ISHMAEL
Zupełnie się tego nie spodziewał, ale to małe, przypadkowe
spotkanie zamieniło się w całkiem przyjemną popijawę w gronie najbliższych.
Każdemu było potrzebne porządne odprężenie po ostatnich przeżyciach, dlatego
duże ilości wina, krwi i zakąsek w akompaniamencie śmiechu było doskonałą
terapią. Athan się wreszcie od czasu do czasu uśmiechał, Marisa podobnie, a ten
cały Antony był zaskakująco miłym towarzyszem rozmów, dlatego Ishmael miał
wiele powodów do zadowolenia.
Pomysł z kasynem przyszedł mu go głowy spontanicznie i tym
bardziej się cieszył, że obaj panowie na niego przystali. Sam już nie pamiętał,
kiedy dobrowolnie wyrwał się ze szponów pracy i poszedł się gdzieś rozerwać. Od
wieków nie czuł ekscytacji na myśl o jakiejś rozrywce, dawno już nie miał
ochoty poddać się jakiemuś małemu szaleństwu, które zapamiętałby na długie
lata. Dlatego aż nie mógł się doczekać jutrzejszego wieczora.
W tym pięknym, oprawionym w złotą ramkę obrazku nie pasował
tylko jeden element. Cholerna Aria Vasco.
Sam nie wiedział, czemu był jej aż tak przeciwny. Z trudem
przypominam sobie, jak spotkał ją po raz pierwszy, racząc go opowieścią o
uszach jakichś zwierząt. Wcześniej niewiele o niej słyszał, zwłaszcza że
wspominanie o niej sprawiało Athanowi wyraźny trud. Tak samo było, gdy już się
przy nim pojawiła i nie odstępowała na krok. I choć wydawać się mogło, że te
czasy istniały wieki temu, tak Ish pamiętał Athana sprzed tych wszystkich
tragedii. Jak zawsze spokojny, opanowany, nosił na twarzy łagodny, uprzejmy
uśmiech. Czy był wtedy szczęśliwy? Wątpił. Ale na pewno nie był też
nieszczęśliwy. Gdy zaś dotarła do niego potworna wieść o śmierci Elijaha, Athan
był zdruzgotany, ale jakoś się trzymał – zawsze był twardy. Jednak tamtego
dnia, w którym Ish poznał Arię, doznał szoku, ponieważ jeszcze nigdy nie
widział swojego Stwórcy w tak fatalnym stanie. On... usychał. I to właśnie Aria
wysysała z niego całe życie i energię. To ona się uparła, że przymusi Athana do
tego związku, zupełnie nie zważając na to, co on o tym sądził. Ish nigdy nie
wnikał w to, co dokładnie ich poróżniło; Athanasius zawsze był bardzo tajemniczy
i nienawidził poruszać tematu swojej przeszłości, a Ishmael, brzydzący się
wścibskością, nie zamierzał naciskać. Ale cokolwiek to było, musiało być bardzo
poważne. I Arią najwyraźniej zupełnie nie zdawała sobie sprawy z powagi
sytuacji. Gdy nagle naskoczyła na Antony’ego, Ish mimowolnie uśmiechnął się pod
nosem, rozbawiony nadchodzącą wojenką. Ta idiotka nie dość, że odrzuciła
zaoferowaną z dobroci serca pomoc, to jeszcze zaczęła wrzeszczeć na
przerażonego chłopaka. W końcu wybiegła z salonu, a Ish od razu pomyślał, że
mogłaby już nie wracać.
I tylko Athana w tym wszystkim było mu żal. Wymęczony,
wykończony psychicznie, jakimś cudem potrzebował właśnie jej – i tylko jej.
Ishmael nie rozumiał, jak to możliwe, że jego Stwórca, dotąd objawiający się
rozsądkiem, aż do tego stopnia stracił głowę dla tej małej żmii. Wprawdzie sam
pamiętał, jak to było w pierwszych kilku miesiącach swojego związku z Margaret,
nim zdążył się zorientować, że to pazerna, próżna s###. Wtedy też był zupełnie
zaślepiony, chcąc popełnić dla niej każde, nawet największe głupstwo. Po
wszystkim się okazało, że zależało jej tylko na pieniądzach i Ish zastanawiał
się czy i Arią nie kierowało to samo. Może uznała, że skoro niespodziewanie
dostała okazję na stanie się panią tego domu, to postanowiła ją wykorzystać.
Athan i tak był w niej do szaleństwa zakochany, więc wystarczyło tylko
odpowiednio okręcić go sobie wokół palca.
Ish nie chciał się wtrącać w ich związek, ale naprawdę
martwił się o Athana. I miał pewność, że Aria była najgorszym, co mogło go
spotkać. Bo czy ona go kochała? Twierdziła, że tak. Niby skalała wokół niego,
niby zapewniała, że się dla niego poświęcała. Ale nie ufał ani jej, ani jej
słowom czy czynom. Nie ufał jej i nadal uważał, że najlepiej by było, gdyby
wyjechała.
Gdy wybiegła z salonu, Athan natychmiast chciał polecieć za
nią, ale Marisa go powstrzymała. Zostając sami, Ish zastanawiał się, czy by nie
szepnąć mu kilka słówek rady, jednak zrezygnował. Gdy po kilku chwilach Aria
wróciła, słyszał, jak Athan się o nią zamartwiał i pytał, czy sama ostatnio
wystarczająco dużo spala i czy nie chciałaby już teraz wyjść. Tymczasem Ish
gniewnie szorował zębami, myśląc sobie, że to on teraz potrzebował spokoju i
zamartwianie się o Vasco, która najwyraźniej uwielbiała robić wokół siebie
szum, w żaden sposób mu nie pomagało.
Był pod wrażeniem, jak bardzo jej nienawidził.
Antony też powinien, ponieważ przeprosiny wymamrotane przez
Arię były tak sztuczne i nieszczere, że aż flaki się w środku przewracały.
Młody wampir jednak tylko machnął ręką, dając tym samym znać, że się nie
gniewa. Dziwił się tej wyrozumiałości, ale niczego nie komentował, wracając do
poprzedniej rozmowy z Antonym. Athan już odpadł, wpatrzony z niepokojem w Arię,
co jeszcze bardziej Isha zdenerwowało.
Przez to wszystko i jemu się odechciało pijackich pogawędek,
chwilowo się wyłączając. Uruchomił się dopiero gdy zauważył, że Jehanne
wymamrotała ciche przeprosiny i wyjaśnienie, że musi wyjść. Była przy tym
dziwnie blada i nieswoja – jak przez całe ostatnie dwa dni. Ishmael się temu
nie dziwił – w końcu zdobywając się na zeznania, musiała przeżyć potworne
katusze. Samego Drawsona przejmował lodowaty dreszcz, gdy sobie przypomniał,
jak wampirzyca podniosła sweter, odsłaniając liczne rany i blizny świadczące o
olbrzymim okrucieństwie Blome’a. Po tym wydarzeniu Jehanne jakby zamknęła się w
sobie i choć rozumiał, że potrzebowała czasu tylko dla siebie, aby ochłonąć,
Ish miał nadzieję, że to tylko chwilowe.
Chyba jednak nie, pomyślał ponuro, jeszcze przez
moment wpatrując się pustym spojrzeniem w miejsce, które niedawno zajmowała
Jehanne. Dopiero po dłużej chwili zauważył, że zostawiła tam komórkę, którą
dopiero co dostała od Marisy. Uznając, że najlepiej będzie jak najszybciej
zwrócić zgubę, przechylił się do przodu, starając się nie szturchnąć Marisy,
złapał telefon, rzucił jakimiś przeprosinami, po czym udał się w stronę jej
sypialni, mając nadzieję ją tam znaleźć.
Sam nawet nie wiedział, dlaczego mu zależało. A jednak nie
chciał, by ta ruda wariatka dłużej się smuciła.
Gdy zapukał ostrożnie do drzwi, wystraszył się, gdy nikt mu
nie odpowiadał. Istniały dwie możliwości: albo Jehanne uciekła gdzieś indziej,
albo nie chciała się z nikim widzieć. Z dwojga złego Ish wolał tę pierwszą
opcję.
— Jehanne? — spytał, nasłuchując przy drzwiach jakiejkolwiek
reakcji. — Jesteś tam? Mogę wejść?
Słysząc po drugiej stronie jakiś szelest, uznał to za
zaproszenie i pchnął drzwi, wchodząc do środka. Jednak za ten brak kultury ze
swojej strony szybko został ukarany, zostając porażonym zastanym widokiem.
Jehanne, z podpuchniętymi od płaczu oczami stała przy oknie, patrząc na niego
co najmniej tak, jakby zobaczyła ducha. Ish natychmiast zrozumiał, że nie był
tu mile widziany i, co więcej, wszedł do jej sypialni w najgorszym możliwym
momencie.
— P-przepraszam — wydukał oszołomiony. — Nie chciałem
przeszkadzać… Zostawiłaś swój telefon — odparł, wyciągając w jej stronę otwartą
dłoń, na której leżała komórka.
Widząc, że Jehanne nie bardzo się kwapiła, by odebrać swoją
własność, Ishmael odłożył ją na stojącej nieopodal komodzie. Jeszcze chwilę
stał w progu, nie za bardzo wiedząc, co począć. Wyjść? A może zostać na chwilę
i spytać, co się stało? Albo w ogóle uwalić się na jej łóżku i zażądać
wyjaśnień? Westchnął, a im dłużej się nad tym zastanawiał, tym dziwniej
wyglądał, tak chwytając się klamki niczym ostatniej deski ratunku.
— Będę na dole, gdybyś mnie potrzebowała — odparł po długim
milczeniu, wreszcie podejmując męską decyzję i wychodząc z pokoju.
Ostrożnie zamykając za sobą drzwi, odetchnął z ulgą, rad, że
wyszedł z tego niebezpiecznego pojedynku cało. I dopiero po chwili uderzyło w
niego, że przecież niczego takiego nie zrobił. Mówiąc prościej, nic nie
zrobił — nawet aby pocieszyć Jehanne. Ishmael nie miał pojęcia, co aż tak
martwiło wampirzycę, choć miał kilka podejrzeń. Jednak nigdy nie parał się
jasnowidztwem, a w horoskopy nie wierzył, więc nie miał pojęcia, która opcja
mogła być prawdziwa — o ile w ogóle którakolwiek była.
A może jej tylko coś do oka wpadło? Albo coś ją rozśmieszyło
do łez? Myślał i myślał, ale nic nie wymyślił, więc w końcu westchnął
męczeńsko, po czym raz jeszcze niemal rzucił się w kierunku drzwi, tym razem
nie pukając, a od razu wchodząc do środka.
Znowu ją tym spłoszył i zaskoczył. Czuł się temu winny, ale
jednocześnie uznał, że musiał wiedzieć, co było spowodowane tak złym stanem
psychicznym Jehanne. Zamykając za sobą drzwi, ostrożnie się o nie oparł, nie
ważąc się podchodzić bliżej, aby jeszcze bardziej nie wystraszyć wampirzycy.
— Możesz mi powiedzieć, co się dzieje? — spytał tonem ni to
surowym, ni to troskliwym. — Wszyscy na dole świętują, bo i mają powody. Ty ich
nie masz?
Ramiona mu opadły, gdy zdał sobie sprawę, że to mogło
zabrzmieć zbyt agresywnie. Naprawdę nie chciał jej przestraszyć, ale
jednocześnie nie miał pojęcia, dlaczego Jehanne jako jedyna zamykała się w
sobie, wyraźnie coś ukrywając.
Nie mając pojęcia, co powiedzieć, uznał, że po prostu
podzieli się z nią wszystkimi swoimi podejrzeniami dotyczącym jej stanu. Bo i
tak nie wiedział, co poradzić na jej płacz.
A potem zmienił zdanie.
— Nadal grają „Sen nocy letniej”. Sprawdzałem — odparł,
spoglądając na nią znacząco, a po chwili nawet uśmiechając się lekko. — Ale nie
wiem — dodał, udając obojętny ton i wzruszając ramionami — czy to takie dobre,
jak twierdzisz. Ani razu na oczy nie widziałem, o książce nie wspominając.
Stary, nieukulturalniony cham ze mnie. Co poradzisz — mruknął, raz jeszcze
wzruszając ramionami w geście bezradności.
Przez chwilę ją obserwował, z trudem utrzymując swój
swobodny wyraz twarzy. Wiele wysiłku kosztowało go udawanie, że wcale się o nią
nie niepokoił i nie chciał wiedzieć, co tak naprawdę ją trapiło. Jednak bał się
być zbyt bezpośredni, aby zupełnie jej nie spłoszyć, dlatego właśnie próbował
zajść ją od drugiej strony.
— Kupiłem nawet bilet na najbliższy spektakl — kontynuował.
— To znaczy dwa. Z jakiegoś powodu sprzedawali tylko w dwójkach. Zawsze tak
jest? — spytał, udając największą ciekawość. Tobie, jako pomysłodawczyni,
należy się drugi bilecik. Ale — odparł nagle, niby płochliwie, unosząc lekko
dłonie — nie ma przymusu, oczywiście. Najwyżej pójdę tam sam i pewnie nic z
tego nie zrozumiem. I nie będzie obok mnie nikogo, kto zechce mi to wytłumaczyć
i zachęcić do dalszego poznawania klasycznych dzieł. To będzie ogromne
marnotrawstwo — wyznał, z największą powagą kiwając głową. — Nie sądzisz?
Trochę bał się usłyszeć odpowiedź w obawie, że przeholował.
Może nie powinien sobie żartować, gdy ona stała przed nim zawstydzona i
zapłakana. Może jeszcze bardziej ją speszył, przeraził, rozzłościł albo
zasmucił? Naprawdę tego nie chciał, dlatego w nerwach czekał na jej reakcję.
— Jehanne… Mogę się tylko domyślić, jak ci jest ciężko.
Czasu nie cofnę, przeszłości nie naprawię, ale mogę zadbać o przyszłość. My
wszyscy tutaj jesteśmy na twoje skinienie i wszyscy chcemy dla ciebie jak
najlepiej. Chciałem tylko — mruknął, chwytając za klamkę, aby szykować się do
wyjścia — abyś o tym wiedziała i nigdy nie zapomniała. Bo to jedno wiem z
doświadczenia — dodał po krótkiej chwili ciszy — że taka samotność na siłę
nigdy nie kończy się dobrze.
Ciekawe, kim bym był dzisiaj, gdyby nie ona,
przemknęło mu nagle ponuro przez myśl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz