ROZDZIAŁ 51

 ATHANASIUS

    Nie umiał opanować przyspieszonego bicia swojego serca. Nie umiał zapanować nad nerwami, które mu towarzyszyły, ilekroć był w pobliżu Arii. Dlatego robił, co mógł, aby ukryć swój stres pod tak dobrze przez lata dopasowaną masą obojętności. Chociaż nawet to przychodziło mu z trudem.

    Paradoksalnie dość dobrym pomysłem na rozwiązanie tego problemu było skupienie się nie na Arii, a na historii, którą opowiadała. Nie miał pojęcia, jak to możliwe, że ona i Lidia się znały i nieco niepokoił go fakt, że Vasco wahała się chwilę, zanim podjęła rozmowę. Co chciała przed nimi ukryć, że podjęcie decyzji wymagało tego chwilowego przemyślenia?

    Gdy zaczęła mówić, Athanasius zmarszczył brwi. Zastanawiał się, dlaczego nie przechodziła od razu do rzeczy, tylko rozwodziła się nad tym, co mogła tam zwiedzić. Dopiero gdy jej twarz rozświetlił zachwyt nad wspominanymi miejscami, Athan niespodziewanie poczuł ukłucie bólu, gniewu i zazdrości. Z jakiegoś niezrozumiałego nawet dla siebie powodu musiał odwrócić wzrok, aby nie patrzeć na ten zachwyt. Nienawidził myśli, że głód poznawania świata był przyczyną jej odejścia. Nienawidził świadomości, że wybrała podróże zamiast niego.

    I byłoby w tej zazdrości coś czystego i naturalnego. Byłoby to zazdrość naturalna, podobnie jak gniew nią wywołany. Nie byłoby w tym wszystkim ani śladu hipokryzji… gdyby nie jeden szczegół.

    Athanasius nigdy nie chciał zatrzymać przy sobie Arii. Pragnął, by odeszła, by zostawiła go samego, by już nigdy do niego nie wróciła i o nim zapomniała. Jednak długo naiwnie sądził, że decyzja będzie należała wyłącznie do niego. Tymczasem Aria wspaniałomyślnie go ubiegła, dając do zrozumienia, że w niczym nie potrzebuje jego pomocy.

    Ta jawna sprzeczność potwornie go drażniła, ale nic nie mógł na to poradzić. Aria już dawno zawładnęła jego myślami. Miała nad nim całkowitą kontrolę, lecz — na jego szczęście — wampirzyca najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy.

    Prędko mu przeszło zamartwianie się nad swoimi uczuciami względem Arii, gdy coraz bardziej wsłuchiwał się w opowieść. Szarpnięty nagłym niepokojem i złością, miał ochotę zerwać się z fotela i… sam nie wiedział, co dalej. Miał na nią wrzasnąć, że łażąc po jakichś niezbadanych sarkofagach jedynie podejmowała niepotrzebne ryzyko? Że tylko tyle warte są te jej światowe tułaczki? Że jak mogła dać się złapać?! Miał ochotę się wściekać, że przecież o mało tam nie zginęła, że to było nieodpowiedzialne i wyjątkowo głupie.

    Był wściekły jak diabli. Jednak zbyt często odczuwał ten rodzaj gniewu, by nie wiedzieć, że złość była tylko delikatną podszewką, pod którą czaiły się całe pokłady strachu. Bo choć gdzieś bardzo głęboko zdawał sobie sprawę, że Aria była dorosłą, odpowiedzialną i piekielnie inteligentną kobietą, nawet po niemal dwustu latach i tak burzliwych relacjach, nie umiał się wyzbyć poczucia opieki i troski.

    Nagle zdał sobie sprawę, że przecież właśnie tak musiały wyglądać jej podróże. Podczas jej nieobecności, zwykle nie zastanawiał się nad tym jakoś specjalnie, niejasno zdając sobie sprawę, że Aria po prostu jeździła po świecie i oglądała zabytki. Lecz przecież Aria była nieustępliwą poszukiwaczką mocnych wrażeń. Ryzyko traktowała jak zabawę, za nic mając poczucie zagrożenia. Wobec tego jasnym było, że tak właśnie musiały wyglądać jej wszystkie dalekie wypady. Będąc w Japonii, naraziła się jednemu z najstarszych klanów. Zwiedzając Egipt, została uwięziona. Co jeszcze jej się przytrafiło? Nie wiedział i bał się pytać. Nie pocieszał go nawet fakt, że Aria dostała się tu w jednym kawałku; zamiast tego szarpnęła nim nagła myśl, by wszelkimi sposobami zabronić jej jakichkolwiek wyjazdów, aby już nigdy nie musiała się narażać niebezpieczeństwo.

    To dość przyjemne postanowienie szybko wypierzchło mu z głowy, gdy tylko sobie przypomniał, że przecież tu chodziło o Arię Vasco. Jej się nie dało niczym powstrzymać i choćby zamknął ją małym, opancerzonym pokoiku, przykuł łańcuchami i zalał betonem, i tak znalazłaby sposób na wyjście.

    — Żadnym Baltimorom nie można ufać — syknął, szczerze niezadowolony z pewności, z jaką Aria wypowiadała się o Lidii. — Wystarczyło posłuchać, jak ci groziła. Przysługa to jedno, ale możesz nawet nie zauważyć, kiedy Verterent uzna, że spłaciła już swój dług. Wtedy zostanie już tylko lojalność. Lojalność względem Baltimore’ów, a nie ciebie, Ario.

    Zdawał sobie sprawę, że zabrzmiało to zbyt surowo, a jednak myśl o tym, że tak ważny ród wplątał się w sprawę Elijaha, bardzo go niepokoiła. Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że z tego wyniknie jakieś nieszczęście, choć teoretycznie nie miał żadnych podstaw, by tak sądzić. Mimo to wolał, by wykrycie mordercy Elijaha spoczęło tylko na barkach jego i Matta. Arię też wolałby od tego odsunąć, choć niestety nie widział na to większych szans. Lecz ktokolwiek znajdował się w tej swoistej drużynie, na pewno nie chciał w niej Baltimore’ów.

    — Niemniej to dobrze, że przynajmniej chwilowo mamy ją po swojej stronie — mruknął, chcąc choć odrobinę uspokoić nastroje. — I w porządku, informuj ją na bieżąco… ale możliwie jak najogólniej. Jeśli nie będzie pytała o szczegóły, to jej ich nie podawaj. Naprawdę, im mniej o nas wiedzą, tym lepiej.

    Prawdopodobnie tylko on miał aż tyle zastrzeżeń do tego rodu. Marisa, zbyt niepewna i zrozpaczona, zdawała się oglądać tę rozmowę gdzieś z boku, jakby wcale w niej nie uczestnicząc. Aria najwyraźniej nie miała żadnych obaw, a jeśli już, to było ich niewiele. Tylko Athanasius był wściekły na fakt, że ktoś z zewnątrz chciał się mieszać w ich prywatne sprawy, wchodząc w tę prywatność w ubłoconych butach.

    Nie spodziewał się, że odnalezienie mordercy Elijaha przyjdzie im łatwo. Nie sądził jednak, że sprawi im to aż tyle dodatkowych i niespodziewanych kłopotów.

 

    Gdy napięcie choć trochę opadło, Marisa wraz z Arią postanowiły zrealizować swój pomysł o zakupach. Vasco czuła się już lepiej, a wdowa bardzo potrzebowała świeżego powietrza, dlatego cała trójka wyszła z założenia, że te zakupy tylko wyjdą paniom na dobre. Athanasius z kolei zabrał z biblioteki kilka książek medycznych, wziął swojego laptopa i usadowił się z tym wszystkim w salonie, chcąc skupić się trochę na nadrabianiu swoich medycznych zaległości. Już od lat myślał o powrocie do zawodu, a niepraktykowanie prawie żadnego leczenia od dwustu lat sprawiło, że miał ogromne luki w wiedzy. Wprawdzie teorię starał się poznawać na bieżąco — tak jak to zamierzał zrobić w tej chwili wolnego czasu — lecz o praktyce nie miał zielonego pojęcia. Wiedział, że chcąc wrócić do leczenia, musiał udać się na studia, gdzie raz jeszcze przetworzyłby cały potrzebny materiał. Być może nawet zdecydowałby się na inną specjalizację — mimo tego, że bardzo lubił anestezjologię. Tak czy inaczej, prawdziwie leczyć by mógł dopiero za kilka lat. Ta wizja delikatnie go zniechęcała, lecz Athan czuł, że ta przeszkoda z czasem coraz bardziej malała i już wkrótce miała być możliwa do pokonania.

    Zagłębiony w notatki, co jakiś czas zerkał na telefon, pamiętając o Harrisie. Prokurator wspominał, że zadzwoni do niego koło wieczora, lecz niestety nie sprecyzował godziny, pozostawiając Athanasiusa w stresującej niepewności. Najbardziej bał się tego, że zostanie oszukany lub Harris jakimś cudem nie zdoła załatwić Mattowi przejęcia sprawy. Wprawdzie ta druga obawa nie stanowiłaby końca świata — z wampirem w policji i tak mogliby zdziałać dużo. Lecz gdyby to on się zajmował całością, ich możliwości znacznie by wzrosły.

    To nerwowe oczekiwanie trwało około półtorej godziny, gdy wreszcie telefon zadzwonił.

    — Słucham?

    — Pan Drawson nie był zbyt sympatyczny — odezwał się Harris z nutką sztucznej pretensji. — Rozpoczynając współpracę, spodziewałem się po nim trochę więcej entuzjazmu.

    Już na wstępie prześmiewczy ton prokuratora mocno go zirytował, lecz nie zamierzał dać tego po sobie poznać.

    — Ishmael lubi porządny rum, zapach lilii wodnych i kryminały Agathy Christie. Jak się chciałeś zaprzyjaźnić, trzeba było od tego zacząć — odparł równie kąśliwym tonem.

    W słuchawce dało się usłyszeć stłumiony i króciutki chichot.

    — Będę na przyszłość pamiętał — odparł, nagle poważniejąc — ale przejdźmy do konkretów. Rad jestem, że obie strony dotrzymały warunków umowy i liczę na to, że będzie trwał jak najdłużej. Nie wiem, panie Tismaneanu, czy zdaje sobie pan z tego sprawę, lecz ta transakcja jest bardziej wiążąca niż się panu wydaje…

    Wiedziałem, że coś wymyśli, pomyślał z narastającym niepokojem. Mimo to nie odezwał się ani słowem, pozwalając Harrisowi rozwinąć się w swojej myśli.

    — Prośba, którą mi pan powierzył — kontynuował prokurator — jest o tyle lekka, łatwa do zrealizowania i… hm, stała, że panu Ishmaelowi słusznie się zdawało, że cena za taką usługę jest co najmniej nieadekwatna. Co więcej, podejrzewam, że i pan tak myśli. Z kolei miejsce w zarządzie nie jest aż tak stałe. Łatwo zgarnąć stołek, ale łatwo go spod tyłka sprzątnąć.

    — Do czego zmierzasz? — nie wytrzymał Athanasius, nie mając ochoty słuchać dalszego filozofowania. — Myślałem, że znasz mnie lepiej. Brzydzę się niedotrzymanymi obietnicami. Poza tym nie zwracałbym się do ciebie, gdybym nie wiedział, jakie są twoje możliwości. Tak samo łatwo możesz pomóc, jak i zaszkodzić. Zysk i ryzyko ważą u ciebie tyle samo, więc zechciej przejść już do tego aneksu, o którym tak dookoła krążysz.

    Usłyszał ciche westchnięcie i szelest przerzucanych papierów. Harris nucił pod nosem jakąś melodyjkę, najwyraźniej czegoś szukając w dokumentach.

    — Pan Ishmael podpisał z moim bratankiem dość szeroką umowę. Jest w niej szereg zabezpieczeń chroniących go przed utratą stanowiska, lecz żaden z nas nie jest głupcem, panie Tismaneanu, i obaj wiemy, że nie ma takich murów, których nie da się zburzyć. Obaj również jesteśmy ludźmi honoru, dlatego chcę pana uczciwie ostrzec, panie Tismaneanu, że pan Matthias Atkinson już wkrótce zostanie wyznaczony do poprowadzenia sprawy śmierci Elijaha Cavendisha. Jednak w trosce o własne interesy, będę się temu pobieżnie przyglądał. W razie jakichkolwiek nieścisłości ze strony The Drawson Company, odsunięcie pana Matthiasa od sprawy będzie tylko jedną z konsekwencji tego błędu.

    — Subtelna groźba — zadrwił Athan, będąc pod niemałym wrażeniem tej przemowy.

    — Równie subtelna jak sprawy, których dotyczy — odparł Harris swobodnym tonem — będąca bardziej nikomu niepotrzebnym dopowiedzeniem oczywistości.

    — Jak długo to postanowienie będzie wchodziło w życie? — spytał, zupełnie nieczuły na tę zabawę w pogróżki.

    — Nie jestem w stanie tego dokładnie określić, lecz nie będzie pan długo czekał, mogę pana zapewnić.

    — Dziękuję.

    — Do usług, panie Tismaneanu.

    Odrzucając telefon na bok, zamyślił się na moment. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, ile upokorzeń musiał znosić Ishmael podczas podpisywania tej umowy. Był pewien, że przyjaciel nigdy mu tego nie zapomni, lecz jednocześnie nie miał wątpliwości, że Drawson automatycznie mu wybaczył tę małą podłość. Ish, choć z dość wrednym usposobieniem, był wyposażony w ogromne pokłady wyrozumiałości i nawet jeśli nie lubił tego po sobie okazywać, to z pewnością jemu też zależało na pomocy w znalezieniu mordercy Elijaha.

    Wszelkimi kombinacjami i zabezpieczeniami, którymi Harris uraczył go po fakcie, też nie był specjalnie zaskoczony. Nie miał wątpliwości, że prokurator będzie robił co mógł, by utrzymać swoje wpływy w konkurencji, a zgadzając się na pomoc Athanowi, miał go w szachu. Tismaneanu musiał przełknąć tę gorzką pigułkę, lecz był na to gotowy.

    Po chwili tępego wpatrywania się w ścianę, raz jeszcze chwycił telefon i napisał wiadomość do Matta.

    „Sprawy w toku. Spodziewaj się rychłej rozmowy i bądź gotowy do działania. Zadzwoń, jak już wszystko zaklepiesz. Ustalimy resztę”.

    Opadłszy ciężko na kanapę, zerknął tęsknię w stronę okna. Wieczór oczernił już całe otoczenie, wywołując w Athanie przyjemny, odprężający dreszcz. Nocą zawsze czuł się najlepiej, a teraz, gdy wokół działo się tak źle, bardzo mocno potrzebował odpoczynku i wyciszenia.

    I zupełnego resetu myśli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^