ATHANASIUS
Gdy usłyszał, jak drzwi do jego gabinetu znowu się
otwierają, zawładnął nim gniew. Musiał się powstrzymać, by nie zerwać się z
fotela i nie nawrzeszczeć na gościa, by wreszcie dał mu święty spokój. Spodziewał
się Ishmaela, który ostatnimi czasy najwyraźniej wziął sobie za punkt honoru
matkowanie mu i patrzenie na ręce. Najpewniej nawet nie zdawał sobie sprawy,
jak potwornie go to drażniło i jak niewiele brakowało, by całkiem stracił nad
sobą panowanie, w najgorszy z możliwych sposobów tłumacząc Drawsonowi, jak złym
pomysłem była jego wścibskość.
Był ułamek sekundy od wrzasku, by mu nie przeszkadzać. Był ułamek
sekundy od podniesienia głowy znad testamentu i obrzucenia gościa nienawistnym
spojrzeniem. Brakowało tak niewiele — a jednak coś go powstrzymało. Coś… coś
było inaczej.
A gdy wreszcie zrozumiał, na czym polega ta zmiana, znieruchomiał.
Przez krótki moment czuł, jak jego mięśnie sztywnieją, zmrożone lodowatym
strachem. Serce mu stanęło, lecz tylko po to, by nagle wznowić swoją pracę w
szaleńczym pędzie.
Lecz mimo to nie od razu podniósł wzrok. Za bardzo się bał,
że przeczucia go zwodziły i za chwilę wcale nie ujrzy tego, co mu się wydawało;
tego, co tak bardzo chciałby ujrzeć. Kogo tak bardzo chciałby ujrzeć.
Gdy wreszcie ją zobaczył, nawet mimo szoku, plątaniny myśli,
niepewności, a nawet czającej się pod tym wszystkim radości — dominowało tylko
jedno: zdziwienie. Zaskoczenie na jej widok uderzyło go z niemal obezwładniającą
siłą, nie pozwalając mu na żaden ruch, żadną reakcję czy wykrztuszenie
jakichkolwiek słów. Oddech znacznie mu przyspieszył, gdy obserwował stojącą
przy drzwiach Arię.
To naprawdę była ona. A jednak Athanasius z największym
trudem mógł w to uwierzyć. Zdawało mu się, że to po prostu sen — ani piękny,
ani koszmarny; zwykły, nic nieznaczący sen, który miał się rozwiać tuż po
przebudzeniu. Otępiały i wręcz zaniepokojony tym widokiem, wciąż niemal usilnie
nie dopuszczał do siebie radości. Na to było jeszcze za wcześnie, dźwięczało
mu gdzieś w głębokiej podświadomości.
Na szczęście nie musiał reagować — bo nawet nie wiedział,
jak. Wyręczyła go Aria, która natychmiast przeszła do kontrataku. Spięty, jednocześnie
gotowy i nieprzygotowany na to, co chciała mu powiedzieć, siedział nieruchomo w
fotelu, wstrzymując oddech. I czekając na to, co mu powie. Mógł się tylko
domyślać — oznajmi mu, że wpadła tu tylko na chwilę, by się pożegnać? Że jednak
nie jest w stanie z nim zostać? Że jednak sobie to wszystko na spokojnie przemyślała
i nie tylko nie może, ale przede wszystkim nie chce z nim być? Spodziewał
się tego, dlatego w największym stresie czekał na wyrok.
Wtedy właśnie nastąpiło drugie zaskoczenie w ciągu tych
zaledwie kilku minut. Wystarczyło bowiem kilka zdań wypowiedzianych przez Arię,
by wstąpił w niego… gniew. Nie potrafił nad nim zapanować, bo gdyby to umiał,
czym prędzej by go ugasił, wmawiając sobie, że to przecież jego Aria! Na
nią nie mógł być zły, jej nie mógł o nic oskarżać. Wszystko by jej wybaczył, o
wszystkim zapomniał, byle tylko przy nim została. Lecz tym razem, ku jego podskórnemu
przerażeniu, coś było nie tak, a wściekłość, która w nim rosła, syciła się
każdym wypowiedzianym przez Arię słowem. Nawet nie zauważył, kiedy wstał,
ostrożnie układając dłonie na biurku. Mierząc ją ponurym, lodowatym
spojrzeniem, nagle ani myślał do niej podejść, przywitać, przytulić i
pocałować. Nagle minęła wszelka, nawet najgłębiej zakopana radość na jej widok.
Był tylko gniew.
— Kogo zabiłem? — powtórzył, pozornie siląc się na spokój,
choć drżenie głosu zbyt wyraźnie zdradzało jego narastającą złość. — Rozumiem,
że zanim tu weszłaś, natknęłaś się na Isha? On także mnie dzisiaj oskarżył o
jakiś mord. Było mi z tego powodu nadzwyczaj przykro — recytował idealnie
wypranym z emocji głosem, twarz zasłaniając pozbawioną wyrazu maską. — Ale
oczywiście — przyznał cicho — po tobie mogę się tego spodziewać. Ty od jakiegoś
czasu… znasz mnie lepiej — szepnął, cały czas z łatwością i niemal radością udając
spokój. — Masz więc prawo sądzić, że, biorąc pod uwagę moją przeszłość, nie zajmuję
się już niczym innym, jak mordowaniem niewinnych.
Sam nie wiedział, dlaczego powstrzymywał się od wybuchu
gniewu, choć przecież miał na to tak wielką ochotę. Wkładał wiele wysiłku, by
jego głos brzmiał jakkolwiek spokojnie, choć im więcej Aria mówiła i im więcej
krzyczała, tym było trudniej.
Przez krótki, absurdalny moment chciał tylko jednego — by
zniknęła, by zeszła mu z oczu.
Bez słowa przyjął oskarżenia o traktowanie domowników bez
szacunku. Całkowicie się z nimi nie zgadzał, ale to teraz nie miało żadnego
znaczenia. Jednak potem było już tylko gorzej; Athan mocno zaciskał dłonie na
brzegu biurka, w ciszy
i spokoju wysłuchując bzdur, które opowiadała Aria. Jeszcze kilka dni temu, tuż
po jej wyjeździe, zupełnie inaczej wyobrażał sobie ich przywitanie po tej rozłące.
Sądził, że gdy jego ukochana wróci, oboje wpadną sobie w ramiona, deklarując
sobie miłość aż po grób. Sądził, że przysięgną sobie, iż spędzą ze sobą całą resztę
wieczności i już nigdy się nie rozdzielą, aby już na zawsze połączyć swoje
szczęście i w ten sposób przeżyć kolejne setki lat. Jednak słuchając tych oskarżeń, cały ten wymarzony, romantyczny nastrój prysł, a nawet jeśli od czasu do czasu
gniew w nim zanikał, to pozostawiał po sobie zupełnie pustą muszlę, pozbawioną
wszelkich innych emocji.
Athan już nic bowiem nie czuł. Nie był w stanie.
— To wszystko? — syknął, gdy wreszcie zamilkła. — Czy masz w
zanadrzu jeszcze jakieś oskarżenia? Nie? No to teraz mnie posłuchaj — warknął. —
Nie chcesz się ze mną zamykać w domu, bo, jak powiedziałaś, ostatnio nie wyszło?
To się nie zamykaj — odparł lodowatym tonem. — Schemat, zdaje się, jest ten sam,
a polega tylko na tym, że odchodzisz. Odeszłaś ode mnie wtedy, odeszłaś
i teraz. Teraz wracasz, ale tylko po to, by uczynić mi jakeś śmieszne zarzuty.
Tak?
Cały czas silił się na spokój, ale szło mu coraz gorzej:
głos silnie drżał, a dłonie jeszcze mocniej zaciskały się na brzegu
biurka. Athan próbował odetchnąć głęboko, aby jakkolwiek się opanować, ale nawet to nie
przychodziło mu najłatwiej. A wszystko już nawet nie przez złość, jaką budziły
słowa Arii. Wszystko przez ból, jaki mu zadawała z każdym zarzutem. Wytykała mu
brak zaufania, ale czy i ona w tej chwili nie wykazywała się tym samym? Athan wciąż
to rozumiał i wiedział, że po tym, co Aria usłyszała od niego przed tygodniem, miała
wiele powodów do wątpliwości. Ale tak miał wyglądać ich koniec? Miał polegać na
wrzaskach i wzajemnych oskarżeniach? Jego ukochana mówiła coś o terapii i to
był właśnie największy dowód na to, że go nie rozumiała — tylko ona była mu
terapią. Ale tego nie pojmowała lub nie chciała pojąć. Nie chciała go
wesprzeć, choć tylko tego od niej oczekiwał i tylko tego tak rozpaczliwie
potrzebował — wsparcia, zrozumienia i pomocy z uporaniem się z demonami, które
cały czas w nim szalały pod wpływem ostatnich, jakże traumatycznych wydarzeń.
Nie radził sobie sam ze sobą, od tak dawna sobie nie radził, ale czuł się z tym
zupełnie sam — wyobcowany, wykluczony, uznany za winnego wszystkich ostatnich
tragedii. Znalazłszy Arię, słysząc od niej deklaracje miłości, związku i planów
na przyszłość, miał desperacką nadzieję, że chociaż ona — ta jedyna — naprawdę
go wesprze, zrozumie i pozwoli wydostać się z tego bagiennego padołu. Bo tylko
ona jedna miała taką moc, tylko ona jedna mogła to zrobić.
Ale najwyraźniej nie chciała. Lub nie potrafiła.
A może po prostu się bała, lecz jej duma nie pozwalała jej
się do tego przyznać.
Ten natłok pesymistycznych myśli uderzył z niego z ogromną
siłą. Coraz silniej drżący czuł, jak ulatują z niego wszystkie siły. Miał już
dość, tak zwyczajnie miał dość.
Ale przecież od zawsze musiał sobie z tym radzić sam.
I jeszcze nigdy mu się to nie udało.
— Terapia i szantaż, że masz krew moich ofiar na swoich
rękach — mruknął cicho, ponuro kiwając głową. — To jest twój broń w walce ze
mną? A więc ty też masz mnie za niezrównoważonego psychopatę, który tylko czeka
na okazję, aby wymordować wszystkich domowników. No tak — prychnął — mogłem się
tego spodziewać. Co ja sobie, głupi, wyobrażałem? — krzyknął nagle. — Że tak po
prostu przejdziesz obok tego wszystkiego do porządku dziennego? Obok tych
wszystkich koszmarnych opowieści i brutalnej prawdy o kimś, u boku kogo
przeżyłaś tyle lat? Kogo, jak się okazało, wcale nie znasz? To przecież
niemożliwe. Więc — pochylił się nad biurkiem, uważnie na nią spoglądając —
czemu sobie to robisz, Aria? Czemu się do tego zmuszasz? Bo mnie kochasz? Ale
to widocznie nie wystarcza. Coś cię wyraźnie blokuje i wcale nie chodzi o jakiś
tam jeden dzień spóźnienia. Załatwiłaś sobie posadkę w muzeum — zauważył, kiwając
głową z udawanym uznaniem. — W Londynie — podkreślił. — Winszuję i myślę, że z
twoją charyzmą, umiejętnościami i doświadczeniem niejaki pan Andrews da ci jeszcze
jedną szansę. Tylko — skoro już załatwiłaś sobie posadę w Londynie — po co tu
wracałaś? Jak sobie to wyobrażałaś — zamierzałaś codziennie dojeżdżać z Blickling
do Londynu, marnując na to dziennie po prawie sześć godzin? Trochę mało
rozsądne — zauważył z przelotnym, kpiącym uśmiechem. — Łatwiej byłoby
zamieszkać tam. W końcu ta praca jest dla ciebie ważna. Warto ją poświęcać dla
jakiegoś byle psychopaty? Przecież nie chcę cię tu więzić — szeptał — żebyś
musiała mnie pilnować na każdym kroku. Chyba że stworzysz mi tu izolatkę —
zaproponował — i wpakujesz w kaftan bezpieczeństwa. Wtedy może jakoś dałabyś
radę. Więc dzwoń do pana Andrewsa — podburzał ją cicho. — Dzwoń. Szkoda zmarnować
taką szansę.
Sam nie wiedział, jak dawał radę wypowiadać te wszystkie,
jakże krzywdzące go słowa tak beznamiętnym tonem. Niczego nie dawał po sobie
poznać, a w jego głosie ani na twarzy nie dało się uświadczyć ani jednej
emocji. Nawet mimo tego, że od środka złość, rozpacz i bezsilność rozszarpywały
duszę na najmniejsze kawałeczki.
— Czemu ci nie ufam, pytasz — mruknął cicho i powoli, zastanawiając
się nad tym przez chwilę. — A czy ty ufasz mi, droga Ario? Nie — odpowiedział sam
sobie — bo jak można ufać komuś takiemu, jak ja? Jak można komuś ufać, jeśli
bez szansy na obronę zalewa się go bezpodstawnymi zarzutami? Jak można komuś
ufać, skoro się go opuszcza — warczał, nagle czując zbierającą w nim złość — w
najgorszym dla niego momencie?! No jak? — dyszał. — Jak tak można? Ja wiem,
najmilsza — szepnął, patrząc na nią z pękającą w oczach rozpaczą przebijającą
się przez liczne grube warstwy obojętności. — Nie można.
Nagle żal i zawahanie ścisnęły go za serce, a lodowaty strach
chwycił za gardło, pozbawiając tchu. Wtem spojrzał na Arię tak, jakby dopiero
w tej chwili ją ujrzał, a wcześniej rozmawiał z kimś zupełnie obcym. Mając
wrażenie, jakby obudził się z męczącego, targanego gorączką snu, spoglądał na
swoją ukochaną tęsknie i rozpaczliwie, pragnąć chwycić ją w swoje ramiona i już
więcej nie puszczać.
— Kocham cię — wydusił drżąco, odetchnąwszy głęboko — i
zdania nie zmienię. Nie zmieniłem go od dziesiątków lat. Ale teraz już
rozumiesz, dlaczego masochistycznie cię odtrącałem — wyjaśniał, starając się,
by łzy zalegające w kącikach oczu nie popłynęły po policzkach. — Przez ledwie
tydzień nie jesteś w stanie podjąć tak ważnej decyzji, która będzie rzutować na
całe twoje życie. Chcesz, by to tak wyglądało? Tak jak teraz? Ja, zimny,
nieczuły i obojętny, a ty udręczona poświęceniem, do którego się zmuszasz
względem mnie? Pilnująca mnie, oskarżająca, bojąca się mnie?
Bez trudu wyobraził sobie tę ponurą przyszłość, w której
Aria jest jego żoną tylko na papierze, lecz już od dawna nie jest nią duchowo. Natychmiast
ujrzał przed oczami wizje, w których jego ukochana jest niczym ptak w złotej
klatce, po latach czując się tak samo uwięziona jak kiedyś — tuż przed jej
odejściem prawie wiek temu. Wtedy też się jej wydawało, że Athan był wszystkim,
czego pragnęła. Wtedy też sądziła, że była gotowa się poświęcić, choć to
postanowienie szybko ją przerosło.
Dlaczego teraz miało być inaczej? Bo wyznał jej miłość? I
cóż z tego, skoro wyznał jej przy tym wiele innych, jakże koszmarnych rzeczy?
Dobro równoważyło się ze złem, a poczucie bezpieczeństwa z uczuciem strachu i
ucisku.
— Ty jesteś dla mnie jedyną terapią — wyszeptał słabo
— ale… to chyba jeszcze nie jest moment, w którym jesteś na to poświęcenie
gotowa. Bo to jest poświęcenie. Nic innego, jak długie, żmudne, bolesne poświęcenie.
Możesz mnie kochać — tłumaczył — i chcieć ze mną być. Ale chyba cały czas nie
zdajesz sobie sprawy, co to dokładnie oznacza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz