MARISA
Uśmiechnij się do mnie, najmilsza. Uśmiechnij się,
ponieważ nie masz żadnego powodu, by się smucić. Nigdy nie będziesz miała, bo
zawsze powodów do uśmiechu będzie więcej niż powodów do smutku. Zawsze.
Elijah był czarodziejem. Nawet mimo tego, że znał tylko to
jedno zaklęcie, jego magia działała za każdym razem. W efekcie twarz Marisy
momentalnie rozświetlał radosny uśmiech, który zasłaniał grubą kurtyną
wszystkie troski i zmartwienia, jakie zaplątały się w jej myślach.
Uśmiechnięta, radosna i lekka, pragnęła obdarowywać swojego ukochanego tym
prostym gestem jak najczęściej i jak najdłużej, wiedząc, że była to dla niego
największa rozkosz i nagroda. Uśmiechała się, gdy go tylko widziała. Uśmiechała
się, gdy z nim rozmawiała, gdy siedziała obok niego, gdy się do niego
przytulała, gdy o nim myślała. Uśmiechała się, gdy sobie uświadamiała, jak
bardzo kochała Elijaha i jak bardzo on kochał ją. Uśmiechała się wiedząc, że
spędzą ze sobą całą wieczność, która w jego towarzystwie zdawała się nad wyraz
ekscytująca i słodka.
Teraz jej uśmiech był wycięty nożem. Bolesny i krwawiący,
cały czas drżał z wysiłku. Mimo to nie opadał — nie mógł. Zawsze powodów do
uśmiechu będzie więcej niż powodów do smutku — Elijah, jako niepoprawny optymista,
bardzo często wypowiadał te słowa i Marisa doskonale wiedziała, że w ich
znaczeniu kryło się coś więcej, niż tylko puste pocieszenie. To niby proste
zdanie miało w sobie całe pokłady nadziei i wiary, których wprost nie można
było zignorować.
Elijah sam w sobie był nadzieją i wiarą.
Dlatego się uśmiechała, choć było coraz trudniej. Nie
szczędziła sobie łez, nie próbowała leczyć podartego na strzępy serca, nie
usiłowała też odganiać z myśli obrazu jej ukochanego męża. Lecz gdzieś obok
rozszarpującego ją na części bólu, strachu i rozpaczy, było małe miejsce na
tych kilka ważnych słów.
Zawsze powodów do uśmiechu będzie więcej niż powodów do
smutku.
Znała go aż za dobrze, więc wiedziała, że serce by mu się
krajało, gdyby ujrzał ją w tak złym stanie. Dlatego właśnie uśmiechała się dla
niego — nawet po tym, gdy Elijah odszedł. Wiedział, że nawet mimo śmierci wciąż
był obok niej, widział ją, obserwował i nad nią czuwał.
Dlatego się uśmiechała.
Jednak w tej małej uldze, atakowanej z każdej strony przez
pineski paniki, niedowierzania i rozpaczy, było coś jeszcze. Wiedziała, że
gdyby została sama, prędzej czy później zamknęłaby się w sypialni, płacząc
całymi dniami i nocami. Gdy łzy już by się skończyły, a zmysły całkiem straciły
swą moc, Marisa zaczęłaby marzyć o połączeniu się z miłością swojego życia.
Nieczuła na swoich bliskich i krzywdę, jaką im wyrządzi swoją śmiercią, nie
myślałaby już o niczym poza wiecznym połączeniem.
Lecz nie była sama. Otoczona najbliższymi, którzy na każdym
kroku okazywali jej troskę i wsparcie, chwiejnym krokiem ruszała naprzód,
wiedząc, że właśnie tego chciałby jej mąż. I choć tak często aż odbierało jej
dech na myśl, że Elijah nie żyje i choć wciąż pozostawała cieniem samej siebie,
robiła co mogła, by nie poddać się ślepej, pustej rozpaczy. Dlatego po czasie
stwierdziła, że zorganizowanie balu dobroczynnego był dobrym pomysłem. Cieszyła
się, że jej niespodziewaną odmowę dało się odkręcić, lecz najbardziej pomagał
jej fakt, że nie była z tym sama.
Wychodząc poza dwór po raz pierwszy od dawna, poczuła się
tak, jakby trafiła do jakiejś innej, obcej rzeczywistości. Od śmierci Elijaha
świat zewnętrzny przestał dla niej istnieć, dlatego w pierwszej chwili niemal
się zdziwiła, widząc jakichś obcych ludzi, tak różnych, tak wesołych, smutnych
lub obojętnych. Dziwiła się, że oni wszyscy gonili za swoimi sprawami, zamiast
zatrzymać się i załamywać nad swoimi problemami. Dziwiła ją nagła świadomość,
że przecież każdy miał jakieś swoje bolączki, także ci wszyscy ludzie, których
mijała na ulicy. Może temu młodemu chłopakowi na rowerze też ktoś niedawno
zmarł? Może ta drobna blondynka szukająca czegoś w swojej torebce niedawno
została zdradzona przez kogoś bliskiego? Może ten mężczyzna, który kupował
gazetę w kiosku, stał na granicy bankructwa, a ktoś jeszcze inny dowiedział się
o swojej chorobie? I choć było to okrutne, Marisę w pewien sposób pocieszał
fakt, że nie została sama z nieszczęściami tego świata. Nie ona jedna
cierpiała. I nie ona jedna się z tego podniesie.
Pierwszym krokiem — być może przedwczesnym, ale na pewno
potrzebnym — były zakupy z Arią. Skoro już ustaliły, że zorganizują bal
dobroczynny, należało wybrać nowe kreacje. Pojawienie się w sukni, którą miało
się na sobie kiedykolwiek wcześniej, nie wchodziło w grę. I choć nie miało to
wiele wspólnego z ekologią, o którą Marisa też lubiła dbać, tak nie miała też
ochoty na żadne plotki ze strony brukowców, że śmiała wybrać tę samą kreację dwukrotnie.
Zaskoczyło ją ukłucie radości, gdy wraz z Arią weszły do jednego
z lepszych butików w Londynie. Nieczęsto go odwiedzała, lecz zwłaszcza teraz
choć chwilowe oderwanie się od swojego smutnego, jakże pustego dworu sprawiało
jej chwilową i ulotną, lecz jednak prawdziwą ulgę.
Przebierając się w kolejne suknie, bawiła się zaskakująco
dobrze. Automatycznie celowała w czernie, więc zmieszała się nieco, gdy Aria
się temu wprost sprzeciwiła, sugerując czerwień. Prawdą było, że Elijah
najbardziej lubił ten kolor, a gdy sprawiał jej prezenty w postaci odzieży — zwykle
sukien lub bielizny — często celował właśnie w tę barwę. Obawiała się reakcji
gości oraz krzywych spojrzeń, które by wyraźnie mówiły: „ledwo pochowała męża,
a już zrzuciła żałobę”. Nie zrzuciła i wątpiła, by kiedykolwiek była w stanie
to zrobić. Pomagała jej za to myśl, że im prędzej wróci do normalnego
funkcjonowania, tym więcej osób na tym skorzysta, zwłaszcza z otoczenia
fundacji.
Gdy już wyszły z butiku, z zaskoczeniem sobie uświadomiły,
że zastała je zupełna noc. Śmiejąc się ze swojego braku poczucia czasu,
spakowały zakupy do samochodu, planując powoli wracać do posiadłości.
Niespodziewanie Marisa, odprężona i zrelaksowana po tak udanych zakupach,
przelękła się powrotu do domu. Bała się tego, że nie zastanie tam tego, na
którego zawsze czekała. Bała się przekraczać próg ze świadomością, że nikogo
tam nie zastanie.
Gdy obie wsiadły do limuzyny, Marisa ułożyła sobie torby na
kolanach i zaczęła w nich buszować, raz jeszcze podziwiając swoje zdobycze. Gdy
zaś natknęła się na kusy, seksowny komplecik bielizny, twarz Marisy momentalnie
rozświetlił uśmiech. I choć przeżywała własną tragedię, na szczęście nie umiała
się przestać radować szczęściem innych. W tym przypadku radość się podwajała,
ponieważ chodziło o związek jej obojga przyjaciół.
Spodziewając się, że zakupiona bielizna dość szybko
zostanie… zaprezentowana, zerknęła z największą ciekawością i ekscytacją na Arię,
mając zamiar wypytać ją o wszystkie szczegóły, jakich nie miały dotąd czasu
omówić. I choćby miały jeździć w kółko po mieście, albo zatrzymać się gdzieś na
kawie, musiała usłyszeć więcej.
Jednak nagła zmiana nastroju Arii mocno ją zaniepokoiła. Gdy
zaś przyjaciółka zaczęła wyjawiać swoje obawy i wątpliwości, Marisie już
całkiem mina zrzedła. Pokręciła z niedowierzaniem głową, zastanawiając się, jakim
cudem w ciągu ledwie chwili ich relacje aż tak się skomplikowały. Owszem,
zawsze były dość trudne, ale przez chwilę oboje wyglądali na szczęśliwą parę.
Co więcej, Marisa zawsze miała poczucie, że to tylko kwestia czasu, nim ci
dwoje się zejdą. Jednak kłopotem zawsze był Athanasius. Aria, tak szczera i
otwarta, wychodziła do ludzi z sercem na dłoni. Odczytując ją jak otwartą księgę,
bez trudu dostrzegało się w jej oczach niemal dziecięcą radość i determinację,
która momentalnie oczarowywała każdego, kto ją spotkał. Athan z kolei sprawiał
wrażenie, jakby był jednocześnie odporny i najbardziej wrażliwy na ten urok.
Trudno było odczytać jego intencje i nie potrafił zrobić tego nikt poza
Elijahem. Jej mąż jakimś cudem zawsze wiedział, co dolegało Athanasiusowi, choć
ten zawsze ukazywał się im z tą samą kamienną twarzą. Jednak jak dotąd wydawało
się Marisie, że ta maska była tylko pozorami, zwłaszcza że dla nich — dla
Marisy i Elijaha — zawsze był wspaniałym przyjacielem.
— Może potrzebujecie dla siebie jeszcze trochę czasu —
odparła cicho Marisa. — Od waszego ostatniego spotkania minęły dziesiątki lat.
Tak jak sama przyznałaś, bardzo się przez ten czas zmieniłaś, co oboje musicie
zaakceptować i jakoś się do siebie dotrzeć. Poza tym — uzupełniła nieco pewniejszym
tonem — jesteście ze sobą dopiero od dwóch dni. Dajcie sobie więcej czasu.
Zdawało jej się, że ta rada była zbyt oczywista jak dla
kogoś, kto niegdyś spędził ze swoim wybrankiem prawie sto lat. Dlatego wielce
się przeraziła, gdy zobaczyła, że w kącikach oczu Arii połyskują łzy.
— Myślisz, że on coś w ogóle do mnie czuje? Może powrót
tutaj był błędem, może powinnam wyjechać na dobre i nigdy nie wracać…
Ledwie przyjaciółka dokończyła to przerażające zdanie, gdy
Marisa zbliżyła się do niej i mocno ją do siebie przytuliła. Cieszyła się, że
tym razem to ona mogła okazać wsparcie, zamiast je odbierać.
— Czy coś do ciebie czuje? — powtórzyła z drobną nutką
niedowierzania, jakby dla podkreślenia absurdu tego pytania. — Obie wiemy, że
tak. Athanasius jest… — Marisa westchnęła — bardzo trudny. Już dawno temu wziął
sobie za punkt honoru nie okazywać żadnych uczuć i jeśli robi to nadal,
zwłaszcza przy tobie, to znak, że jest wybitnym idiotą. Trzeba go odblokować i
tylko ty to potrafisz. Ale aby go odblokować — tłumaczyła z zapałem — trzeba
nim solidnie wstrząsnąć; tak, żeby choć na chwilę przypomniał sobie, że uczucia
są po to, by je okazywać. Mówisz, że nie jesteś małą, niewinną dziewczynką.
Więc mu to pokaż! Pokaż mu, że skończyły się czasy jego opieki, że jesteś
niezależna i sama decydujesz o tym, czego chcesz.
Nie była pewna, czy jej rada rzeczywiście miała prawo
poskutkować, zwłaszcza że i Aria nie była zbyt przekonana. I właśnie to ją tak
martwiło. Przecież gdy ogłaszała jej ich związek, była taka rozpromieniona! Jak
to możliwe, że aż tak wiele zmieniło się w tak krótkim czasie?
— Najgorsze, co możesz zrobić sobie i jemu, to odejść —
kontynuowała stanowczo. — Ale wiem, że Athan przez tę swoją skorupę jest
odpychający. Sama się często zastanawiałam, czemu jest aż tak skryty, ale nigdy
mi tego nie zdradził. Najbardziej się boję — mruknęła — że w końcu cię to
zmęczy. Całkowicie bym to wtedy zrozumiała, ale mam nadzieję, że nigdy do tego
nie dojdzie. Tak bardzo bym chciała, byście się znowu zeszli! — zaćwierkała
rozmarzona. — Pamiętam, jak przyjeżdżaliście do nas już jako para. To były te
rzadkie momenty, w których widziałam Athana tak prawdziwie, szczerze
uśmiechniętego. Myślę — podjęła w zadumie — że on był wtedy naprawdę
szczęśliwy. Bo że ty byłaś — zaśmiała się — to widział każdy, wprost nie
umiałaś tego ukrywać! I właśnie dlatego wydaje mi się, że on czuje do ciebie to
samo, co ty do niego. Tak po prostu mi się zdaje.
Czując drętwienie nóg, ułożyła je na długim siedzisku
limuzyny, wyciągając się na nim wygodnie. Zleciła jeszcze szoferowi, aby nie
wracał do posiadłości, tylko jeździł o Londynie, dopóki nie wydadzą mu innych
dyspozycji, torby z zakupami odłożyła na bok, głowę zaś ułożyła na ramieniu Arii.
— Opowiedz mi dokładnie, co się zdarzyło między wami przez
ten czas — szepnęła cichutko i delikatnie, zdając sobie sprawę, jak osobista
była to prośba. Jednak wiedząc, że przyjaciółka się na nią otworzy, czekała
spokojnie na rozpoczęcie opowieści.
Czuła, że obie potrzebowały tej rozmowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz