ATHANASIUS
Wszystko miało być zupełnie inaczej.
Podczas całych godzin spędzonych samotnie, Athanowi czasami
udawało się na moment wydostać z czarnej matni, dając się ponieść ostrożnym
nadziejom. Wówczas niejednokrotnie wyobrażał sobie moment powrotu Arii. Widział
oczyma wyobraźni, jak stawał na podjeździe i czekał, aż jego ukochana wyłoni
się z auta, by wreszcie mógł ją zobaczyć. Wyobrażał sobie, jak słowa i czyny
wiszą między nimi jeszcze chwilę, pozwalając, by oboje w to spotkanie uwierzyli
i mogli się nim należycie cieszyć. Wtem ona rzuciłaby mu się w ramiona, a on by
ją chwycił, objął, pocałował i raz jeszcze powtórzył, jak bardzo ją kocha — by
móc powtarzać jej to każdego dnia aż do końca wieczności.
Tak to miało wyglądać. Miał się czuć orzeźwiony, lekki,
odprężony i szczęśliwy.
Więc skąd ten gniew? To rozczarowanie, żal, irytacja,
zmęczenie? Bo tylko ta nienawistna czwórka tarmosiła jego poplątane myśli i
niespokojnego ducha. I to nawet na widok Arii. A może zwłaszcza na widok
Arii.
Zawsze tak było — kiedy zaczynali się kłócić, żadne nie
chciało ustąpić, zasypując się wzajemnie swoimi argumentami. Po
wszystkim nie było zgody i przyznania którejś stronie racji, tylko cicha,
napięta złość. Nie umieli się poddać, wzajemnie się nakręcając, dlatego Athan
nie był zaskoczony widząc, jak Aria wciąż uparcie stawiała na swoim. Lecz poza
tym, że się złościł, Tismaneanu czuł jeszcze coś, co go samego dziwiło —
rozczarowanie, zawód. Między jej kolejnymi atakami słownymi, próbował
zrozumieć, skąd te gorzkie odczucia, ale nie potrafił ich zlokalizować — dlatego
całkiem się im poddał.
A im bardziej był zmęczony, tym bardziej zirytowany.
— Nie krzycz — warknął — i przestań kląć. Wiesz, że tego nie
cierpię.
Niespodziewanie jej tłumaczenia i przeprosiny zdały mu się
fałszywe. Gdzieś z tyłu głowy wiedział, że to wściekłość podszeptywała mu te
brednie, lecz w tamtym momencie z jakiegoś powodu nie mógł uwierzyć w jej
deklaracje. W tym, co powiedziała, drażniło go wiele rzeczy, których ani myślał
ukrywać.
— Muzeum? Dwa razy w tygodniu, a do tego wystawy online? — powtórzył
głucho, z trudem powstrzymując się od gniewnego zaciśnięcia zębów. — Masz
rację, to nie tak dużo — syknął, coraz słabiej panując nad swoim spokojem. — No
to czemu zrezygnowałaś? Aż tak wszystko rzuciłaś i na złamanie karku pobiegłaś
do mnie? O takich rzeczach się rozmawia, Aria! — zawołał przez zaciśnięte zęby.
— Bo wiesz — podjął nieco głośniej, udając, że się nad czymś zastanawia —
gdybyś tylko zechciała mi przybliżyć te plany, jakoś dać znać, że już teraz
chcesz znaleźć pracę… co ty myślisz?! — warknął, podnosząc głos, choć sam
niedawno ją przed tym ostrzegał. — Że trzymałbym cię tu na uwięzi? Że bym ci
nie pozwolił wyjeżdżać te dwa razy w tygodniu do Londynu? Że aż tak jestem zazdrosny?
A może niedołężny?! — krzyknął wzburzony. — Może przyjechałaś tu, bo poczułaś
powołanie pielęgniarki? Może sądzisz, że nie możesz mnie opuścić teraz na krok,
więc praca CAŁE DWA DNI w tygodniu odpada?! No tak — syknął — poradziłem sobie
bez ciebie prawie sto lat, ale dwóch dni już nie dam rady! — krzyknął. — Nie przeceniasz
aby swoich możliwości, słońce?
Nie mógł słuchać, jak cały czas podkreślała, że wróciła tu
nawet nie dla niego samego, ale po to, by mu pomóc. Jakby rzeczywiście nie była
jego kochanką, a uczynną sanitariuszką, która miała mu przykleić plasterek na
rany, poklepać po pleckach, po czym tak po prostu zniknąć. I po to rzucała
swoją pracę? Doceniał poświęcenie, oczywiście, ale nie takie.
Nienawidził litości, a w tym momencie właśnie tak to postrzegał: jakby wszyscy
wokół bali się do niego podejść, litując się nad nim z daleka.
— I czy twoja obecność mi pomoże? Tak, pewnie — przyznał,
kiwając nerwowo głową, choć już nawet nie próbował ukrywać targającego nim
gniewu. — Jak miałaby mi nie pomóc, skoro to ty jesteś przyczyną, powodem,
skutkiem? Więc czy się cieszę, że wróciłaś? Tak, kochanie, oczywiście — syczał.
— Cieszę się, zwłaszcza po tym, jak po dziesiątkach lat paniki przed wyznaniem
ci prawdy wreszcie to z siebie wyduszam, a ty od razu mi oświadczasz, że
wyjeżdżasz! — warknął, próbując głęboko odetchnąć. — Co ja wtedy sobie miałem
myśleć, co?! — pytał wściekle, patrząc Arii głęboko w oczy. — Tak po prostu
sobie wmawiać, że „nie no, na pewno załatwi co swoje i będzie tak, jakby tej
rozmowy nie było”?! Cieszę się, Aria, uwierz mi — tłumaczył, cały czas
zaciskając pięści — że moje wyznania odbiły się od ciebie jak o ścianę, ale nie
siedzę ci w głowie i… szczerze? — spytał, uśmiechając się przelotnie. — Nie
wiedziałem, czy wrócisz. Miałaś sobie to przemyśleć — ale skąd mogłem wiedzieć,
czy po czasie cię to nie zwali z nóg? Jesteś odważna, nie przelękłaś się —
przyznał, kiwając z uznaniem głową. — Fakt, nie spodziewałem się tego, ale… ale
wyjechałaś — wyszeptał drżącym głosem. — Nieważne na ile, rozumiesz? — pytał,
patrząc na nią niemal rozpaczliwie. — Nieważne, czy przyjechałaś dwa dni
wcześniej czy dwa dni później. Wyjechałaś. Zgodziłem się na to, ale co ja
innego, Aria, miałem zrobić?! — spytał, rozkładając ramiona. — Zamknąć cię w
piwnicy? Zakuć w łańcuchy? Chciałaś wyjechać, więc wyjechałaś. Obiecałaś, że
wrócisz, a mi pozostało na ciebie czekać. I zastanawiać się w nerwach, do
jakich wniosków dojdziesz. Bo skąd ja to miałem wiedzieć, Aria? Miałem ci
zaufać, powiesz. Ufam ci, dobrze o tym wiesz! — krzyknął niespodziewanie, sam
zaskoczonym tym nagłym napływem gniewu. — Ufam, cholera! Ale strach, pojmij to
wreszcie, jest IRRACJONALNY! — wywarczał, pochylając się gwałtownie do przodu. —
On nie ma nic wspólnego z logiką czy ufnością! A ja… się bałem — przyznał po
chwili znacznie ciszej. — I naprawdę aż tak cię to dziwi? — spytał ponuro,
patrząc na nią zupełnie pustym wzrokiem. — Aż tak brak ci empatii, by
zrozumieć, że ktoś zupełnie rozbity psychicznie boi się po raz kolejny stracić
kogoś, kto jest mu najważniejszy na świecie? Ale może to dlatego — szeptał wypranym
z emocji tonem, uciekając spojrzeniem gdzieś w dal — że zawsze byłaś taka
silna, zawzięta. Jesteś silniejsza ode mnie. Masz więcej wiary i cierpliwości.
Albo może… — zastanowił się chwilę, ponownie czując, jak mięśnie napinają się
pod wpływem rozpalającego je gniewu — może nie wiesz nawet, co mi jest. Jesteś
tego ciekawa, Aria? — spyta, odwracając głowę w jej stronę. — Jesteś ty tego w
ogóle ciekawa?
Bał się poruszać ten temat, bo choć wciąż płonął ślepą
nienawiścią, tak obawiał się tego obezwładniającego uderzenia rozczarowania na
myśl, że jego pesymistyczne przypuszczenia były słuszne. Bał się pomyśleć, że
Aria naprawdę nie dbała o przyczynę, a wolała wyleczyć tylko objawy — aby mieć
przy sobie tego Athana, którego znała kiedyś. W głębi ducha wiedział, że była
ponad to, dlatego Athanasius tak lękliwie i niecierpliwie czekał na jakikolwiek
realny wyraz jej wsparcia.
Lecz tego właśnie bał się najbardziej — że nawet gdyby Aria
chciała, nie będzie w stanie mu pomóc.
— Powinnaś, skoro cały czas powtarzasz, że jestem chory —
wypluł gniewnie. — Że potrzebuję pomocy, że trzeba się mną zająć, że trzeba
mnie poskładać. I ty, oczywiście, wiesz jak! — krzyknął ze wzburzeniem. — Wy
wszyscy wiecie! Najlepiej byście się od razu wzięli do roboty! Żeby nie było:
ja jestem wdzięczny za to wsparcie! — zaznaczył, podnosząc głos. — Naprawdę
jestem, chociaż tego nie okazuję! Tylko co mi po nim — wyszeptał drżącym od
emocji głosem — skoro każdy chce wspierać, ale nikt nie chce słuchać? Wy
wszyscy zaczęliście mi matkować i wymyślać, co jest ze mną nie tak — ty chcesz
słać do specjalistów, Ish opieprza za wszystko, ale NIKT — ryknął wściekle —
nikt nawet nie spytał, co mi jest i jakiej pomocy potrzebuję, nikt w tym moim
problemie nie wziął MNIE pod uwagę i nie spytał mnie o zdanie! Bo po co? —
pytał kpiąco. — Po co, skoro ty wolałaś wyjechać, a Ish zająć się romansami i
podejrzewaniem mnie o wszystko, co złe?! I oczywiście — zaznaczył odrobinę
spokojniej — że nie mam wam za złe, że chcecie się zająć swoimi sprawami. Ale
wtedy — wydyszał — zdecydujcie się na jedno. Ciebie też — wyszeptał z wyraźnie
wybrzmiewającym rozczarowaniem — obchodzi tylko to, co się ze mną
dzieje, ale nie interesuje cię, dlaczego tak jest, skąd się to wzięło!
Chcesz mnie wyleczyć, jakby to był jakiś cholerny katar! — wrzasnął, zaciskając
pięści. — Ale próbuj — odparł, siląc się na spokój. — Rób ze mną, kochanie, co
chcesz, masz na to moją pełną zgodę. Ale sama! — podkreślił. — Nie chcę nawet
słyszeć o żadnych specjalistach, rozumiesz?
Był tak tragicznie zmęczony. Zupełnie nagle poczuł się tak, jakby
uleciały z niego wszelkie siły wraz z duchem i trzeźwymi myślami. Ledwie
trzymając się na nogach, oparł się o biurko, głęboko odetchnąwszy. Wciąż spięty
i zesztywniały z targających nim nerwów, usiłował się jakkolwiek uspokoić, lecz
bezskutecznie.
Lecz wtem zaszła nagła zmiana. Jakby jakaś niewidzialna siła
wyrwała z niego wszelki gniew i zniecierpliwienie, zostawiając tylko niemal
pustą, obolałą powłokę. Bezsilną, słabą, zupełnie pozbawioną woli walki.
— Może jak już całkiem mnie złamiecie — wyszeptał,
uśmiechając się lekko — poddam się wam, waszym terapiom i doskonałym radom.
Wtedy będziecie zadowoleni. I ja też będę musiał.
Miał dość. Nie mógł już dłużej znieść tego pomieszczenia,
tej rozmowy, jej. Nie mógł na nią patrzeć; nie mógł patrzeć na pękające
w jej oczach zwątpienie, strach, irytację i ból. Nie mógł patrzeć, jak zamierza
się mu sprzeciwić, jak zamierza go nie zrozumieć, jak zamierza go karmić
uspakajającymi słówkami, jednocześnie cały czas mu wmawiając, że jest z nim coś
nie tak. Był sam, zupełnie sam i ta samotność tak nagle potwornie go zabolała.
Dlatego miał dość. Chciał to już skończyć, chciał uciec, ukryć się i pogrążyć
we własnych mętnych, chaotycznych myślach.
O ile tylko ktokolwiek mu na to pozwoli.
Miał nadzieję, że nie.
— Twoja salka z gablotami jest już gotowa — mruknął,
wychodząc zza biurka — tak jak obiecałem. Duże pomieszczenie z jednym oknem,
powinno ci odpowiadać. Pani Adrianna ze wszystkim ci pomoże. Możesz się zacząć
rozpakowywać; sama zdecyduj, czy chcesz ułożyć rzeczy w swoim pokoju, czy w
mojej sypialni. Ish i Jehanne powinni być w domu, możesz się z nimi przywitać. —
Zamilkł na moment, ledwie mogąc spojrzeć na Arię. — Porozmawiamy później —
wymamrotał ponuro.
Wyrzucał z siebie te słowa jak automat. Beznamiętny,
chłodny, zdystansowany, nie był w stanie wykrzesać z siebie ani jednej emocji.
Nawet gniew już zupełnie w nim zgasł, kłując w oczy i serce obojętnością na
wszystko, co go otaczało. Nie miał siły się nad tym wtedy zastanawiać, ale
wiedział, że w końcu nadejdą pytania: jak mógł się tak zachowywać w obliczu
Arii? Jak to możliwe, że nie był w stanie spojrzeć na nią z należytą czułością?
Jak to możliwe, że nie czuł na jej widok ani ulgi, ani radości? Gdy już się ocknie,
ta nijakość emocji poważnie go przerazi i każe szukać przyczyn tego niepokojącego
stanu. Nie będzie musiał szukać długo, bo on jeden je znał. I nikt inny.
Bo nikt inny znać nie chciał.
Czuł, że jeszcze chwila w tym pomieszczeniu, a się udusi.
Niemal rwąc się ku drzwiom, wyminął Arię, niemal na nią nie patrząc. I dopiero
gdy szarpnął za klamkę, czując napływającą ulgę na myśl, że wreszcie się
stamtąd wydostanie, przypomniał sobie o czymś jeszcze. O pytaniu, bardzo ważnym
pytaniu.
Zatrzymał się w drzwiach, cały czas nie puszczając klamki.
Milczał chwilę, nim spojrzał Arii prosto w oczy.
— Czy zabiłem? — spytał cicho. — Tak. Nie pierwszy, nie ostatni
raz.
Z dworu wyszedł niemal biegiem. Dopiero gdy uderzyło w niego
chłodne, zimowo-wiosenne, rześkie powietrze, zdołał odetchnąć pełną piersią,
uświadamiając sobie, że nie był w stanie tego zrobić podczas rozmowy z Arią.
Umęczony, pokonany i zdruzgotany, czuł się jak ostatni hipokryta, jak
rozwydrzone dziecko, jak niewdzięczny syn i porzucony, zdradzony kochanek.
Panikował, przesadzał, wyolbrzymiał. Użalał się nad sobą, tak cholernie się
użalał. Ale z kim innym miał rozmawiać o swoich problemach, jeśli nikt nie
chciał go słuchać? Wszyscy chcieli mówić, oskarżać, radzić — ale nigdy słuchać.
„Istniała” już tylko jedna osoba, która opanowała tę jakże
trudną sztukę.
Z jakiegoś powodu ilekroć Athan przychodził w to miejsce, bał
się, że pomnik zniknie. Była to obawa irracjonalna i zupełnie pozbawiona sensu,
a jednak wampir odczuwał swego rodzaju ulgę, gdy widział, że zimny, okaleczony
kamień wciąż stał na swoim miejscu. Uklęknąwszy przy nim, przyjrzał się uważnie
podrapanej twarzy, dopiero wtedy zaczynając się uspokajać. Wreszcie mógł zebrać
myśli, choć, wbrew nadziejom, niewiele to zmieniło. Coraz silniej drżący, nagle
przejął go potworny chłód wznoszący kłujące dreszcze rozbiegające się po całym
jego ciele. Silnie czymś zaniepokojony, rozglądał się dookoła, jakby w
poszukiwaniu ukrytego zagrożenia. Irracjonalna panika zaciskała się mocno na
gardle, ściskała żebra i mieszała w głowie.
— Nigdy nie odpokutuję — szeptał drżąco, wpatrując się w
pustą, kamienną twarz — prawda? Już ty o to zadbasz — dodał spokojnym tonem, uśmiechając
się z delikatnym smutkiem.
Przejeżdżając palcami po chłodnej, kamiennej żuchwie,
zjeżdżał niżej, aż dotarł do zaciskającego się na szyi warkocza. Zatrzymując na
nim rękę, gładził go chwilę kciukiem, nim zebrał się w sobie na tyle, by
kontynuować swój monolog.
— Jak zwykle oskarżam innych o własne niepowodzenia, tak jak
ciebie teraz — prychnął cicho. — Ale ty jesteś przyzwyczajona do przyjmowania z
mojej strony… krzywd… wszelkiego rodzaju — wydukał, choć tym razem łagodny uśmiech
mocno zadrżał. — Ale wiesz przecież, bo zawsze ci to mówiłem… nie wierzę w
przypadki. Nie wierzę — podjął nieco głośniej — by po tylu latach złudnego, podejrzanego
spokoju, wszystko tak nagle zaczęło się walić bez żadnej przyczyny, a w dodatku
za jednym razem. Takie rzeczy nie dzieją się tak po prostu — szeptał, przymykając
na moment powieki.
Właśnie wtedy dopadła go ta duszna, uporczywa, bolesna i przerażająca
myśl, którą cały czas od siebie odganiał: jak mógł tak straszliwie nie doceniać
powrotu Arii? Jak mógł się nie cieszyć na jej widok?! Musiał zupełnie postradać
rozum i być może to był właśnie jeden z dowodów na to, że oni wszyscy mieli
rację? Może było z nim aż tak źle — gorzej niż sam przypuszczał?
Tylko, no właśnie. Oni widzą, ale nie czują. Wiedzą, ale nie
rozumieją. A Athan z każdą spędzoną w tym domu minutą czuł coraz bardziej, że
nikt z jego bliskich nie chciał zrozumieć.
Chcieli go naprawić. Naprawić, wypolerować, przykleić
uśmiech niczym uroczą laleczkę, którą można było postawić na kominku dla
ozdoby. Nieważne, co działo się wewnątrz; nieważne, że w środku było pełno ostrych,
boleśnie wbijających się drzazg. Ważne, że z zewnątrz wszystko wyglądało w porządku
— tylko to się liczyło.
Chcieli, by Athan znowu był tym miłym, spokojnym panem domu.
Chcieli, by znów zaczął udawać. Chcieli zakryć roztrzaskanego ducha
wypolerowaną powłoką.
Isha mógł jeszcze zrozumieć — już tak miał, że oceniał
wszystkich po swojemu i nie znosił sprzeciwu. Jehanne prawie go nie znała,
Marisa wciąż przeżywała własną tragedię. Ich niezrozumienie nie bolało nawet w połowie
tak, jak swoista ignorancja ze strony Arii. Lecz czy naprawdę mógł to nazwać
ignorancją? Kochała go, rzuciła dla niego wszystko i jasno deklarowała, że chce
zostać u jego boku już zawsze, bez względu na wszystko. Ale — przecież już raz
im się nie udało, dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Dlatego, że Athan nie
miał przed swoją ukochaną już żadnych tajemnic? Ale czy to w gruncie rzeczy
cokolwiek zmieniło? Nie był pewien, choć sam nie wiedział, skąd się ta
niepewność brała. Aria miała rację — powinien jej ufać i wierzyć w jak najlepsze
intencje.
I wierzył. Ale jednocześnie wiedział, że Aria nie była nawet
w połowie świadoma tego, co się z nim działo. Co więcej, nie podjęła żadnej
próby, by się tego dowiedzieć. I to bolało go najbardziej.
Mógłby sam się z tym do nie zwrócić. Tak po prostu usiąść
przy niej i zacząć mówić. Znowu, tak jak ten ponad tydzień temu. Może coś by
pomogło, może nie. Może Aria coś by z tego zrozumiała, może nie. Ale co mu po
opowieści, jeśli ona sama do tego wszystkiego nie dojdzie? Jeśli już zawsze
będzie go traktowała jak pacjenta? Jak niepełnosprawnego kochanka, nad którym zawsze
będzie musiała sprawować opiekę? Będzie się obchodziła z nim jak z jajkiem, bo
nie będzie wiedziała, co i jak inaczej mogłaby zrobić. Bo skąd? Skoro go nie
rozumiała?
Ale — czy to naprawdę było aż tak trudne? Każdy z nich przeszedł
własną traumę i z nich wszystkich teoretycznie to właśnie Aria doświadczyła tej
najgorszej — porwania. A on? On tylko za nią cierpiał. Przeżył całe
wieki, długo pozostając dumnym ze swoich wyjątkowo okrutnych i haniebnych czynów. Z trudem zacisnął zęby i dał radę się z
tego wyrwać, przeżywając wszystkie upokorzenia i kłody, o które się potykał,
choć wciąż nie upadał. Wreszcie ograł sobie kogoś, kim nie był, lecz kogo
musiał udawać, bo wszyscy wokół tego od niego oczekiwali. Więc zaciskał zęby i też
jakoś dawał radę.
Długo cierpiał po odejściu Arii, choć pomagała mu
świadomość, że gdziekolwiek żyła, była cała i zdrowa. Dużo boleśniej przeżył
utratę Gudrun — dziewczęcia, które kochał jak własną córkę. Musiał się uczyć z
tym żyć, musiał dławić w sobie ten rozdzierający go od środka ból i skrywać go w
tym samym miejscu, do którego poupychał wszystkie swoje demony. I tak powoli
próbował dawać radę, zaciskając zęby i pięści, aż wreszcie dotarła do niego
wieść o śmierci Elijaha. Pojawienie się Arii, to wszystko, co między nimi
zaszło, jej porwanie, Baltimorowie…
Nie miał ani czasu, ani siły, by się z tym jakkolwiek
zmierzyć — by choć spróbować się z tym jakoś uporać. Właśnie dlatego złota
klatka, w której na siłę chował wszystko, co niepożądane, wreszcie pękła. Po
cichu, delikatnie, ostrożnie, choć wyjątkowo nagle, nie pozwalając Athanowi na
żadne przygotowanie się na nadejście najgorszego. Wreszcie uwolniony ze szponów
samego siebie, jednocześnie czuł się stłamszony i poniżony, bo zdążył zapomnieć,
kim był tamten i nie wiedział, czy sobie z nim poradzi. A co, jeśli nie
da rady?
A nie da. Czuł podskórnie, że nie da. Drżąc coraz silniej,
oparł czoło o chłodny kamień, starając się uspokoić. Tak nagle dopadła go
tęsknota za Arią i myśl, jak rozpaczliwie ją kochał. Zawodził ją na każdym kroku
i to od ich pierwszego spotkania w dworze Cavendishów. Dziwił się jej, że po tym
wszystkim wciąż chciała do niego wracać. Ale i on tego pragnął i miał
obezwładniającą wręcz nadzieję, że jego ukochana dotrzyma słowa i naprawdę zechce
przy nim zostać.
Choć może zmieni zdanie.
Gdy kiedyś spyta.
Gdy spróbuje się dowiedzieć i wreszcie go poznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz