwistej czerwieni jej sukni. — Do twarzy ci w tym kolorze.

     — Wciąż nie wiem, czy to właściwe — mruknęła posępnie. — Przecież mam żałobę…

     — Której nie zdołasz wyrazić żadnym ciuchem lub jego kolorem — uzupełnił pospiesznie, posyłając jej serdeczny uśmiech. — Niczym się nie martw. A teraz chodźmy na salę. Wszystko niebawem powinno być gotowe, więc czas zająć się przyjmowaniem pierwszych gości.

     Tak jak podejrzewał, bankiet już niedługo miał się rozpocząć, wpuszczając do środka wszystkich tych ludzi żądnych zabawy. Athan ani myślał w tym uczestniczyć, robiąc jedynie za mentalne i organizacyjne wsparcie dla Marisy. Gdyby nie to, w ogóle by się tu nie zjawił, zwłaszcza że gościem z pewnością miała być także Aria. Panicznie bał się spotkania z nią, choć wiedział, że to nieuniknione. Zastanawiał się, czy dojdzie do rozmowy, choć w to mimo wszystko szczerze wątpił.

     Lecz mijanie się między ludźmi i wypływanie swoich ukradkowych spojrzeń… to musiało boleć. I bolało. Bardzo bolało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^