ROZDZIAŁ 167

 ATHANASIUS

Wszystko miało być zupełnie inaczej.

Podczas całych godzin spędzonych samotnie, Athanowi czasami udawało się na moment wydostać z czarnej matni, dając się ponieść ostrożnym nadziejom. Wówczas niejednokrotnie wyobrażał sobie moment powrotu Arii. Widział oczyma wyobraźni, jak stawał na podjeździe i czekał, aż jego ukochana wyłoni się z auta, by wreszcie mógł ją zobaczyć. Wyobrażał sobie, jak słowa i czyny wiszą między nimi jeszcze chwilę, pozwalając, by oboje w to spotkanie uwierzyli i mogli się nim należycie cieszyć. Wtem ona rzuciłaby mu się w ramiona, a on by ją chwycił, objął, pocałował i raz jeszcze powtórzył, jak bardzo ją kocha — by móc powtarzać jej to każdego dnia aż do końca wieczności.

Tak to miało wyglądać. Miał się czuć orzeźwiony, lekki, odprężony i szczęśliwy.

Więc skąd ten gniew? To rozczarowanie, żal, irytacja, zmęczenie? Bo tylko ta nienawistna czwórka tarmosiła jego poplątane myśli i niespokojnego ducha. I to nawet na widok Arii. A może zwłaszcza na widok Arii.

Zawsze tak było — kiedy zaczynali się kłócić, żadne nie chciało ustąpić, zasypując się wzajemnie swoimi argumentami. Po wszystkim nie było zgody i przyznania którejś stronie racji, tylko cicha, napięta złość. Nie umieli się poddać, wzajemnie się nakręcając, dlatego Athan nie był zaskoczony widząc, jak Aria wciąż uparcie stawiała na swoim. Lecz poza tym, że się złościł, Tismaneanu czuł jeszcze coś, co go samego dziwiło — rozczarowanie, zawód. Między jej kolejnymi atakami słownymi, próbował zrozumieć, skąd te gorzkie odczucia, ale nie potrafił ich zlokalizować — dlatego całkiem się im poddał.

A im bardziej był zmęczony, tym bardziej zirytowany.

— Nie krzycz — warknął — i przestań kląć. Wiesz, że tego nie cierpię.

Niespodziewanie jej tłumaczenia i przeprosiny zdały mu się fałszywe. Gdzieś z tyłu głowy wiedział, że to wściekłość podszeptywała mu te brednie, lecz w tamtym momencie z jakiegoś powodu nie mógł uwierzyć w jej deklaracje. W tym, co powiedziała, drażniło go wiele rzeczy, których ani myślał ukrywać.

— Muzeum? Dwa razy w tygodniu, a do tego wystawy online? — powtórzył głucho, z trudem powstrzymując się od gniewnego zaciśnięcia zębów. — Masz rację, to nie tak dużo — syknął, coraz słabiej panując nad swoim spokojem. — No to czemu zrezygnowałaś? Aż tak wszystko rzuciłaś i na złamanie karku pobiegłaś do mnie? O takich rzeczach się rozmawia, Aria! — zawołał przez zaciśnięte zęby. — Bo wiesz — podjął nieco głośniej, udając, że się nad czymś zastanawia — gdybyś tylko zechciała mi przybliżyć te plany, jakoś dać znać, że już teraz chcesz znaleźć pracę… co ty myślisz?! — warknął, podnosząc głos, choć sam niedawno ją przed tym ostrzegał. — Że trzymałbym cię tu na uwięzi? Że bym ci nie pozwolił wyjeżdżać te dwa razy w tygodniu do Londynu? Że aż tak jestem zazdrosny? A może niedołężny?! — krzyknął wzburzony. — Może przyjechałaś tu, bo poczułaś powołanie pielęgniarki? Może sądzisz, że nie możesz mnie opuścić teraz na krok, więc praca CAŁE DWA DNI w tygodniu odpada?! No tak — syknął — poradziłem sobie bez ciebie prawie sto lat, ale dwóch dni już nie dam rady! — krzyknął. — Nie przeceniasz aby swoich możliwości, słońce?

Nie mógł słuchać, jak cały czas podkreślała, że wróciła tu nawet nie dla niego samego, ale po to, by mu pomóc. Jakby rzeczywiście nie była jego kochanką, a uczynną sanitariuszką, która miała mu przykleić plasterek na rany, poklepać po pleckach, po czym tak po prostu zniknąć. I po to rzucała swoją pracę? Doceniał poświęcenie, oczywiście, ale nie takie. Nienawidził litości, a w tym momencie właśnie tak to postrzegał: jakby wszyscy wokół bali się do niego podejść, litując się nad nim z daleka.  

— I czy twoja obecność mi pomoże? Tak, pewnie — przyznał, kiwając nerwowo głową, choć już nawet nie próbował ukrywać targającego nim gniewu. — Jak miałaby mi nie pomóc, skoro to ty jesteś przyczyną, powodem, skutkiem? Więc czy się cieszę, że wróciłaś? Tak, kochanie, oczywiście — syczał. — Cieszę się, zwłaszcza po tym, jak po dziesiątkach lat paniki przed wyznaniem ci prawdy wreszcie to z siebie wyduszam, a ty od razu mi oświadczasz, że wyjeżdżasz! — warknął, próbując głęboko odetchnąć. — Co ja wtedy sobie miałem myśleć, co?! — pytał wściekle, patrząc Arii głęboko w oczy. — Tak po prostu sobie wmawiać, że „nie no, na pewno załatwi co swoje i będzie tak, jakby tej rozmowy nie było”?! Cieszę się, Aria, uwierz mi — tłumaczył, cały czas zaciskając pięści — że moje wyznania odbiły się od ciebie jak o ścianę, ale nie siedzę ci w głowie i… szczerze? — spytał, uśmiechając się przelotnie. — Nie wiedziałem, czy wrócisz. Miałaś sobie to przemyśleć — ale skąd mogłem wiedzieć, czy po czasie cię to nie zwali z nóg? Jesteś odważna, nie przelękłaś się — przyznał, kiwając z uznaniem głową. — Fakt, nie spodziewałem się tego, ale… ale wyjechałaś — wyszeptał drżącym głosem. — Nieważne na ile, rozumiesz? — pytał, patrząc na nią niemal rozpaczliwie. — Nieważne, czy przyjechałaś dwa dni wcześniej czy dwa dni później. Wyjechałaś. Zgodziłem się na to, ale co ja innego, Aria, miałem zrobić?! — spytał, rozkładając ramiona. — Zamknąć cię w piwnicy? Zakuć w łańcuchy? Chciałaś wyjechać, więc wyjechałaś. Obiecałaś, że wrócisz, a mi pozostało na ciebie czekać. I zastanawiać się w nerwach, do jakich wniosków dojdziesz. Bo skąd ja to miałem wiedzieć, Aria? Miałem ci zaufać, powiesz. Ufam ci, dobrze o tym wiesz! — krzyknął niespodziewanie, sam zaskoczonym tym nagłym napływem gniewu. — Ufam, cholera! Ale strach, pojmij to wreszcie, jest IRRACJONALNY! — wywarczał, pochylając się gwałtownie do przodu. — On nie ma nic wspólnego z logiką czy ufnością! A ja… się bałem — przyznał po chwili znacznie ciszej. — I naprawdę aż tak cię to dziwi? — spytał ponuro, patrząc na nią zupełnie pustym wzrokiem. — Aż tak brak ci empatii, by zrozumieć, że ktoś zupełnie rozbity psychicznie boi się po raz kolejny stracić kogoś, kto jest mu najważniejszy na świecie? Ale może to dlatego — szeptał wypranym z emocji tonem, uciekając spojrzeniem gdzieś w dal — że zawsze byłaś taka silna, zawzięta. Jesteś silniejsza ode mnie. Masz więcej wiary i cierpliwości. Albo może… — zastanowił się chwilę, ponownie czując, jak mięśnie napinają się pod wpływem rozpalającego je gniewu — może nie wiesz nawet, co mi jest. Jesteś tego ciekawa, Aria? — spyta, odwracając głowę w jej stronę. — Jesteś ty tego w ogóle ciekawa?

Bał się poruszać ten temat, bo choć wciąż płonął ślepą nienawiścią, tak obawiał się tego obezwładniającego uderzenia rozczarowania na myśl, że jego pesymistyczne przypuszczenia były słuszne. Bał się pomyśleć, że Aria naprawdę nie dbała o przyczynę, a wolała wyleczyć tylko objawy — aby mieć przy sobie tego Athana, którego znała kiedyś. W głębi ducha wiedział, że była ponad to, dlatego Athanasius tak lękliwie i niecierpliwie czekał na jakikolwiek realny wyraz jej wsparcia.

Lecz tego właśnie bał się najbardziej — że nawet gdyby Aria chciała, nie będzie w stanie mu pomóc.

— Powinnaś, skoro cały czas powtarzasz, że jestem chory — wypluł gniewnie. — Że potrzebuję pomocy, że trzeba się mną zająć, że trzeba mnie poskładać. I ty, oczywiście, wiesz jak! — krzyknął ze wzburzeniem. — Wy wszyscy wiecie! Najlepiej byście się od razu wzięli do roboty! Żeby nie było: ja jestem wdzięczny za to wsparcie! — zaznaczył, podnosząc głos. — Naprawdę jestem, chociaż tego nie okazuję! Tylko co mi po nim — wyszeptał drżącym od emocji głosem — skoro każdy chce wspierać, ale nikt nie chce słuchać? Wy wszyscy zaczęliście mi matkować i wymyślać, co jest ze mną nie tak — ty chcesz słać do specjalistów, Ish opieprza za wszystko, ale NIKT — ryknął wściekle — nikt nawet nie spytał, co mi jest i jakiej pomocy potrzebuję, nikt w tym moim problemie nie wziął MNIE pod uwagę i nie spytał mnie o zdanie! Bo po co? — pytał kpiąco. — Po co, skoro ty wolałaś wyjechać, a Ish zająć się romansami i podejrzewaniem mnie o wszystko, co złe?! I oczywiście — zaznaczył odrobinę spokojniej — że nie mam wam za złe, że chcecie się zająć swoimi sprawami. Ale wtedy — wydyszał — zdecydujcie się na jedno. Ciebie też — wyszeptał z wyraźnie wybrzmiewającym rozczarowaniem — obchodzi tylko to, co się ze mną dzieje, ale nie interesuje cię, dlaczego tak jest, skąd się to wzięło! Chcesz mnie wyleczyć, jakby to był jakiś cholerny katar! — wrzasnął, zaciskając pięści. — Ale próbuj — odparł, siląc się na spokój. — Rób ze mną, kochanie, co chcesz, masz na to moją pełną zgodę. Ale sama! — podkreślił. — Nie chcę nawet słyszeć o żadnych specjalistach, rozumiesz?

Był tak tragicznie zmęczony. Zupełnie nagle poczuł się tak, jakby uleciały z niego wszelkie siły wraz z duchem i trzeźwymi myślami. Ledwie trzymając się na nogach, oparł się o biurko, głęboko odetchnąwszy. Wciąż spięty i zesztywniały z targających nim nerwów, usiłował się jakkolwiek uspokoić, lecz bezskutecznie.

Lecz wtem zaszła nagła zmiana. Jakby jakaś niewidzialna siła wyrwała z niego wszelki gniew i zniecierpliwienie, zostawiając tylko niemal pustą, obolałą powłokę. Bezsilną, słabą, zupełnie pozbawioną woli walki.

— Może jak już całkiem mnie złamiecie — wyszeptał, uśmiechając się lekko — poddam się wam, waszym terapiom i doskonałym radom. Wtedy będziecie zadowoleni. I ja też będę musiał.

Miał dość. Nie mógł już dłużej znieść tego pomieszczenia, tej rozmowy, jej. Nie mógł na nią patrzeć; nie mógł patrzeć na pękające w jej oczach zwątpienie, strach, irytację i ból. Nie mógł patrzeć, jak zamierza się mu sprzeciwić, jak zamierza go nie zrozumieć, jak zamierza go karmić uspakajającymi słówkami, jednocześnie cały czas mu wmawiając, że jest z nim coś nie tak. Był sam, zupełnie sam i ta samotność tak nagle potwornie go zabolała. Dlatego miał dość. Chciał to już skończyć, chciał uciec, ukryć się i pogrążyć we własnych mętnych, chaotycznych myślach.

O ile tylko ktokolwiek mu na to pozwoli.

Miał nadzieję, że nie.

— Twoja salka z gablotami jest już gotowa — mruknął, wychodząc zza biurka — tak jak obiecałem. Duże pomieszczenie z jednym oknem, powinno ci odpowiadać. Pani Adrianna ze wszystkim ci pomoże. Możesz się zacząć rozpakowywać; sama zdecyduj, czy chcesz ułożyć rzeczy w swoim pokoju, czy w mojej sypialni. Ish i Jehanne powinni być w domu, możesz się z nimi przywitać. — Zamilkł na moment, ledwie mogąc spojrzeć na Arię. — Porozmawiamy później — wymamrotał ponuro.

Wyrzucał z siebie te słowa jak automat. Beznamiętny, chłodny, zdystansowany, nie był w stanie wykrzesać z siebie ani jednej emocji. Nawet gniew już zupełnie w nim zgasł, kłując w oczy i serce obojętnością na wszystko, co go otaczało. Nie miał siły się nad tym wtedy zastanawiać, ale wiedział, że w końcu nadejdą pytania: jak mógł się tak zachowywać w obliczu Arii? Jak to możliwe, że nie był w stanie spojrzeć na nią z należytą czułością? Jak to możliwe, że nie czuł na jej widok ani ulgi, ani radości? Gdy już się ocknie, ta nijakość emocji poważnie go przerazi i każe szukać przyczyn tego niepokojącego stanu. Nie będzie musiał szukać długo, bo on jeden je znał. I nikt inny.

Bo nikt inny znać nie chciał.

Czuł, że jeszcze chwila w tym pomieszczeniu, a się udusi. Niemal rwąc się ku drzwiom, wyminął Arię, niemal na nią nie patrząc. I dopiero gdy szarpnął za klamkę, czując napływającą ulgę na myśl, że wreszcie się stamtąd wydostanie, przypomniał sobie o czymś jeszcze. O pytaniu, bardzo ważnym pytaniu.

Zatrzymał się w drzwiach, cały czas nie puszczając klamki. Milczał chwilę, nim spojrzał Arii prosto w oczy.

— Czy zabiłem? — spytał cicho. — Tak. Nie pierwszy, nie ostatni raz.

 

Z dworu wyszedł niemal biegiem. Dopiero gdy uderzyło w niego chłodne, zimowo-wiosenne, rześkie powietrze, zdołał odetchnąć pełną piersią, uświadamiając sobie, że nie był w stanie tego zrobić podczas rozmowy z Arią. Umęczony, pokonany i zdruzgotany, czuł się jak ostatni hipokryta, jak rozwydrzone dziecko, jak niewdzięczny syn i porzucony, zdradzony kochanek. Panikował, przesadzał, wyolbrzymiał. Użalał się nad sobą, tak cholernie się użalał. Ale z kim innym miał rozmawiać o swoich problemach, jeśli nikt nie chciał go słuchać? Wszyscy chcieli mówić, oskarżać, radzić — ale nigdy słuchać.

„Istniała” już tylko jedna osoba, która opanowała tę jakże trudną sztukę.

Z jakiegoś powodu ilekroć Athan przychodził w to miejsce, bał się, że pomnik zniknie. Była to obawa irracjonalna i zupełnie pozbawiona sensu, a jednak wampir odczuwał swego rodzaju ulgę, gdy widział, że zimny, okaleczony kamień wciąż stał na swoim miejscu. Uklęknąwszy przy nim, przyjrzał się uważnie podrapanej twarzy, dopiero wtedy zaczynając się uspokajać. Wreszcie mógł zebrać myśli, choć, wbrew nadziejom, niewiele to zmieniło. Coraz silniej drżący, nagle przejął go potworny chłód wznoszący kłujące dreszcze rozbiegające się po całym jego ciele. Silnie czymś zaniepokojony, rozglądał się dookoła, jakby w poszukiwaniu ukrytego zagrożenia. Irracjonalna panika zaciskała się mocno na gardle, ściskała żebra i mieszała w głowie.

— Nigdy nie odpokutuję — szeptał drżąco, wpatrując się w pustą, kamienną twarz — prawda? Już ty o to zadbasz — dodał spokojnym tonem, uśmiechając się z delikatnym smutkiem.

Przejeżdżając palcami po chłodnej, kamiennej żuchwie, zjeżdżał niżej, aż dotarł do zaciskającego się na szyi warkocza. Zatrzymując na nim rękę, gładził go chwilę kciukiem, nim zebrał się w sobie na tyle, by kontynuować swój monolog.

— Jak zwykle oskarżam innych o własne niepowodzenia, tak jak ciebie teraz — prychnął cicho. — Ale ty jesteś przyzwyczajona do przyjmowania z mojej strony… krzywd… wszelkiego rodzaju — wydukał, choć tym razem łagodny uśmiech mocno zadrżał. — Ale wiesz przecież, bo zawsze ci to mówiłem… nie wierzę w przypadki. Nie wierzę — podjął nieco głośniej — by po tylu latach złudnego, podejrzanego spokoju, wszystko tak nagle zaczęło się walić bez żadnej przyczyny, a w dodatku za jednym razem. Takie rzeczy nie dzieją się tak po prostu — szeptał, przymykając na moment powieki.

Właśnie wtedy dopadła go ta duszna, uporczywa, bolesna i przerażająca myśl, którą cały czas od siebie odganiał: jak mógł tak straszliwie nie doceniać powrotu Arii? Jak mógł się nie cieszyć na jej widok?! Musiał zupełnie postradać rozum i być może to był właśnie jeden z dowodów na to, że oni wszyscy mieli rację? Może było z nim aż tak źle — gorzej niż sam przypuszczał?

Tylko, no właśnie. Oni widzą, ale nie czują. Wiedzą, ale nie rozumieją. A Athan z każdą spędzoną w tym domu minutą czuł coraz bardziej, że nikt z jego bliskich nie chciał zrozumieć.

Chcieli go naprawić. Naprawić, wypolerować, przykleić uśmiech niczym uroczą laleczkę, którą można było postawić na kominku dla ozdoby. Nieważne, co działo się wewnątrz; nieważne, że w środku było pełno ostrych, boleśnie wbijających się drzazg. Ważne, że z zewnątrz wszystko wyglądało w porządku — tylko to się liczyło.

Chcieli, by Athan znowu był tym miłym, spokojnym panem domu. Chcieli, by znów zaczął udawać. Chcieli zakryć roztrzaskanego ducha wypolerowaną powłoką.

Isha mógł jeszcze zrozumieć — już tak miał, że oceniał wszystkich po swojemu i nie znosił sprzeciwu. Jehanne prawie go nie znała, Marisa wciąż przeżywała własną tragedię. Ich niezrozumienie nie bolało nawet w połowie tak, jak swoista ignorancja ze strony Arii. Lecz czy naprawdę mógł to nazwać ignorancją? Kochała go, rzuciła dla niego wszystko i jasno deklarowała, że chce zostać u jego boku już zawsze, bez względu na wszystko. Ale — przecież już raz im się nie udało, dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Dlatego, że Athan nie miał przed swoją ukochaną już żadnych tajemnic? Ale czy to w gruncie rzeczy cokolwiek zmieniło? Nie był pewien, choć sam nie wiedział, skąd się ta niepewność brała. Aria miała rację — powinien jej ufać i wierzyć w jak najlepsze intencje.

I wierzył. Ale jednocześnie wiedział, że Aria nie była nawet w połowie świadoma tego, co się z nim działo. Co więcej, nie podjęła żadnej próby, by się tego dowiedzieć. I to bolało go najbardziej.

Mógłby sam się z tym do nie zwrócić. Tak po prostu usiąść przy niej i zacząć mówić. Znowu, tak jak ten ponad tydzień temu. Może coś by pomogło, może nie. Może Aria coś by z tego zrozumiała, może nie. Ale co mu po opowieści, jeśli ona sama do tego wszystkiego nie dojdzie? Jeśli już zawsze będzie go traktowała jak pacjenta? Jak niepełnosprawnego kochanka, nad którym zawsze będzie musiała sprawować opiekę? Będzie się obchodziła z nim jak z jajkiem, bo nie będzie wiedziała, co i jak inaczej mogłaby zrobić. Bo skąd? Skoro go nie rozumiała?

Ale — czy to naprawdę było aż tak trudne? Każdy z nich przeszedł własną traumę i z nich wszystkich teoretycznie to właśnie Aria doświadczyła tej najgorszej — porwania. A on? On tylko za nią cierpiał. Przeżył całe wieki, długo pozostając dumnym ze swoich wyjątkowo okrutnych i haniebnych czynów. Z trudem zacisnął zęby i dał radę się z tego wyrwać, przeżywając wszystkie upokorzenia i kłody, o które się potykał, choć wciąż nie upadał. Wreszcie ograł sobie kogoś, kim nie był, lecz kogo musiał udawać, bo wszyscy wokół tego od niego oczekiwali. Więc zaciskał zęby i też jakoś dawał radę.

Długo cierpiał po odejściu Arii, choć pomagała mu świadomość, że gdziekolwiek żyła, była cała i zdrowa. Dużo boleśniej przeżył utratę Gudrun — dziewczęcia, które kochał jak własną córkę. Musiał się uczyć z tym żyć, musiał dławić w sobie ten rozdzierający go od środka ból i skrywać go w tym samym miejscu, do którego poupychał wszystkie swoje demony. I tak powoli próbował dawać radę, zaciskając zęby i pięści, aż wreszcie dotarła do niego wieść o śmierci Elijaha. Pojawienie się Arii, to wszystko, co między nimi zaszło, jej porwanie, Baltimorowie…

Nie miał ani czasu, ani siły, by się z tym jakkolwiek zmierzyć — by choć spróbować się z tym jakoś uporać. Właśnie dlatego złota klatka, w której na siłę chował wszystko, co niepożądane, wreszcie pękła. Po cichu, delikatnie, ostrożnie, choć wyjątkowo nagle, nie pozwalając Athanowi na żadne przygotowanie się na nadejście najgorszego. Wreszcie uwolniony ze szponów samego siebie, jednocześnie czuł się stłamszony i poniżony, bo zdążył zapomnieć, kim był tamten i nie wiedział, czy sobie z nim poradzi. A co, jeśli nie da rady?

A nie da. Czuł podskórnie, że nie da. Drżąc coraz silniej, oparł czoło o chłodny kamień, starając się uspokoić. Tak nagle dopadła go tęsknota za Arią i myśl, jak rozpaczliwie ją kochał. Zawodził ją na każdym kroku i to od ich pierwszego spotkania w dworze Cavendishów. Dziwił się jej, że po tym wszystkim wciąż chciała do niego wracać. Ale i on tego pragnął i miał obezwładniającą wręcz nadzieję, że jego ukochana dotrzyma słowa i naprawdę zechce przy nim zostać.

Choć może zmieni zdanie.

Gdy kiedyś spyta.

Gdy spróbuje się dowiedzieć i wreszcie go poznać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^