ROZDZIAŁ 163

 ISHMAEL

Powiedzieć, że odczuł ulgę, to nic nie powiedzieć.

Choć zawsze — a przynajmniej od dawna — uznawał Jehanne za inteligentną kobietę, ich tragiczna rozmowa sprzed dwóch dni kazała mu podejrzewać, że być może albo to on nie wypowiadał się jasno, albo to ona nie była w stanie czegoś pojąć lub zaakceptować. Istniało małe, ale jakże straszliwe ryzyko, że być może Jehanne była aż tak uparta, że nie chciała się zgadzać na pewne ustępstwa, które sugerował jej Drawson. To doprowadziłoby do poważnego impasu między nimi, a to, jak wiadomo, słabo sprzyjało rozwojowi związku.

A jednak Jehanne nie tylko wszystko zrozumiała, ale zdawała się to zaakceptować, wreszcie spoglądając na całą sprawę jego oczami. Ish wiedział, że jeśli wreszcie decydował się na podjęcie tego ryzyka, jakim było związanie się z Jehanne, on także będzie musiał ulec jej licznym warunkom — ale czuł, że był na to gotów.

Czuł, że oboje byli na to gotowi.

Wizja wspólnej kolacji w domu była więcej niż lepszym pomysłem — bo choć Ish sam zaprosił ją do restauracji, także to zrobił nieco wbrew własnej woli, a jedyne po to, by sprawić swojej partnerce przyjemność. Dlatego tym bardziej się ucieszył, gdy to ona zaproponowała powrót do domu i ani myślał protestować.

— Taka mała ciekawostka: byłem kilka razy w Japonii — wyznał, uśmiechając się z rozbawieniem na myśl o tym, co chciał jej właśnie powiedzieć — i ani razu nie jadłem tam sushi! I raz tylko piłem sake. Ja wiem, ja wiem, to haniebne — przyznał z cichym śmiechem — ale jakoś nigdy nie było na to czasu. Dlatego sushi to znakomity pomysł. Mógłbym je jeść codziennie!

Zaskoczyła go pytaniem, czy brakowało mu czegoś z utraconego człowieczeństwa. Ish zdziwił się głównie przez to, że sam nigdy się nad tym nie zastanawiał, choć pytanie było w istocie dość interesujące. Z tego powodu zamilkł na moment, zastanawiając się na odpowiedzią, ale dość szybko doszedł do wniosku, że ta nie istniała.

— Jakby się tak zastanowić — dumał — to jestem wampirem od dość niedawna. Trzynaście lat — co to jest? — spytał niby kpiąco. — Więc może dlatego jeszcze niczego mi nie brakuje — bo nie zdążyłem przywyknąć do myśli, że nie jestem już do końca człowiekiem. Ale wiesz — podjął nagle, niespodziewanie znajdując potencjalną odpowiedź — może tu chodzi o to, że jako człowiek miałem swój ułożony porządek dnia, o którym ci opowiadałem. Żyłem według sztywno ułożonych reguł, potem założyłem firmę i w zasadzie to była moja jedyna ambicja. Potem zostałem przemieniony i… nic się nie zmieniło — wyznał, rozkładając szeroko ręce. — Nadal żyłem według tego samego schematu, nadal zajmowałem się firmą i nadal sprawiało — i sprawia! — mi to taką samą przyjemność. No i jest jeszcze jedno — dodał, niespodziewanie czując się nieco niezręcznie na samą myśl o tym — nie żyję jeszcze na tyle długo, by oswoić się z myślą nieśmiertelności. Licząc wszystkie moje lata, mam ich sześćdziesiąt pięć. Ten wiek nadal mieści się w ludzkim wymiarze i może dlatego nadal nie tak do końca czuję się jak jakaś mityczna, wieczna istota.

Zastanowił się przez chwilę nad tym, co powiedziała o odczuwaniu strachu przed śmiertelnością i życiem w samotności. I to właśnie ta kwestia — a nie wrażenie bycia człowiekiem — przywiodła mu na myśl Athana.

— Nie, mi tego strachu akurat nie brak — wyznał szczerze. — Tak jak mówiłem przed chwilą, nadal nie mam tego poczucia wiecznego życia. Ale to dobrze, wiesz? — spytał, spoglądając na nią z uśmiechem. — Bo kiedy czasami mnie najdzie taki strach, nagle zalewa mnie cudowna myśl, że przecież już nic mi nie grozi, żadne ludzkie choroby, zarazy ani nic. I że już drugi raz tętniak mi nie wyskoczy — dodał z krzywym uśmiechem. — To wspaniałe uczucie. Gdybym miał się czegoś bać, to właśnie tej samotności. Żyć przez setki lat i patrzeć, jak umierają wszyscy twoi bliscy… Nie wiem, czy dałbym radę — mruknął, marszcząc brwi. — I czasami sobie myślałem — kontynuował, uciekając myślami gdzieś w dal — że jeśli na tym ma polegać ten mój wampiryzm — na takiej ciągłej samotności, na tułaniu się po świecie bez celu i męczenie się z tą swoją nieśmiertelnością — to ja serdecznie dziękuję. I nie wiem — mruknął, wracając do wcześniej poruszonego przez Jehanne tematu — jak czuje się teraz Athan, czy bardziej jak człowiek czy nie, ale nigdy nie rozumiałem, jak dał radę przeżyć tyle lat sam.

Zabawne, pomyślał ponuro, że sam długo myślałeś o samotności w samych superlatywach.

Ale to maksymalnie kilkanaście lat, nie kilkaset, odpowiedział sam sobie.

Roześmiał się w głos, słysząc kolejne pytanie Jehanne. Szybko przebiegł po swoich wspomnieniach, lecz nie znalazł żadnej sytuacji, w której by kogoś omamił swoim wampiryzmem. Już szykował się do odpowiedzi, lecz Jehanne wciąż kontynuowała. Zmartwił się, gdy zobaczył, że wampirzyca lekko pobladła, a jej oczy nieco pociemniały i jakby zaszły mgłą. Wyraźnie było widać, że pogrążyła się w ponurych, ciężkich myślach i Ishmael miał ochotę wybudzić ją z tego niepokojącego letargu, aby nie psuć sobie wzajemnie radosnego nastroju. Wiedział jednak, że byłby to brak szacunku, poza tym Jehanne sprawiała wrażenie, jakby potrzebowała się z czegoś zwierzyć — a on zamierzał jej wysłuchać.

W ciszy wysłuchiwał jej opowieści o swoich niegdysiejszych mordach. Wbrew temu, co podejrzewała, nie śmiał jej o nic oskarżać ani wydawać osądów. Czasy były trudne, a łowcy nie bawili się w półśrodki. Stworzenia wyjęte z ludzkich ram od wieków musiały się mierzyć z czyhającymi na nich zewsząd niebezpieczeństwami i walka o własne życie, odbierając cudze, nie była niczym nadzwyczajnym — mimo że brzmiało to wyjątkowo brutalnie. Co innego, gdy mordowało się nie z konieczności, a z ochoty, ale o to Jehanne nie podejrzewał.

— Opowiadałaś mi o łowcach, pamiętam — przyznał cicho. — Pamiętam też, co ci wtedy odpowiedziałem i podtrzymuję zdanie. Nie bez powodu mówi się o nas jako potworach i mordercach — mruknął, wzruszając lekko ramionami. — Kiedy cały świat na nas nastaje, możemy się albo poddać i zginąć, albo walczyć i przetrwać. Świat działa na tych zasadach od początku istnienia, Jehanne — wyjaśnił, spoglądając na nią z powagą, skupieniem, wiarą, cierpliwością i swoistą łagodnością. — Praludzie musieli zabijać zwierzęta, żeby to one nie zabiły ich i żeby mieli, co jeść.  Inni później toczyli wojny o terytoria, o wiarę, o towary i o inne liczne bzdury. I co wtedy robili? Oczywiście zabijali. Nie można rozmiękczać tego pojęcia i tej winy — sprostował — i nie chcę powiedzieć, że zabijanie samo w sobie jest słuszne. Ale czasami bywa konieczne — wyznał, kiwając lekko głową. — Wtedy, w tych czasach, o których opowiadasz, też było.

Poprawiając uścisk ich dłoni, chciał jej przekazać, że nigdy nie pomyślałby o niej źle, nawet mimo tych opowieści. On miał szczęście zostać przemieniony w czasach dla wampirów spokojnych, ale to nie oznaczało, że nie rozumiał powagi sytuacji. Athanasius, znacznie bardziej w tej kwestii doświadczony, nieraz opowiadał mu o łowach, przed którymi sam musiał uciekać, dlatego Ishmael mógł sobie chociaż wyobrazić, jak strasznie to musiało wyglądać. Tym bardziej więc nie zamierzał nikogo oskarżać, a zwłaszcza Jehanne.

— I nie — wyjaśnił po chwili ciszy, uśmiechając się z rozbawieniem — na nikim nie używałem wampirzych sztuczek. Tak jak mówiłem, ja nie do końca czuję się wampirem. I jest mi z tym dobrze, wiesz?

Miało być tak pięknie — udana randka, kupiona kolacja i wizja wspólnie spędzonego wieczoru. Ale te plany wzięły w łeb, kiedy tylko weszli do środka. Silny odór krwi zmieszanej z alkoholem zaatakował ich natychmiast po przekroczeniu progu, a unosząca się wewnątrz wyjątkowo ciężka, ponura cisza tylko potęgowała poczucie niepokoju. To natychmiast udzieliło się Jehanne, która zaczęła spoglądać na niego niepewnie, zapewne chcąc się upewnić, że i on wyczuł tu coś niedobrego.

A wyczuł. Spięty i wrażliwy na każdy, choćby najcichszy dźwięk i najdrobniejszy ruch, próbował jak tylko mógł udawać, że wszystko było w porządku. Bardzo mu zależało na tym, by nie martwić Jehanne i cokolwiek się wydarzyło w tym domu pod ich nieobecność, Ish chciał załatwić to sam.

— Wow — mruknął z rozbawieniem, udając, że był pod wrażeniem tego, co zastali — ktoś tu musiał imprezować jeszcze lepiej, niż my! Jehanne, jeśli możesz, wypakuj jedzenie i zanieś je… — Ish wyjął z kieszeni klucz do swojego pokoju — do mnie, tu masz klucz. Możesz go sobie zatrzymać, jak chcesz — dodał z rozbawieniem, puszczając jej oczko — a ja pójdę i się dowiem, co tu zaszło. To mi zajmie tylko chwilkę!

Pocałował ją w czoło, chcąc tym drobnym gestem dać jej choć odrobinę otuchy, po czym przez chwilę obserwował, jak Jehanne ruszyła w stronę kuchni, realizując jego prośbę. Nadal była silnie zaniepokojona, Ish wyraźnie to dostrzegał, ale miał nadzieję, że to niedługo minie. Chociaż, jeśli się domyślała, kto za tym stał, to raczej prędko się nie uspokoi.

Podobnie jak Ishmael. Bo i on podejrzewał, co tu mogło się stać.

Upewniwszy się, że Jehanne całkiem zniknęła za zakrętem, czym prędzej ruszył w stronę gabinetu Athana. Był zamknięty, ale to nie była specjalnie wielka przeszkoda, jako że Ishmael miał do niego zapasowy klucz. Nerwowo przeczesując swoje kieszenie, wreszcie go znalazł, lecz po otworzeniu drzwi okazało się, że wnętrze było puste. Coraz bardziej zestresowany, ruszył na górę, jak burza uderzając w stronę sypialni Athanasiusa. Wiedział, że im szybciej to załatwi, tym szybciej będzie miał to za sobą i tym szybciej przestanie się martwić.

Zdębiał, gdy wparował do pokoju, w którym owszem, zastał swojego Stwórcę, ale głęboko śpiącego. Nawet nie drgnął, gdy Ish bez zaproszenia i z niemałym hałasem wpadł do środka, co było sygnałem, że na pewno nie udawał i musiał spać już od dawna. Po cichu się wycofując i zamykając za sobą drzwi, nerwowo się zastanawiał, jakie opcje mu jeszcze zostały. Przeszło mu przez myśl, by zakraść się do łazienki i sprawdzić, czy w koszu na brudy znajdowały się jakieś zakrwawione ubrania, ale uznał, że grzebanie w pojemniku na bieliznę byłoby już dużą przesadą. Lecz to nadal nie rozwiązywało podstawowego problemu — bo jeśli to nie Athan stał za bałaganem w salonie, to kto? Uznał, że odpowiedź na to pytanie mogła znać pani Adrianna, lecz godzina była już dość późna i obawiał się, że i ona zdążyła już usnąć. Jednak wystarczyło, że Drawson zbliżył się do pokoju gosposi, kiedy ta wyleciała na korytarz z wielkim niepokojem wymalowanym na twarzy. Widząc Isha, odetchnęła z ogromną ulgą, opierając się ścianę i odetchnąwszy głęboko.

— Panie Ishmaelu — jęknęła — jak dobrze, że pan wrócił! O Jezu, jak dobrze…

Przeraził się na widok aż tak wystraszonej gosposi. To oznaczało, że cokolwiek tu zaszło, musiało być naprawdę groźne.

— Pani Adrianno, co się tu stało? — spytał natychmiast. — W salonie pachnie krwią, podłoga jest brudna… co się stało?!

— To pan Athanasius…

Serce mu na moment stanęło, gdy usłyszał ten krótki urywek. W pewnym sensie pani Adrianna nie musiała już nic więcej mówić, bo jego najczarniejsze przypuszczenia zostały właśnie potwierdzone. Coraz bardziej przerażony tym, co zaraz miał usłyszeć, spróbował odetchnąć, aby wziąć się w garść.

— Pan Athanasius? — powtórzył cichym, stłumionym, jakby zupełnie pozbawionym energii głosem. — Tak, i co dalej?

— Wpadł tu cały zakrwawiony — tłumaczyła rozemocjonowanym tonem — ale był taki… wie pan… spokojny… nie, to złe słowo — mruknęła, na chwilę się nad czymś zastanawiając. — On był taki jakiś… senny. Obojętny. Jakby nawet nie wiedział, co się wokół niego działo! Usłyszałam tylko huk tłuczonego szkła — tłumaczyła, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami — a jak przybiegłam do salonu, to zobaczyłam, jak tłukł wszystkie karafki. Powiedziałam, że posprzątam — tłumaczyła — ale kazał mi iść spać i powiedział, że sam to posprząta. Ale nie wiem, czy to zrobił. Bałam się wyjść — wymamrotała ze wstydem.

Niespodziewanie poczuł, jak ogarnia go gniew tak silny, że był w stanie przysłonić targający nim strach i niepokój. To, że Athan od dłuższego czasu zachowywał się jak świr i tak było niepokojące, ale póki wydzierał się tylko na niego, dało się to znieść. Ale strasząc taką tutejszą świętość, jaką była pani Adrianna, przekraczał wszelkie granice, których Ish nie zamierzał akceptować. Obejmując delikatnie gosposię, starał się ją choć odrobię uspokoić, tłumacząc, że nawet jeśli pan domu miał wyraźnie słabszy czas, to na pewno nic groźnego. W podobny, choć jeszcze bardziej bezczelny sposób zamierzał okłamać Jehanne, z czym czuł się fatalnie, ale nie miał innego wyjścia.

— Pani Adrianno — rzekł, spoglądając na nią z największą powagą. — Ja z nim pogadam — obiecał — i wszystko wróci do normy, zobaczy pani. Ale muszę panią o coś prosić. Pomoże mi pani?

Gosposia pokiwała nerwowo głową, gotowa wysłuchać wszelkich poleceń. Ish czuł się źle, obarczając ją taką odpowiedzialnością, ale wolał to niż niepokojenie Jehanne — zwłaszcza że pani Adrianna miała świadomość swojej niewinności. A jutro już sobie pogada z Athanem — i to tak, że aż mu w pięty pójdzie.

Tak jak się umówili, Ish znalazł Jehanne w jego pokoju. Proste, nowoczesne, dość minimalistyczne pomieszczenie było urządzone w jego dwóch ulubionych kolorach — odcieniach brązu i szarości przyozdobione jasnozielonymi dodatkami. W centralnej części, pod jasnoszarym dywanem, stał niski, szklany stolik — już zastawiony sushi — otoczony fotelami i sofą koloru przydymionej bieli. Za nimi, pod ścianą, stał wygaszony kominek z białego kamienia, nad którym wisiał telewizor. Cała prawa strona pomieszczenia stanowiła swoiste biuro, pełne półek z książkami i wąskim, dębowym biurkiem. To właśnie za nim znajdowało się przejście na rozległy taras prezentujący widok na kwietne ogrody. Po lewej stronie, za półścianką, stało dwuosobowe łóżko, jeszcze jedno biurko oraz gablota poświęcona kilku zainteresowaniom Ishmaela, z historią Stanów Zjednoczonych na czele. Było tam jeszcze kilka elementów związanych z Liverpoolem — jedynym klubem piłkarskim, któremu kibicował — oraz trzy ramki ze zdjęciami przedstawiającymi jego rodzinę. To właśnie tam znalazł Jehanne, z ciekawością przyglądającą się zamkniętym w gablocie przedmiotom. Drgnęła, gdy usłyszała, że się zbliżał, posyłając mu szeroki uśmiech.

— Sprawa wyjaśniona — odparł z przelotnym uśmiechem, zaraz przybierając ponury wyraz twarzy. — Biedna pani Adrianna — dodał smutno. — Ostatnio gorzej się czuje i to ona przypadkiem była przyczyną tego małego bałaganu. Chciała to posprzątać, ale całkiem opadła z sił. Zamierzała od razu powiedzieć o tym Athanowi, ale ten cwaniak już spał sobie w najlepsze. Jak to pani Adrianna, wystraszyła się, że ktoś ją za to zruga, ale nikt tu nie miałby do tego serca. Dla nas pani Adrianna jest jak członek rodziny — dodał z powagą. — Jutro pogadam z Athanem, by ją zbadał, bo zaczynam się martwić.

Chwyciwszy ją delikatnie za rękę, poprowadził ją ku sofie, razem się na niej rozsiadając. Obejmując ją lekko, przyciągnął do siebie, odetchnąwszy głęboko. W życiu by się nie spodziewał, że sprawy między nim a Jehanne potoczą się tak niespodziewanie — a jednocześnie tak dobrze. I tylko szaleństwo Athana oraz kłamstwo, jakim obdarował Jehanne, mąciły mu spokój.

— Ach, bo ty chyba nie wiesz — zauważył nagle, zdając sobie sprawę, że zupełnie wyleciało mu to z głowy — kim tak właściwie jest pani Adrianna. Ona sama na pewno ci o tym nie opowiadała, bo z jakiegoś powodu bardzo się tego wstydził, a my dwaj nie mieliśmy na to ostatnio za bardzo czasu. Pani Adrianna — podjął nieco głośniej — jest półwampirem. Jej Stwórca był jakimś skończonym kretynem i wprowadził jej do obiegu skażoną krew. Przemiana nie powinna się w ogóle udać, ale jakimś cudem przebiegła, chociaż nie do końca. Więc pani Adrianna jest niby nieśmiertelna, może też żywić się krwią. Ale potrzebuje też ludzkiego pożywienia… no i często cierpi na liczne dolegliwości — dodał posępnie. — Jest tu jeszcze dłużej niż ja. Kiedyś sprzątała w tym domu, ale tak normlanie, z agencji. No ale jak ją ten wampir napadł, to pani Adrianna została z niczym, a jak Athan zrozumiał, co się stało, to ją tu do siebie zgarnął. On pilnuje jej zdrowia, a ona w podzięce za pomoc zaoferowała, że będzie dbała o dom.

Jeszcze mocniej ją obejmując, ułożył jej nogi na swoich, delikatnie ją po nich gładząc. Coraz szerzej uśmiechnięty, zastanawiał się, kiedy przegapił ten kluczowy moment, w którym z niechcianej obcej Jehanne przeszła do kogoś, z kim miał coraz większą ochotę spędzać każdą wolną chwilę.

I tak to właśnie miało wyglądać. Wyrzucając z głowy wszystkich innych poza swoją towarzyszką, podał jej kieliszek z winem, wznosząc toast, a następnie zajadając się kupionym sushi. Szybko doszli do wniosku, że takie dowiezione to zupełnie co innego, wobec czego Ish zarządził, że następnym razem zatrzymają się w restauracji, mogąc w pełni cieszyć się posiłkiem i klimatem wnętrza. Sam jeszcze tego nie do końca rozumiał, ale tak nagle się okazało, że czuł się w towarzystwie Jehanne nadzwyczaj swobodnie. Weseli, najedzeni i roześmiani, rozmawiali o wszelkich głupotach, aż w końcu stanęło na małej kłótni, kiedy to Ishmael nie mógł uwierzyć, że Jehanne nie oglądała większości filmowych klasyków. Udając urażonego krytyka, obiecał jej to wszystko pokazać, mając w głowię tę lekką świadomość, że mimo tego wszystkiego, co między nimi zaszło, nadal mieli przed sobą długą drogę. Właśnie o tym Ish mówił na dachu i o to Jehanne prosił — aby pozwoli sobie wzajemnie się poznać, wybadać ich relację i pozwolić jej toczyć się naturalnym, niespiesznym rytmem.

W końcu — dlaczego mieli się spieszyć, skoro czas od dawna nie był już ich rywalem?


Gdy Jehanne wyszła, zdawał mu się, że uda mu się zasnąć, ale nic z tego. Zresztą, to nie pierwszy raz, gdy mu się coś wydawało, a wychodziło zupełnie inaczej. Dotąd bowiem sądził, że skoro Aria została odnaleziona i nawet zaczęła się tu pałętać, to wszystko wróci do normy — ale nic z tego. Jednak to właśnie te gdybania kazały mu zwrócić uwagę na fakt, że Vasco nadal nie wracała, a Athan, dotąd dość spokojny, nagle znowu jakby oszalał. Być może już się dowiedział, że ta idiotka jednak zmieniła zdanie i w podzięce za ocalenie postanowiła dać nogę? Z jednej strony Ish miał taką nadzieję, ale z drugiej wiedział, jak to odejście wpłynie na jego przyjaciela. A raczej — jak już wpływało. I choć był już coraz bardziej zmęczony wiecznym wtrącaniem się w ich sprawy — zwłaszcza że tak zupełnie nagle i niespodziewanie dostał od kogoś w prezencie własne życie prywatne, do którego szturmem wdarła się Jehanne — czuł, że jeśli on się tym nie zajmie, to nikt tego nie zrobi. Czasami miał wrażenie, że oni wszyscy zachowywali się jak rozwydrzone dzieci, a on był tym starym, wrednym dorosłym panem Ishmaelem, który nad wszystkim panował i doprowadzał niesforne bachory do porządku.

Dziś też musiał to zrobić, choć z jakiegoś nieznanego mu powodu dosłownie się tego bał.

Kiedy wreszcie wstał, nie zastał jeszcze Jehanne. Spotkał natomiast panią Adriannę, która zdążyła się już uporać z bałaganem w salonie. Dzięki gosposi pomieszczenie znowu zamieniło się w klimatyczne, przytulone pomieszczenie, co łatwo pomagało zapomnieć o tym, co tam miało miejsce ledwie kilkanaście godzin wcześniej. Chociaż to akurat szło Ishmaelowi bardzo opornie.

Dosłownie się bał. Bał się tak, jakby był małym podlotkiem, który miał powiedzieć rodzicom, że dostał jedynkę z matmy. I właśnie ten strach tak mocno Isha denerwował — bo czego niby miał się obawiać? Zamierzał po prostu porozmawiać z Athanem — z jego wieloletnim przyjacielem, którego — jak mu się wydawało — tak dobrze znał. Więc czego się bał? Kolejnej bury? Gróźb, wrzasku? Tego, że zobaczy w nim kogoś zupełnie innego, a więc nie swojego Stwórcę, a tego mordercę, którego po raz pierwszy ujrzał na parkingu w Dundee? Tego się tak obawiał?

Tak. Właśnie tego.

Zbliżając się do gabinetu Athanasiusa, miał małą nadzieję, że nikt nie odpowie na pukanie, ale niestety — niemal natychmiast dostał zaproszenie. Gdy wszedł do środka, poczuł się tak, jakby doświadczył déjà vu, ponieważ wszystko wyglądało tak samo, jak wczoraj — Athan, spokojny i odprężony, siedział za biurkiem, w pełni skupiając się na swojej pracy. Jego Stwórca tylko na moment na niego zerknął, po czym kiwnął głową w stronę fotela stojącego przy biurku. Ish z drobnym ociąganiem usiadł na wskazanym miejscu, zastanawiając się, o co właściwie miał go spytać. Drgnął niespokojnie, gdy Athan go w tym wyręczył.

— Rozmawiałeś już z Jehanne?

Ish zaklął w duchu, niemal zapominając o tym, o czym wczoraj rozmawiali. Przez cały wieczór spędzony z Jehanne nawet przez myśl mu nie przeszło, by poruszyć z nią tę kwestię, choć wiedział, że powinien.

— Rozmawiałem — przyznał ponuro — ale nie o tym.

Athanasius przerwał na moment swoją pracę, zerkając na Isha przeciągle. Drawson natychmiast zrozumiał, że Stwórcy nie spodobała się ta mało zabawna odzywka.

— Rozumiem, że mieliście wczoraj ciekawsze tematy? — mruknął, wracając do zapisywania czegoś na kartce. Ish wychylił się lekko, a gdy zrozumiał, nad czym pracował Athan, włosy zjeżyły mu się na karku. Przejęty niepokojem rozchodzącym się po jego ciele lodowata falą, zerknął na przyjaciela z niepewnością.

— Testament…?

— Nie martw się — mruknął, zerkając na niego przelotnie — nie chcę się zabić, jeśli ci to przez myśl przeszło. Ale od czasu do czasu trzeba go aktualizować. A ja muszę wykreślić z niego Elijaha — dodał z cichym westchnieniem — i nanieść kilka innych poprawek. Widzisz — odparł, raz jeszcze przerywając pisanie i odchylając się w fotelu, by lepiej przyjrzeć się Ishowi — gdyby Baltimorowie mnie jednak skazali, to sporo rzeczy by się tam nie zgadzało i pozostałoby bezpańskich. Szkoda by było, gdyby to wszystko się zmarnowało — dodał, jak na znak rozglądając się dookoła. — Ale dom i firmę nadal zostawiam tobie — uzupełnił, zerkając na Isha znacząco. — I być może nie tylko… ale nad tym będę musiał jeszcze pomyśleć. Właściwie to powinniśmy o tym porozmawiać, Ish — wyznał nagle, poprawiając się wygodniej w krześle i ostrożnie układając łokcie na biurku, przechylając się nieco do przodu. — Bo dom, firma i inne błyskotki to jedno. Ważniejsze jest to, co chcę ci przekazać pod postacią mniej materialną. O opiekę nad Jehanne raczej nie muszę się martwić — Athan uśmiechnął się przelotnie — ale to samo dotyczy pani Adrianny, a także Marisy. Wprawdzie to mi powierzono nad nią opiekę, ale można powiedzieć, że następny w kolejce jesteś ty. Znacie się dobrze i jestem pewien, że ci zaufa, a…

— Athan — przerwał mu drżącym głosem, coraz bardziej zaniepokojony tym, co mówił Stwórca — ty naprawdę gadasz tak, jakbyś zaraz chciał ze sobą skończyć.

Jego przyjaciel popatrzył na niego przez chwilę ze śmiertelną powagą, zanim zupełnie nagle uśmiechnął się szeroko, jakby uznał tę obawę Drawsona za żart.

— Każdy kiedyś umrze, mój przyjacielu — odparł z absurdalnie niepasującą do rozmowy swobodą. — Nasza nieśmiertelność jest złudzeniem, którym zasłaniają się tylko głupcy. Poza tym… odejście — zaznaczył — nie zawsze oznacza śmierć. Tak samo jak koniec nie zawsze jest w istocie końcem. Często jest początkiem.

Nie wiedział, skąd się brało to wrażenie, ale Ish podejrzewał, że Athan wcale nie mówił o tym wszystkim tylko teoretycznie. Zwłaszcza że na wspomnienie o tym, że koniec to początek, Tismaneanu nagle jakby się odprężył, a w jego oczach coś dziwnie błysnęło; coś podobnego do nieco nerwowej, strachliwej, ale ekscytującej pewności. W tym momencie naszło Isha, by spytać o Arię, ale miał przeczucie, że to tylko doleje oliwy o ognia — czego zdecydowanie chciałby uniknąć. Ale jak miał to zrobić, skoro zaraz miał poruszyć temat wczorajszego bałaganu?

— Do testamentu jeszcze wrócimy — mruknął Athan, odkładając kartkę na bok. — Porozmawiaj z Jehanne, pamiętaj o tym. Jest coś jeszcze, co chciałeś mi powiedzieć?

Wciąż nieco spięty, Ishmael musiał przyznać, że Athanasius rozmawiał z nim całkiem spokojnie. Cały czas miał wrażenie, że nie był tak swobodny jak zwykle i coś niepokojącego cały czas błyszczało mu w oczach, ale i tak było lepiej niż wczoraj. Z tego powodu miał ochotę zaniechać swoich dociekań, aby tylko nie psuć Athanowi tego względnie dobrego humoru. Jednak przecież wszystko wynikało właśnie z tego, że się o niego martwił — i chciał wiedzieć, co doprowadziło do wczorajszej katastrofy. I, co być może ważniejsze, co było tą katastrofą.

Odchrząknął, nadal wściekły na siebie, że tak stresował się poruszeniem tego tematu. Ale naprawdę nie chciał w żaden sposób rozgniewać Athana. Poza tym, że to jego przyjaciel, Ishmael darzył go szacunkiem jako swego Stwórcę, nauczyciela i opiekuna i właśnie dlatego miał takie opory przed powiedzeniem czegoś, co mogłoby cały ten szacunek przekreślić.

 — Jak wczoraj wróciliśmy z Jehanne… — zaczął, wciąż nieco niepewnie — to salon… — raz jeszcze odchrząknął — nie wyglądał normalnie…

— To znaczy? — spytał z wyraźnie fałszywą uprzejmością.

Właśnie tego się obawiał — że Athan będzie zgrywał głupiego, udając, że nie ma o niczym pojęcia. Już ta reakcja dała Ishowi wiele do myślenia i uzmysłowiła, że ta konfrontacja będzie dokładnie tak trudna, jak podejrzewał. Bo skoro Athanasius nie przyznawał niczego wprost, to znaczy, że zamierzał go okłamywać. Dlaczego? Tego mógł się tylko domyślać.

— Nachlapałeś krwią, whisky i, co najgorsze, moim rumem — wyjaśnił, siląc się na poczucie humoru, choć sam nie wiedział, po co to robił. Wprawdzie próbował w ten sposób jakoś załagodzić atmosferę, ale z góry wiedział, że to na nic. — I nie wszystko po sobie posprzątałeś…

— Dasz mi teraz szczotkę i rozkażesz, bym to naprawił? — syknął ze złośliwym uśmieszkiem.

Ten mały atak sprawił, że Ish momentalnie się spiął, pragnąc wycofać. Plując sobie w brodę, że wyjechał z tak głupim żarcikiem, zastanawiał się, jak z tego wybrnąć.

— Pani Adrianna już to zrobiła — sprostował, raz jeszcze zamierzając głupio zaryzykować i skontrować. — Swoją drogą, powiedziałem Jehanne, że to właśnie pani Adrianna narobiła tego bałaganu, bo się źle poczuła. Słowem jej nie wspomniałem, że wróciłeś do domu cały zakrwawiony — wyjaśnił gniewnie.

Athan odetchnął głęboko i, wciąż nie spuszczając z Ishmaela wzroku, odchylił się mocno w fotelu. Tym razem na jego twarzy nie zarysowała się ani jedna emocja, lecz to, wbrew pozorom, nie tylko Isha nie uspokoiło, ale wręcz przeciwnie. Jego Stwórca sprawiał bowiem wrażenie, jakby się właśnie nad czymś mocno zastanawiał, a Drawson jakoś wcale nie był ciekaw, nad czym.

— Czemu? — spytał tak niewinnym tonem, jakby naprawdę nie rozumiał sugestii Isha. — Dlaczego ją okłamałeś? I jeszcze śmiałeś wciągać w to kłamstwo panią Adriannę? — warknął, tak nagle rozeźlony tym, co usłyszał. — Nie wciągaj ich w swoje gierki — wysyczał gniewnie. — Jak chcesz coś załatwić, to załatw to ze mną, tak jak teraz, bez kombinowania po bokach i wciągania w swoje wymysły bogu ducha winną panią Adriannę. Albo Jehanne! Myślałem — dodał, nagle się uśmiechając, choć wyraźnie fałszywie — że ci na niej zaczęło zależeć. Związek zaczynający się od kłamstwa — nieważne, dużego czy małego — nie może się skończyć dobrze.  

Serce biło mu jak oszalałe, gdy spoglądał w te ciemne, nienawistne oczy. Athan z jakiegoś powodu świetnie się bawił, pokazując mu z każdym wypowiedzianym słowem, że miał nad nim przewagę. Owszem, miał i Ishmael, choćby chciał, nie potrafił się przez nią przedrzeć. Jednak wycofywanie się nie miało już większego sensu, więc zostało mu już tylko jedno — pogarszanie swojej sytuacji.

— Mam załatwiać to z tobą? — spytał wojowniczo. — Z tobą?! Dobra! Więc co ci wczoraj odbiło?! — warknął wściekle. — Wpadasz do domu cały we krwi i rozbijasz szkło! Mnie oskarżasz o okłamywanie i wciąganie pani Adrianny w gierki, ale — syczał, śmiało spoglądając mu w oczy — to nie ja ją wystraszyłem. I to nie ja od dłuższego czasu zachowuję się jak świr!

Ta rozmowa na każdym etapie przebiegała bardzo źle, nawet mimo że chociaż na początku Ish się starał, by było inaczej. Obaj znowu zaczynali się kłócić i z pewnością żaden nie miał wątpliwości, kto wygra to starcie. I nawet gdy Drawson postanowił zaatakować, wystarczył jeden rzut oka na tę papierową maskę, która zakryła twarz Athana, by zrozumieć, że działo się źle. Jego Stwórca z wyraźnym trudem powstrzymywał wybuch gniewu, kryjąc to za kpiącym uśmiechem i miażdżącym niemal spojrzeniem, w którym Ish nie znalazł ani krzty swojego przyjaciela. Rozmawiał już z kimś innym; z kimś, kogo nie znał i kogo reakcji zupełnie nie umiał przewidzieć.

— Potłukłem kilka karafek, bo byłem nieco wzburzony, fakt — przyznał tak obojętnym, pustym tonem, że Ishowi aż dreszcz przebiegł po plecach. — Ale to chyba jeszcze żadna zbrodnia?

— I wtedy się aż tak poplamiłeś krwią? — spytał, coraz bardziej przerażony tym, jak bezczelnie się sprzeciwiał swojemu Stwórcy.

— Najwyraźniej — mruknął ze wzruszeniem ramion.

Athan cały czas robił z Ishmaela głupiego, odpowiadając mu tak lakonicznie i lekceważąco. Lecz pod tymi słowami, niby tak zwyczajnymi, kryły się pogarda, kpina i gniew, a Ish wyczuwał to w każdym geście. Athanasius się z nim bawił i najwyraźniej im więcej nienawiści w nim kipiało, tym więcej rozrywki mu ta rozmowa przynosiła.

Serce waliło mu już jak młotem, kiedy po myślach nieśmiało krążyła jedna kwestia, która interesowała go najbardziej, którą w końcu musiał wypowiedzieć i której tak bardzo się bał. Po to tu tak naprawdę przyszedł i ta jednak odpowiedź mogła zmienić wszystko. Jednak sądząc po tym, w jakim stanie był Athan już teraz, Ish nie miał pewności, czy powinien to robić.

A potem zrozumiał, że nie powinien, zdecydowanie nie powinien.

Więc zapytał.

— Zabiłeś wczoraj kogoś?

Nie spodziewał się tego, ale przez moment na twarzy Athanasiusa zagościło autentyczne zdziwienie. Jego spojrzenie na ułamek sekundy złagodniało, a twarz nabrała jakiegokolwiek wyrazu, choć na chwilę przypominając ludzką, a nie upiornie sztuczną. Niestety to nie trwało zbyt długo; jego wzrok stężał, a usta wykrzywiły się w gniewnym grymasie.

— Ranisz mnie swoimi podejrzeniami — wyznał tonem tak lodowatym, że Isha przeszły dreszcze.

— Odpowiedz.

Athan cały czas uważnie mu się przyglądał. Pilnie, czujnie, pogardliwie. Patrzył tak, że Ish nie musiał słyszeć odpowiedzi, by ją poznać. Bo widział, właśnie w tych oczach widział jedno: skłamie.

— Nie — odparł w końcu ze stoickim spokojem. — Nikogo wczoraj nie zabiłem.

Spodziewał się tej odpowiedzi, lecz mimo to dziwiła i przerażała go ta bezczelność, jaką jawił się Athan. Jego Stwórca nawet nie próbował udawać; nawet się nie starał, by te zaprzeczenia brzmiały jakkolwiek wiarygodnie. Obaj wiedzieli, że kłamał. Wiedzieli, że zabił.

— Zaskoczony? — spytał fałszywie uprzejmym tonem. — My… świry — syknął — jak to mnie nazwałeś, mamy w zwyczaju zabijać sobie mniej więcej trzech niewinnych dziennie, to prawda — przyznał, kiwając głową — ale chyba mnie przeceniłeś; ja nie jestem tak zdolny i jeszcze pamiętam, że zabijanie jest powszechnie uznawane za złe. To chyba nawet jeden z grzechów głównych — zastanowił się chwilę — i za popełnienie takiego występku grozi zakaz wstępu do Nieba — to poważna rzecz, dlatego pamiętam — kiwnął głową, jakby na potwierdzenie tych słów — że zabijać nie wolno. Dlatego sądzę, że mnie przeceniłeś — warczał, już nawet nie ukrywając, że jest wściekły — podobnie jak ja najwyraźniej przeceniłem ciebie! Nie pomyślałbym, że mój przyjaciel po jednej rozbitej karafce zacznie mnie bezpodstawnie oskarżać o morderstwo! — wrzasnął, gwałtownie podrywając się z fotela, z góry patrząc na Isha nienawistnie. — A może za takiego właśnie mnie masz, co? — pytał, znowu udając uprzejmego. — No powiedz, Ish? Masz przed sobą psychopatę? Tak mnie postrzegasz? Dlatego jesteś taki zachowawczy? Taki ostrożny, lękliwy? Powiedz, Ish! No powiedz! Boisz się mnie?! — ryknął, wybuchając śmiechem. — Najwyraźniej, skoro nie masz do mnie ani krzty zaufania! I ja mam ci tu cokolwiek przepisywać?! Wszystko chciałem ci oddać, WSZYSTKO! Ale to chyba nadal mało, co? Właściwie — machnął lekceważąco ręką — co ja się dziwię? Nie jesteś pierwszym Stworzonym, którym tym wzgardza. Ja to mam do was jednak pecha, strasznego pecha! — warknął, prychnąwszy pogardliwie. — Oboje jesteście chodzącym dowodem na to, że nie powinienem już nikogo tworzyć! Dzięki wam, Baltimore’owie — krzyknął, podnosząc głowę i spoglądając niewidzącym wzrokiem gdzieś w dal — że odebraliście mi tę możliwość! No chociaż na to jedno się przydaliście!  

Otępiały, przerażony, niemal dosłownie sparaliżowany strachem, nie miał pojęcia, co powiedzieć i jak zareagować. Jedyne, na co miał ochotę, to gwałtownie zerwać się z krzesła i czym prędzej uciec z gabinetu, wyzwalając się z tej pułapki, w którą dobrowolnie wpadł. Zupełnie zagubiony, poczuł, jak cały strach zakrywa zupełnie inne, dość niespodziewane uczucie: bezsilność. Rozpaczliwa, wymęczona, osłabiająca go od środka bezsilność.

— Co się z tobą dzieje? — szepnął niemal desperacko, błagalnie spoglądając na swojego przyjaciela. Bo nadal nim był, nadal nim był. Gdyby coś się zmieniło, Ish nie wyłaziłby ze skóry, żeby mu pomóc.

Choć nadal nie miał pojęcia, jak to zrobić.

A Athan raz jeszcze się uśmiechnął. Znowu pogardliwie, kpiąco i gniewnie.

— Od jakiegoś czasu — odparł cicho, spokojnie — wreszcie nic.  

Ishmael nie śmiał się już odezwać ani słowem. Nie wiedział, co miałby powiedzieć ani co zrobić, by jakkolwiek dotrzeć do Athana — o ile to jeszcze było możliwe. Mimo to wciąż zamierzał próbować, nawet jeśli Stwórca nie chciał od niego żadnej pomocy — a podczas tej rozmowy wyraźnie dał mu to do zrozumienia.

Gdy po dłuższej chwili Athanasius raz jeszcze na niego spojrzał, wyglądał już zupełnie inaczej. Choć wciąż blady, w jego oczach wreszcie nie błyszczał gniew, ale… zmęczenie, a może nawet i pewnego rodzaju smutek. Wyglądał na wycieńczonego i udręczonego i, choć to okrutne, właśnie taki obraz dał Ishowi nadzieję, że może nadal nie wszystko było stracone, bo tego Athana — właśnie tego sprawiającego wrażenie załamanego — znał dużo lepiej i z tym wiedział, jak sobie radzić.

To wrażenie, wszczepiające mu choć odrobinę nadziei, zniszczyły wybrzmiewające nagle słowa.

— Zejdź mi z oczu — szepnął pustym głosem, odwracając głowę.

 

Wyjście z tego gabinetu było jak zaczerpnięcie świeżego powietrza po zbyt długim przebywaniu pod wodą. Wciąż drżący i oszołomiony tą przerażającą rozmową, przez chwilę nie wiedział, co ze sobą zrobić. Krążąc nerwowo po salonie, niemal mimowolnie wpatrywał się w miejsca, w których jeszcze poprzedniego wieczora widniały ślady po chwilowym szaleństwie Athana. Co miał z nim zrobić? Coś przecież należało! Sam sobie ze sobą nie poradzi, a czasu miał coraz mniej, bo najwyraźniej to przedziwne otępienie, w którym się dobrowolnie pogrążał, zaczynało się Athanasiusowi podobać. Zastanawiał się, co było tego przyczyną, lecz to było dość łatwe — cholerna Vasco. Ish wprawdzie nie mógł mieć pewności, że na pewno chodziło tylko o nią, tak już od dawna wszystkie kłopoty, z którymi mierzył się Athan, były związane z Arią. Te myśli pomogły mu jakoś dojść do siebie, bo strach i stres choć częściowo stłumił gniew, jaki w niego wstąpił na samą myśl o Vasco oraz o tym, ile zmieniło jej nagłe pojawieni się po tylu latach.

Kiedy poczuł, jak ktoś obejmował go z tyłu, aż drgnął zaskoczony. Nieco nerwowo się odwracając, odetchnął z ulgą, gdy zobaczył Jehanne. Zdążył ją krótko pocałować na przywitanie, nim zauważył, że po jej ślicznej twarzy prześlizga się cień niepokoju. Domyślał się, że po tej wysoce nieprzyjemnej rozmowie wyglądał jak siedem nieszczęść, ale nie mógł Jehanne wyjaśnić, co się dokładnie stało. Zamiast tego wpadł na inny pomysł.

Niestety w tym jednym Athan miał rację — źle postępował, okłamując Jehanne i jeszcze wciągając w to panią Adriannę, ale nie wiedział, co innego mógłby zrobić, a naprawdę nie chciał niepokoić wampirzycy. I tak w ostatnim czasie przeszła zbyt wiele, dlatego Ish nie chciał dostarczać jej kolejnych powodów do niepokoju.

— Jehanne — zwrócił się do niej, ciągnąc ją za rękę i prowadząc w stronę kuchni — muszę na jakiś czas wyjechać. Później ci wszystko wyjaśnię — obiecał, ściągając spojrzeniem panią Adriannę, gdy już ją znalazł — ale teraz muszę jechać. Pani Adrianno! — zawołał, uśmiechając się promiennie do swojej ulubionej gosposi. — Mam nadzieję, że już pani lepiej? Wspominałem wczoraj Jehanne, że źle się pani czuła, dlatego Jehanne, mogłabyś pani dzisiaj pomóc? Ja nie mogę, Athan kazał przekazać, żeby mu pod żadnym pozorem nie przeszkadzać — dodał głośniej, aby jak najbardziej podkreślić tę informację — a ja zaraz znikam. A pani przyda się pomoc, prawda?

Pani Adrianna uśmiechnęła się wesoło do Jehanne, obejmując ją w pasie.

— No pewnie — zaćwierkała radośnie — tak miła pomoc zawsze się przyda! Mam, kochanieńka, dzisiaj kilka rzeczy do zrobienia na przygotowanie ogrodu pod sianie, a od wczoraj mam ciągłe zawroty głowy — tłumaczyła. — Już mówiłam o tym panu Athanasiusowi i kazał unikać schylania i większego wysiłku, no ale samo się nie posprząta, prawda?

Rad, że pani Adrianna go nie wsypała i wzięła udział w tej podłej grze, obiecał sobie, że kupi jej ogromny bukiet kwiatów w ramach podziękowania. Musiał tylko unikać spojrzenia Jehanne, która wszystkiemu bardzo się dziwiła, a zwłaszcza temu jego nagłemu wyjazdowi.

— Obiecuję — szepnął, raz jeszcze ją całując — że potem wszystko ci wyjaśnię. Ale musisz mi dać numer do Vasco. W sensie, no, do Arii.

Czuł się naprawdę źle, że już teraz nie mógł jej wszystkiego wyjawić, ale najpierw należało wybadać teren i sprawdzić dostępne opcje, a niestety w pomocy Athanowi trzeba było zacząć od tej idiotki. I teraz to on się zachowywał jak narwany świr — wzrok miał rozbiegany, głos drżący, a ruchy jednocześnie gwałtowne i niepewne — ale nic na to nie mógł poradzić. Co gorsza, Jehanne to wszystko widziała i z pewnością zacznie się martwić jego stanem, ale jakoś jej to wynagrodzi.

Kiwając znacząco pani Adriannie, pozwolił, aby gosposia pociągnęła za sobą Jehanne. Jeszcze długo odprowadzał je wzrokiem i dopiero jak zniknęły za drzwiami, Ish wybrał podany przez wampirzycę numer. Na szczęście nie musiał czekać na połączenie zbyt długo.

— Vasco? Tu Drawson — przedstawił się pospiesznie. — Podobno jesteś w Londynie? To wyślij mi swój adres, mamy do pogadania. Zobaczysz — warknął, zirytowany jej dociekliwością. — To nie jest rozmowa na telefon, więc wyślij mi ten cholerny adres i czekaj. Będę za dwie godziny.

Po zapewnieniu, że Aria nigdzie się przez ten czas nie ruszy, wsiadł do swojego samochodu, wstukując w nawigację otrzymany w międzyczasie adres. Droga z Blickling do Londynu w normlanych warunkach zajmowała prawie trzy godziny, ale Ish zamierzał dołożyć wszelkich starań, aby dotrzeć tam jak najszybciej. Był zbyt wściekły, wzburzony i zniecierpliwiony, by przejmować się jakimikolwiek limitami, ograniczeniami czy mandatami.

 

Z nieukrywaną ulgą dotarł na miejsce, jednocześnie wściekły na myśl o tym, że w Londynie nie miał chwilowo nic do załatwienia, więc te ponad dwie godziny drogi przejechał tylko po to, by za pół godziny, a maks godzinę, znowu telepać się taki szmat drogi. Ale, tak jak wspominał Arii wcześniej, to nie była rozmowa na telefon i wszystkie swoje żale, skargi i zarzuty zamierzał jej wypluć prosto w twarz.

Tak jak się tego spodziewał, wychodząca mu naprzeciw Aria była dość mocno zaskoczona tą wizytą — i może nawet nieco zaniepokojona. Być może pomyślała, że skoro Ish chciał się z nią tak pilnie widzieć, to coś się stało Athanowi. I tutaj miałaby rację, pomyślał ponuro.

Oszczędzając sobie ckliwego przywitania, Vasco poprowadziła go do swojego mieszkania. Gdy tyko wszedł do środka, mocno zmarszczył brwi; lubił minimalizm, ale to nawet jak na jego gust było przesadą. Przestronne wnętrze urządzone było w stylu loft, dlatego bardziej przypominało oborę albo hangar, niż mieszkanie. Całość była urządzona w jasnych, chłodnych kolorach: ceglaste ściany miały szarawą barwę, podobnie zresztą jak drewniana podłoga. Wysokie, szerokie okna w bordowej oprawie, podzielone na kilkanaście małych kwadratów, oświetlało całe wnętrze blaskiem dnia. Promienie słoneczne miały tu szerokie pole do popisu, bo nie przerywały go żadne meble: wszystko było poupychane pod ściany, łącznie ze skromnymi, minimalistycznymi meblami oraz wszelkiego rodzaju pamiątkami, które Vasco poprzywoziła ze swoich licznych podróży. Co ciekawsze, część z nich była już zapakowana w wysokie, dokładnie zabezpieczone kartony, którym zresztą był zastawiony cały salon.

— Już całkiem wynosisz się w cholerę? — zakpił, czując, jak jeszcze raz zalewa go złość. — I co, dokąd tym razem? Gibraltar? Chociaż nie, pewnie byłaś. Islandia? A może San Marino? — pytał, szeroko uśmiechnięty. — Podobno przepiękny mały kraik.

Rozglądając się dookoła, jeszcze chwilę krążył po salonie, podczas gdy Aria przygotowywała dla nich herbatę. Oglądał więc jej rzeźby, figurki, wazony i inne szpargały, z pewnością bardzo cenne. I o ile niektóre wylądowały w kartonach, tak większość wciąż dumnie zapełniała półki. Najwyraźniej, gdziekolwiek się Vasco wybierała, niespecjalnie jej się spieszyło.

Gdy już rozsiedli się na sofie, a Aria przeszyła go badawczym spojrzeniem, Ish zastanawiał się, od czego powinien zacząć.

— Wszyscy zdrowi, gdybyś chciała spytać — burknął. — Bo nie wiem, czy się jeszcze do Blickling wybierasz. Co? — spytał, łypiąc na nią oskarżycielsko. — Ptaszki mi ćwierkały, że masz takie zamiary. Śmiem nawet przypuszczać, że te kartony pakowane są właśnie w celu przeniesienia się do nas? No, jeśli tak — mruknął — to coś niespecjalnie ci się spieszy, nie?

Pozwalał, by gniew wypełnił go całego, by to on przejął władzę nad tą rozmową, ponieważ Ish nie chciał okazać Vasco ani krzty współczucia czy zrozumienia. Nie widział po jej stronie żadnej okoliczności łagodzącej, a każdą, choćby najmniejszą winę, zamierzał wytknąć.

— Nie no, wiesz, nie przejmuj się — machnął ręką — nic się nie pali, a ty, jak chcesz, nawet miesiąc możesz tu zabawić, wszyscy cierpliwie na ciebie poczekamy! No — poprawił, kiwając głową z udawanym zawahaniem — może nie tacy wszyscy. Jest taki jeden, co najchętniej zaraz by cię zobaczył, chociaż teraz to mu się chyba już jakoś odechciało, sam nie wiem. Albo pomyślał, że tobie się odechciało! Bo miało cię nie być ledwie kilka dni, a tu się ciągnie i ciągnie! Aj, aj, ten ktoś chyba miał rację — komuś tu się odechciało, co? Tylko ciekaw jestem, komu.

Odetchnął głęboko, zmęczony tym jadem, który sączył się z każdego jego słowa. Nie powinien się bawić tą rozmową, tylko czym prędzej przejść do sedna. Co Vasco z tym zrobi — jej sprawa — ale on musiał spróbować, czepiając się każdej deski ratunku. Nawet tak spróchniałej.

— Dobra — warknął — dość tych bajek. Przyjechałem tu, by zadać ci jedno, zajebiście ważne, fundamentalne wręcz pytanie: zamierzasz wracać? Do Blickling? Do Athana? Pytam — wznowił po chwili ciszy, upijając łyk herbaty — bo coś nie sprawiasz takiego wrażenia. Ja natomiast mam inne wrażenie, o którym chętnie ci opowiem. Wrażenie, że ty za diabła nie rozumiesz powagi sytuacji.

Wiedział, jak dziwnie to brzmiało, ale kompletnie go to nie obchodziło. Nie obchodziły go niezrozumienie, oburzenie i gniew Arii, nie obchodziło go, że nie okazywał jej ani odrobiny szacunku. Jeszcze sobie na niego w jego oczach nie zasłużyła.

— Już nieraz dawałem ci do zrozumienia — kontynuował — że twoja obecność co najmniej szkodzi Athanowi. Ty za to — mówił coraz bardziej gniewnie — nieraz obiecywałaś mi, że zaraz zamierzasz wyjechać. Nie no, jasne, rozumiem, porwanie trochę pokrzyżowało ci plany — przyznał — ale nawet nie wyglądasz na specjalnie wdzięczną z tego powodu. Nie, nie mnie — dodał — tylko Athanowi. Powiedz mi, Vasco — warknął — ile czasu on mógł liczyć na twoje wsparcie? No wiesz, nie zrozum mnie źle — mruknął pogardliwie — ale wyłaził ze skóry, żeby cię znaleźć, poświęcił dosłownie wszystko i jeszcze za to przed Baltimore’ami stanął. Po co? No po to — tłumaczył niecierpliwie — żeby cię uratować! I co za to dostał? Taką Vasco, która skorzysta z pierwszej lepszej okazji i spierdala!

Tego, choćby się starał, nie umiał zrozumieć. To nawet on, dopiero zaczynając coś poważniejszego z Jehanne, nie śmiałby tak nagle sobie od niej wyjechać na ileśtam dni, zwłaszcza bez żadnej konkretnej przyczyny. Co innego sprawy zawodowe, tak jak w przypadku podróży do Japonii, ale co innego wyjazd w celu spakowania sobie swoich szpargałów — i to w tak ważnym dla Athana momencie.

— Bo szczerze? — spytał, rozkładając ramiona. — Ja jakoś nie wierzę, że ty go tak serio kochasz. Coś tam was pewnie łączy — przyznał obojętnym tonem — ale bardziej nazwałbym to wyzyskiem niż miłością. Przynajmniej z twojej strony. No, ale właśnie — westchnął, opadając na oparcie fotela — docieramy do sedna problemu. Bo z jego strony to wygląda chyba nieco inaczej.

Tego też nie mógł zrozumieć — dlaczego Athanasius był tak uległy Arii i dlaczego nie dostrzegał, że ta kretynka robiła z nim co tylko chciała. Może mu się to podobało, a może naprawdę tego nie widział. Obie opcje były fatalne i, co gorsza, Ish nic nie mógł na to poradzić.

— Dobra — mruknął — krążę naokoło, ale przez ciebie… podkreślam: przez ciebie, jest z nim naprawdę źle, Vasco — wyjaśnił ponurym głosem. — Zupełnie się w sobie zamknął, bo jest pewien, że jak spierdoliłaś, to już na amen. Poza tym…

Westchnął ciężko. Na wspomnienie ostatnich rozmów oraz tego, co się ostatnio z Athanem działo, odechciało mu się dręczenia Arii. Zmarkotniały i ponury, milczał przez chwilę, próbując zebrać myśli i jakoś odpowiednio dobrać słowa.

— Nie poznaję go ostatnio — wyjaśnił dobitnie szczerze. — Jest taki… nieswój. Zachowuje się jak wariat. Nie mam żadnych wątpliwości, że to przez twoje zniknięcie — dodał, wskazując na nią palcem — bo zupełnie go sobie, kurwa, owinęłaś wokół palca! On się teraz zachowuje jak narkoman na głodzie! O to ci chodziło?! Bo, kurwa, co ty niby z tego masz? A on tam… on się tam już zupełnie załamał — wyznał cicho czując, jak opadają mu ramiona. — Nie wiem, czemu. Ponoć obiecałaś mu, że wrócisz, więc w sumie powinien na ciebie grzecznie czekać i tyle. Z tym że ty też całkiem chyba nie myślisz — warknął wściekle — albo wcale nie znasz go aż tak dobrze, jak zakładasz! Kurwa, Vasco! — zagrzmiał, podrywając się z miejsca. — Gdybyś go widziała, jak zaginęłaś! On zupełnie zmarniał, kompletnie się załamał! Nie zdążył się nawet pozbierać, to go Baltimore’owie zgarnęli! Udało mu się uwolnić — super! Mógłby spróbować się jakoś zmierzyć z tym wszystkim, co przeżył, jakoś odetchnąć, jakoś odreagować, na spokojnie poukładać sobie to wszystko w głowie. Tak, no wiesz, przy bliskich! A ty, NA JEGO NIESZCZĘŚCIE — wrzasnął — jesteś akurat dla niego najważniejsza! Więc co robi miłość jego życia? Nagle sobie wyjeżdża! Fantastyczne wsparcie, kurwa, fantastyczne! I nie no, słuchaj — zaznaczył nagle, unosząc ręce w asekuracyjnym geście — ja wiem, że ty też swoje przeżyłaś, ja wiem. Porwanie przez Blome’a to nie byle co, to wielka trauma, a do tego jeszcze wcześniej śmierć Elijaha i tak dalej. Tylko, do kurwy nędzy, my WSZYSCY to przeżywaliśmy! Chociażby taka Jehanne — odparł, czując, jak serce mu drży na dźwięk tego imienia. — Ona też swoje przeżyła. Siedziała u Blome’a prawie rok! I co? Nie załamała się, tylko pomagała cię szukać. I wiesz co? Ona przez ten czas wspierała Athana mocniej, niż ty przez te kilka ostatnich tygodni! I ja mam niby uwierzyć, że ty faktycznie go kochasz? Śmiesznie to w takim razie okazujesz!

Był już mocno zmęczony tą rozmową. Ten dzień zapowiadał się naprawdę fatalnie, ale Ish był jeszcze gotów się w ten sposób poświęcać. Choć sam nie wiedział, jak długo.

— Po prostu powiedz mi, co zamierzasz — warknął. — Albo wiesz co? Inaczej. Ujmę to tak: jakąkolwiek decyzję teraz podejmiesz, to cię ostrzegam, że będzie wiążąca na całe życie. Bo jeśli teraz od niego odejdziesz — to go zupełnie złamiesz. Ale wtedy… po prostu mu o tym powiedz. Zasługuje chociaż na to, nie sądzisz? — spytał cicho, patrząc na Arię znacząco. — Chociaż, mimo tego, co o tobie myślę, wolałbym, byś tego nie robiła. Posłużę się małym szantażem, ale… Vasco, z nim jest serio źle — wyznał ponuro. — Wczoraj…

Zawahał się, bo nie wiedział, czy powinien mówić o tym Arii. Za cholerę jej nie ufał, ale jednocześnie wiedział, że tylko ona mogła sobie poradzić z Athanem. Dlatego postanowił jeszcze raz tego dnia zaryzykować. Poprzednim razem się nie udało, to może tym razem będzie inaczej, pomyślał ponuro.

— Wczoraj prawdopodobnie kogoś zagryzł — mruknął ponuro. — Wrócił w nocy cały zakrwawiony i zaczął rozbijać szkło w salonie, a potem kłamał mi w żywe oczy, że nie wie, o czym mówię. Pani Adrianna go widziała, była przerażona. Ze mną też dziwnie rozmawia, jak nie on. Na wszystkich tylko warczy albo w ogóle się nie odzywa. A dzisiaj pisał testament — dodał z cichym westchnieniem. — Niby po prostu aktualizował; to normalne, wampiry zwykle dość młodo piszą swoje testamenty i co ileśtam lat je aktualizują, ale… on mówił takie dziwne rzeczy… — tłumaczył, przypominając sobie jego niepokojące filozofowanie. — No nie wiem, gadał tak, jakby zaraz chciał zniknąć. Tylko nie wiem, w jakim sensie. I raz jeszcze cię spytam: przypomnij, czyja to wina?

Ostatnie pytanie ozdobił upiornym uśmiechem, ale złość cały czas tarmosiła go od środka. Nienawidził Vasco każdą najmniejszą cząsteczką ciała, bo okrutnie go bolało patrzenie, jak wykańczała psychicznie jego przyjaciela. Miał świadomość, że w pewnym sensie Athan przesadzał i naprawdę zachowywał się jak wariat, ale w tym cała rzecz — że to Vasco go pchała na sam skraj. I tego nigdy jej nie wybaczy.

— Więc powtarzam: jeśli chcesz od niego odejść albo chociaż nie jesteś pewna, czy chcesz z nim być, to mu to powiedz. Całkiem go załamiesz, ale może kiedyś się podniesie — raz już po tobie mu się udało. Ale — podniósł głos — jeśli chcesz jednak z nim zostać, chociaż nie wiem, czego ty możesz od niego chcieć, to też zrób to natychmiast. I ze świadomością — dodał ponuro — że już nie będziesz mogła odejść. Oczywiście zakładając, że jakkolwiek ci na nim zależy. Bo jak tak, to radzę ci szybciej pakować te cholerne pudła — syknął, wskazując ręką na poustawiane wszędzie wokół kartony.

Na tym mógłby zakończyć rozmowę, ale cały czas czuł, że miał jeszcze coś do powiedzenia. W głowie wciąż czaiły się kolejne zarzuty, między myślami plątały się następne oskarżenia. Nie chciał mieć dla Vasco ani grama litości, chociaż nie wiedział, czy ta idiotka weźmie sobie do serca cokolwiek, co tu powiedział. Może uzna go za furiata? Może zaraz wygna za drzwi? Może wykrzyczy, że będzie robiła co chce i nic mu do tego? Wszystkie opcje były możliwe i choć Ish nie miał wpływu na jej decyzję, przynajmniej wiedział, że zrobił, co tylko mógł.

— Zupełnie go od siebie uzależniłaś — rzekł cicho, spoglądając jej prosto w oczy. — Więc teraz sobie z tym radź. Bo odkąd tylko się pojawiłaś, z nim jest coraz gorzej. I albo jesteś ślepa, albo głupia, jeśli tego nie widzisz. Bo to nie jest miłość — tłumaczył gniewnie. — On cię nie kocha, tylko jest od ciebie uzależniony! Albo, no dobra, niech będzie — mruknął ze wzruszeniem ramion — że jedno i drugie. Ale nawet jeśli, to trochę toksyczne, nie uważasz? Nie kochać tak po prostu, tak czysto, tylko wręcz chorobliwie. I najgorsze jest to  —  wyznał, miażdżąc ją spojrzeniem — że najwyraźniej masz to gdzieś. Masz, Vasco? No, powiedz mi — masz?

Po raz kolejny się zawahał, zastanawiając się, czy opowiedzieć jej o tym, co wyprawiał Athan podczas jej poszukiwań. Już wtedy było z nim źle i Ish miał pewność, że jeśli sprawy potoczą się w najgorszym z możliwych kierunków, to ich Stwórca stanie się właśnie tym kimś, kogo widział w Dundee. Ostatecznie zrezygnował, czekając na to, co Aria miała mu do powiedzenia — o ile cokolwiek miała. Bo choć jej nienawidził, to jedno niestety musiał przyznać.

Wszystko teraz zależało od niej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^