ROZDZIAŁ 159

 ISHMAEL

    Odetchnął z ulgą, gdy po swojej przemowie Jehanne uśmiechnęła się ciepło. Jej twarz nie zdradzała żadnego wyrazu rozczarowania czy smutku, a w głosie nie wybrzmiewało zawahanie.

    Wprawdzie nie była aż tak rozmowna jak zwykle, ale Ish domyślał się, że to, co powiedział, musiało ją zaskoczyć. Najbardziej bał się tego, że go nie zrozumie i uzna tę rozmowę za wstęp do zakończenia czegoś, co jeszcze nie zdążyło się dobrze rozwinąć. A jednak wampirzyca nie zasmuciła się, nie protestowała ani nie uciekła. Nie odmówiła mu też wspólnego wyjścia do teatru — a tak by zapewne zrobiła, gdyby Ishmael w jakiś sposób ją uraził. Jehanne była... spokojna i to sprawiło, że Drawson poczuł ogromną ulgę. Pomyślał, że może jednak to spowolnienie tempa ich relacji nie tylko jej nie zaszkodzi, ale wręcz ją udoskonali. W końcu do związku potrzeba było obojga chętnych serc, a Ish — choć czuł, że z każdym dniem chciał tego coraz bardziej — musiał nabrać pełnej pewności, że Jehanne była kobietą, dla której wampir zechciałby się znowu otworzyć.

    Dopiero gdy zagadnęła, że nie będzie mu się narzucać, w głowie włączył mu się cichy alarm. Wprawdzie Jehanne nadal sprawiała wrażenie radosnej, nie aż tak poruszonej tym, co jej powiedział, ale ta mała próba wycofania się nieco go zaniepokoiła.

    Musiała minąć dłuższa chwila, nim zdał sobie sprawę, że właśnie tak Jehanne musiała odebrać jego monolog — pomyślała, że mu się narzuca. W pewnym sensie tak, pomyślał z cichym westchnieniem. A jednak nie chciał się zgodzić na to, co „proponowała” Jehanne i zamierzał jej to wytłumaczyć. Jednak podjęcie tego tematu ponownie nieco go stresowało i nim zdołał się odezwać, jego towarzyszka opowiadała mu już, co się działo w domu pod jego nieobecność. Od czasu do czasu pomawiał się w jej oczach pewien naturalny, wariacki błysk, lecz ten zaraz gasł. To spostrzeżenie naniosło na jego myśli czarne chmury, lecz starał się je odpędzić, tłumacząc sobie, że to nic takiego.

    Uśmiechnął się krzywo, gdy zaczęła temat Japonii. Tym razem nie mógł się powstrzymać od ciężkiego, ponurego westchnięcia, odruchowo uciekając wspomnieniami do kilku ostatnich dni.

    — Ten wyjazd okazał się kompletnym niewypałem — wyjaśnił szczerze, opadając bezwładnie na oparcie sofy. — Oszczędzając ci nudnych szczegółów, w trakcie negocjacji wyszło na jaw, że te małe detale, które uważaliśmy za nieważne i o których myśleliśmy, że łatwo je dogadamy, okazały się kościami niezgody. Do porozumienia nie doszło — burknął ponuro — i cały kontrakt szlag trafił. Nie wróciłem z niczym — przyznał, wzruszając lekko ramionami — bo rynek tam ciasny i zaraz znalazła się konkurencja zainteresowana propozycją. Tylko że to było takie na siłę, bo teraz na razie obie strony są stratne i zanim ci nowi się ogarną i wyłożą co swoje, to minie trochę lat i zanim będą z tego zyski, to... Ach — przerwał nagle, rozumiejąc, że o mało co nie zaczął znowu zagłębiać się w pracy — tak czy siak — mruknął — nie wyszło tak jak chciałem. Trudno. Z inwestycjami tak już jest: albo się udadzą, albo nie udadzą.

    Cały czas z tyłu głowy miał to, co powiedziała mu Jehanne o zawracaniu głowy. Kiedy więc zaczęła się żegnać, Ish nagle się spłoszył, bez zastanowienia ją wołając. Nie chciał, by odchodziła. Wbrew temu, co zdążył jej powiedzieć i okazać, naprawdę za nią tęsknił. Pragnął spędzić z nią wolny czas i opowiedzieć jej o wszystkim, co robił i zobaczył w Japonii pomiędzy spotkaniami służbowymi. Miał nadzieję rozłożyć się na sofie, tak jak kiedyś na łóżku w jej pokoju, i tak po prostu spokojnie porozmawiać. Może bez tak gwałtownych namiętności, z którymi wolał jeszcze poczekać, ale w takim błogim spokoju, w którym mogli się sobą cieszyć.

    — Nie chcę, żebyś szła — wyznał, wydobywając z siebie całe pokłady otwartości i szczerości. — I nie uważam, byś niepotrzebnie zawracała mi głowę. Lubię, jak to robisz — dodał z uśmiechem.

    Podskórnie poczuł, że coś jednak musiało być nie tak, ale Ish nie wiedział, co. Czy to miało związek z tym, co jej powiedział? A może w domu wydarzyło się coś, co Jehanne przemilczała, ponieważ aż tak ją to przytłoczyło. Od razu pomyślał o Athanie — skoro Aria wyjechała, jego Stwórca pewnie znowu zrobił się nie do zniesienia, co mogło odbić się na Jehanne. Nagle ta opcja wydała mu się tak prawdopodobna, że aż zacisnął pięści, wściekły na myśl, jak ten ponad pięćsetletni wampir zachowywał się czasami jak rozwydrzony dzieciak. 

    Mimo to bał się tak wprost zapytać o przyczynę jej subtelnej zmiany — to był na tyle ryzykowny temat, że na pewno coś by w nim zepsuł. Wolał więc stchórzyć i udawać, że nic się nie stało.

    — Nie naciskam — zaznaczył od razu — ale… ja nie jestem zmęczony — odparł swobodnie, wzruszając lekko ramionami. — A jeśli ty też nie, byłbym zaszczycony, gdybyś mi jeszcze chwilę potowarzyszyła. Poza tym — dodał, spoglądając na nią z udawaną podejrzliwością — zadajesz dziwnie mało pytań, a nie uwierzę, że nie jesteś ciekawa opowieści z Japonii. Pracę można wyciąć — machnął obojętnie ręką — bo działo się też kilka innych, ciekawszych rzeczy. Miałem nadzieję ci o wszystkim opowiedzieć… — znacząco zawiesił głos, spoglądając na nią z uwagą.

    Ucieszył się, gdy Jehanne zawróciła i ponownie usiadła na sofie, ostrożnie układając głowę na oparciu. Jednak jej ruchy były takie… subtelne, wyważone, ostrożne, co zupełnie do niej nie pasowało. Ish wolał sobie wmawiać, że tylko mu się tak zdawało — przecież nie znał jej aż tak dobrze, a tydzień rozłąki mógł wymazać z jego wspomnień niektóre cechy Jehanne. Nachalnie więc tłumił narastający z tyłu głowy niepokój, że gdzieś po drodze nadepnął na ledwie zauważalną, czerwoną linię, na dobre zostawiając na niej swój ślad. A to niedobrze. Bardzo niedobrze.

    Jehanne chętnie słuchała jego opowieści, aktywnie też w niej uczestniczyła, co choć chwilowo gasiło jego nerwowe podejrzenia. W zasadzie zachowywała się niemal normalnie — wyjąwszy z tego jej wariackie, gwałtowne reakcje i to niczym nieokiełznane szaleństwo. W teorii o to Ishowi chodziło, ale w praktyce nie chciał, by ta zmiana zaszła w niej na stałe. Wierzył, że Jehanne była na tyle inteligentna, by to zrozumieć, ale i o to bał się pytać. Dlatego udawał, że wszystko było w porządku, pogrążając się w kolejnych opowieściach, nim źródełko rozmowy zaczęło się w pewien naturalny sposób wykańczać, zapowiadając rychły koniec.

    — Jehanne… — wydusił wreszcie po chwili ciszy, cały czas się wahając, czy powinien to powiedzieć. — Nie zamierzam… nie chcę cię od siebie odtrącać — zaznaczył powoli, podkreślając każde wypowiedziane słowo. — Chciałbym… ja… — westchnął męczeńsko — chciałbym to tylko odrobinę spowolnić. Ale to nie ma nic wspólnego z odrzuceniem. Naprawdę mam nadzieję, że to rozumiesz.

    Miał nadzieję. Znacznie większą, niż by się tego po sobie spodziewał.

 

    Dwa kolejne dni minęły z tym samym dziwnym niepokojem z tyłu głowy. Tego wieczora mieli wyjść do teatru i choć do tego czasu niby normalnie ze sobą rozmawiali i przebywali w swoim towarzystwie, ale coś uległo zmianie, której Ishmael nie umiał zidentyfikować. Niesamowicie drażniło go to poczucie, że coś się przed nim ukrywało, ale nic nie mógł na to poradzić. Dlatego liczył, że wspólne wyjście coś zmieni, zwłaszcza że Jehanne od dawna cieszyła się na tę sztukę. Gdy rozmowa dotyczyła którejś z jej pasji, zatapiała się we własnym świecie, które swym rozległym, barwnym horyzontem zasłaniały wszystkie przyziemne troski. Wtedy właśnie najbardziej lubił ją obserwować: gdy jej błyszczące oczy spoglądały w coś, co widziała tylko ona, a uśmiech jeszcze długo nie schodził z twarzy, ukazując dwa urocze dołeczki. Wyglądała wtedy jak spersonifikowane szczęście, natychmiast zarażając całe otoczenie swoją kolorową, radosną aurą.

    Dziś także miał nadzieję być świadkiem tego wspaniałego spektaklu.

    Wyjść mieli przed ósmą, dlatego koło szóstej Ish siedział jeszcze w salonie, czytając jakiś tani kryminał, który zabrał ze sobą z Japonii. Gdy więc zobaczył, jak pani Adrianna drepta powoli w jego kierunku, odrzucił szybko książkę, posyłając swojej ulubionej gosposi promienny uśmiech.

    — Jak się pani ma, królowo złota? — spytał, wstając i całując ją lekko w policzek. Pani Adrianna zachichotała, jak to robiła zawsze przy okazji tego drobnego gestu, klepiąc go delikatnie po ramieniu. — Nie przepracowuje się pani aby?

    — Ja?! — pisnęła z oburzeniem. — A gdzieżby! Już mi lepiej…

    — To było gorzej?!

    — Aj — machnęła lekceważąco ręką — już jest dobrze, niech się pan, panie Ishmaelu, nie martwi! Ale pan Athanasius pana wzywa — zakomunikowała z uśmiechem — jest w swoim gabinecie.

    Zaraz po chwili pani Adrianna poczłapała do sąsiedniego pomieszczenia, a Ish odetchnął głęboko i ruszył we wskazane miejsce, zastanawiając się, czego Athan mógł od niego chcieć. Gdy wszedł do środka, jego przyjaciel siedział za swoim biurkiem, z uporem wpatrując się w ekran laptopa. Ish z zadowoleniem zauważył, że wyglądał zupełnie normalnie — tak jakby był po swojemu mocno skupiony na pracy. Na jego twarzy nie znalazł śladów po dawnej rozpaczy, niepewności czy gniewie, pod wpływem którego Drawsonowi aż dreszcze przebiegały po plecach. Gdy Athan wskazał Ishowi krzesło po drugiej stronie, nadal nie odrywając wzroku od monitora, wampir przez moment poczuł się tak, jakby nic się nie zmieniło: jakby Elijah żył, a Aria znana mu była tylko z wątłych opowiastek. Czuł się tak, jakby wszystko było dobrze, pogrążeni w niczym niezmąconym spokoju. Przyszła mu nawet do głowy dość śmiała teoria, że może Athan rozpoczął proces przyzwyczajania się do tego, że Aria może nie wrócić. To niewątpliwie wyszłoby mu na dobre i chociażby dlatego — aczkolwiek nie tylko — Ish naprawdę miał nadzieję, że Vasco już więcej się w tym domu nie zjawi.

    — No? Czego tam?

    Athan, nieporuszony tym mało uprzejmym powitaniem, niechętnie zamknął klapę laptopa, by po chwili rozsiąść się wygodnie w swoim fotelu, przez chwilę w milczeniu lustrując Isha wzrokiem. Jak zwykle w takich sytuacjach, Drawson nie potrafił rozszyfrować, o czym myślał jego Stwórca, dlatego szybko się nauczył, by nawet nie próbować.

    — Miło patrzeć, jak przekonujesz się do Jehanne.

    Ish poczuł, jak opadają mu ramiona. Miał wrażenie, że jeszcze trochę, a ten temat zaraz zacznie być dla niego tabu.

    — Ktoś to musi robić za ciebie — rzucił z cieniem złośliwego uśmiechu.

    Wtedy nastąpił pierwszy zgrzyt. Ish zdawał sobie sprawę, że ten zarzut mógł być dość bolesny, więc spodziewał się ujrzeć zaraz na twarzy Athana grymas żalu wraz ze skruszonym przyznaniem mu racji. Ale się nie doczekał. Zamiast tego Tismaneanu wciąż uważnie się mu przyglądał, lecz nagle jego wzrok znacznie stężał, a z twarzy zniknęły jakiekolwiek emocje, czynią z niej upiorną maskę. Wyglądał jak dzikie zwierzę skupione na obserwowaniu swojej ofiary, by już niedługo ze spokojem i cierpliwością ją dopaść.

    Wtem Ish zaczął podejrzewać, że może swoją odzywką popełnił błąd. Czując, że powinien się wycofać, odetchnął powoli, wpatrując się w Athana oczekująco.

    — I tak, całkiem się już do niej przekonałem — odparł nieco poważniejszym tonem. — Mnie też to dziwi — mruknął, wzruszając lekko ramionami — bo to zupełnie nie mój typ… nawet nie tylko kobiety, ale w ogóle osoby. Ale jakoś tak… sam nie wiem… samo wyszło w natłoku tego wszystkiego. Przecież wiesz, jak to czasami jest.

    Znowu zastało go to samo ze strony Athana: przeciągłe spojrzenie zupełnie pustych oczu. Jego przyjaciel wyglądał tak, jakby był nieobecny duchem, zostawiając tylko mięsną powłokę, z którą wyraźnie coś zaczynało się psuć. To spostrzeżenie dawało mu jeszcze jeden powód do niepokoju, ale nie zamierzał wpadać w paranoję.

    — Czemu pytasz?

    — Bo każdy z żyjących w tym domu — odparł nagle, a w jego głosie wybrzmiewało wzburzenie, które Athan niespecjalnie starał się ukryć — jest przykuty łańcuchami do swojej przeszłości. Nie możemy się wyrwać, żeby zacząć od nowa, chociaż niektórzy tu na to zasługują. Na przykład Jehanne.

    Gdy jego Stwórca wstał, zaczynając przechadzać się szybkim krokiem po gabinecie, Ish obserwował go ze zmarszczeniem brwi, zastanawiając się, co miał na myśli.

    — Jeśli chcemy o nią zadbać — kontynuował, nawet na Isha nie patrząc — musimy ją z tych łańcuchów uwolnić. Na szczęście i nieszczęście, jest na to tylko jeden sposób.

    Dopiero wtedy odwróci głowę, uważnie się Drawsonowi przyglądając. Miał przy tym taką minę, jakby właśnie sobie coś przypomniał lub jakby wahał się, czy powinien coś wyjaśnić.

    — Prosiłem cię kiedyś o wyświadczenie mi pewnej przysługi — odparł, zatrzymując na moment swój nerwowy marsz. — Nie podałem jeszcze wtedy szczegółów, ale teraz je poznasz. Chciałbym — podjął głośniej — byś pomógł Jehanne w odnalezieniu jej prawdziwego Stwórcy. Podejrzewam, że będzie tu chodzić tylko o stwierdzenie przyczyn i okoliczności jego śmierci oraz odnalezienie sprawcy, jako że wątpię, by ten wampir jeszcze żył. Wszystko się działo blisko trzydzieści temu, więc jest jeszcze możliwość, aby to wybadać. Szanse nie są wielkie — przyznał — ale warto spróbować. Kto wie, może same poszukiwania podziałają na Jehanne oczyszczająco. A na wypadek, gdyby się nie zgodziła — dodał po chwili, zerkając na Isha przeciągle — chciałbym, byś sam się podjął tego zadania, nawet wbrew jej woli.

    Tego ostatniego nie rozumiał i dziwił się, że Athan wpadł na coś podobnego. Musiał przyznać, że zwykle jego Stwórca, choć łagodny i wyrozumiały, najczęściej i tak stawiał na swoim. Jednak zwykle ta jego stanowczość była w pewien specyficzny sposób łagodna, a tym razem coś musiało się zmienić. Athanasius brzmiał, jakby nie prosił, lecz wymagał. I to czegoś, co Ishmaelowi trudno było pojąć.

    — Wbrew jej woli? — powtórzył, mocno marszcząc brwi. — Po co? To jej przeszłość, jej życie i jej decyzje. Jeśli Jehanne nie będzie chciała w tym grzebać, to nie powinniśmy…

    — Powinniśmy — przerwał gwałtownie tonem nieznoszącym sprzeciwu, sprawiając wrażenie, jakby na siłę nie chciał spojrzeć na Ishmaela — ponieważ to będzie na niej ciążyło jak głaz, nawet jeśli nie będzie zdawała sobie z tego sprawy. Z przeszłością trzeba się rozliczać, Ish! — krzyknął, rzucając mu rozwścieczone spojrzenie. — I ona też musi! Jeśli odmówi, to dowiedzie tylko tego, że jest jeszcze zbyt głupia, by pojąć pewne rzeczy. Ale — dodał z szerokim uśmiechem, w którym nie było ani krzty wesołości czy uprzejmości — od tego ma się rodzinę. Czyż nie? Więc my się, Ishmaelu, wszystkim zajmiemy. Ty — wskazał na niego palcem — się zajmiesz. Zbliżyłeś się do niej, a ja mam niedokończone rachunki z tym skurwielem, który zabił Elijaha. Priorytety, priorytety! — zakrzyknął złudnie energicznym głosem, wznosząc na moment spojrzenie ku górze. — Priorytety, mój drogi przyjacielu! Twoim jest Jehanne, moim — Elijah. Podział idealny, można by rzec. Firmą się nie martw — mruknął, ponownie zasiadając za biurkiem — będę jej doglądał, a jeśli nie ja, to inni.

    Ostatnie zdanie powiedział z tak wielką obojętnością, że Ishowi aż dreszcze przebiegły po plecach. Z niepokojem obserwował, jak Athanasius odchylał się w krześle, z uporem wpatrując się w sufit — zupełnie tak, jakby chciał tam coś ujrzeć. Bębniąc palcami o blat biurka, sprawiał wrażenie czymś zniecierpliwionego, gdy więc nagle się poderwał, pochylając się nad biurkiem, by przeszyć Isha spojrzeniem, Drawson aż drgnął, targnięty niepokojem.

    — Jakieś pytania? — spytał beznamiętnym tonem.

    Ish walczył sam ze sobą, zastanawiając się, czy powinien podejmować rękawicę. Drażniło go to własne zawahanie, bo nigdy dotąd nie bał się wyrażać swoich opinii — ani przy Athanie, ani przy kimkolwiek innym. Ale teraz coś wyraźnie było nie tak, dlatego Ish musiał rozegrać to dość ostrożnie.

    — W porządku — zgodził się cicho, kiwając przy tym głową — poszukam go. Ale tylko jeśli Jehanne się na to zgodzi. Nie będę robił nic wbrew jej woli…

    — Będziesz — warknął Athan, znowu podrywając się z krzesła. — A gdyby nie chciała, to ją przekonasz. Nieraz o tym facecie wspominała i wiem, że ją dręczy zagadka jego zniknięcia. Masz się tym zająć, a…

    Masz?!, powtórzył w myślach, tym razem już rozwścieczony tym, jak od jakiegoś czasu traktował go Athan. Właśnie dlatego zamierzał skontrować.

    — Ale co ci tak nagle zaczęło zależeć? — przerwał mu nagle, wpatrując się w niego oczekująco. Wiedział, że przeciągał strunę, ale już o to nie dbał. — Od początku zachowujesz się jak nieodpowiedzialny rodzic — znalazłeś ją, uratowałeś i tyle twojej roboty! Wiem, że Aria ważniejsza — warknął — ale Jehanne dotąd nic cię nie obchodziła! Teraz nagle chcesz to zmieniać — i to wbrew jej woli?!

    Dużo bardziej by wolał, gdyby Athan zaczął na niego krzyczeć, spodziewał się nawet tego, że znowu się na niego rzuci, jak niegdyś w Żółwiku. Ale wtem nastało coś jeszcze gorszego: jego Stwórca wybuchnął głośnym śmiechem. Ish nie potrafił stwierdzić, co go tak „rozbawiło”, ale od razu zrozumiał, że to był tego samego rodzaju śmiech, co w Dundee, gdy Ishmael celował w niego bronią.

    Ten sam przeraźliwy, nieprzytomny, pozbawiony choćby grosza humoru śmiech.

    — Nie podejrzewałbym u ciebie aż takiej hipokryzji — zakpił, nienawistnie się w niego wpatrując. — Przypomnisz mi — zagadnął niby od niechcenia — kto się tak wściekał, że sprowadziłem do domu jakąś brudną, obcą dziwkę? Kto mnie namawiał, żeby się jej pozbyć?

    Już dawno przekroczył nieprzekraczalną linię, był tego świadom, a gdyby nawet próbował się wycofać, natknąłby się na mur. Był w pułapce i sam musiał się z niej jakoś wydostać, choć nie bardzo wiedział, jak to zrobić. Wiedział tylko tyle, że podobno najlepszą obroną był atak.

    — Po prostu sądzę — tłumaczył zawzięcie, siląc się na spokój — że w tym wypadku Jehanne ma prawo sama o sobie decydować!

    — A ja sądzę — wydyszał gniewnie, jeszcze bardziej pochylając się nad biurkiem — że jeśli coś ci każę, to masz to zrobić!

    — Każę? — powtórzył z niedowierzaniem zmieszanym z gniewem, urazą i bezsilnością. — Nie jestem twoim psem, żebyś mi…

    Nie dokończył; przerwał mu wyraźny cień przecinający dotąd chorobliwie pobladłą twarz Athana. Jego oczy, zupełnie ciemne i puste, zalśniły niebezpiecznie, niby gniewna iskra, która już za chwilę miała rozniecić niszczycielski pożar. Lecz, choć ta iskra nie gasła, także ogień się nie podnosił, choć Ish czuł, że to złudne wrażenie. Dlatego milczał i wstrzymał oddech, gdy Athanasius powoli wstał, obrzucając go lodowatym spojrzeniem.

    — Chcesz się przekonać? — wysyczał wściekle, podkreślając każde jedno słowo.

    Po tych wylewających się jadem słowach jeszcze długo zalegała między nimi cisza. Ish, zszokowany i przerażony tym wybuchem, nie był w stanie w żaden sposób zareagować, dlatego obserwował, jak jego Stwórca, choć nadal wyraźnie z trudem nad sobą panujący, nie uspokajał się, ale… obojętniał. Jakby ta rozmowa, te reakcje, ten wybuch — jakby nic, co się tu wydarzyło, nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. W końcu usiadł w fotelu i odchylił się powoli, patrząc na swojego Stworzonego z kpiącą pogardą.

    — Jedź tam, kiedy chcesz — odparł beznamiętnym tonem, ponownie uruchamiając laptopa. Zachowywał się tak, jakby ich kłótnia nigdy nie miała miejsca. — Możesz jechać jutro, za tydzień, za miesiąc też. Ale nie zwlekaj z tym za długo.

    Po chwili już w pełni skupiał się na tym, co widział na ekranie, zupełnie zapominając o obecności Isha. A on, blady, spocony, nie był w stanie ruszyć się z krzesła; nogi odmówiły mu posłuszeństwa, podobnie zresztą jak reszta ciała, którą sparaliżował strach. Niemal nie pamiętał, jak wstał, jak odszedł od fotela i jak zaczął się kierować w stronę drzwi. Wiedział tylko, że musiał jak najszybciej stamtąd wyjść, nie odwracając się za siebie.

    — Ish?

    Zamarł, gdy usłyszał swoje imię. Nie wiedział, czego jeszcze miał się spodziewać: wznowienia kłótni? Kolejnego krzyku, jeszcze jednej groźby? Bał się zgadywać, dlatego przystanął przy drzwiach, ostrożnie kładąc dłoń na klamce. I w pełnym napięciu nasłuchując.

    — Jeszcze jedno — mruknął takim tonem, jakby nagle przypomniała mu się jakaś zupełna błahostka. — Udanej randki!

    Wypowiedział te słowa tak radośnie i szczerze, że Ishmael o mało co nie uwierzył, że niedawny wybuch był tylko wymysłem jego wyobraźni. Ostatni raz zmuszając się, by spojrzeć na Athana, spostrzegł, że jego wyraz twarzy znów nie przedstawiał nic poza spokojnym skupieniem — tym samym, który Ish zastał, gdy wszedł do gabinetu.

    Po wyjściu z pokoju jeszcze długo nie mógł odetchnąć.

 

    O ile dotąd był ciekaw tego wyjścia, tak teraz nie mógł się doczekać, aż wyjdzie, zaczerpnie świeżego powietrza i choć na chwilę wyrwie się z tego domu, usiłując zapomnieć o ostatnio przeprowadzonej rozmowie. Z ponurych rozmyślań wyrwała go dopiero Jehanne, która stanęła na szczycie schodów. Wyglądała naprawdę pięknie, mimo że teoretycznie jej ubiór czy fryzura jakoś szczególnie się nie wyróżniały. Wampirzyca zrezygnowała z sukienki na rzecz kremowego swetra ozdobionego długim rozcięciem ciągnącym się od środka aż po prawe ramię, gdzie zapinany był dużym, ozdobnym guzikiem. Czarne spodnie nadawały całości powagi, a beżowe szpilki doskonale zamykały cały komplet. Ishmael zdziwił się, że nigdy nie zwracał na takie detale uwagi, zwłaszcza jeśli chodziło o wygląd, a jednak Jehanne nawet w tak zwykłym swetrze wyglądała nadzwyczaj okazale.

    Tylko oczy nie świeciły tak, jak to lubił.

    — Gotowa? — zagadnął, siląc się na wesołość. Bardzo nie chciał dać po sobie znać, że nie miał najlepszego humoru, bo wiedział, że w ten sposób zrujnuje całe wyjście. Poza tym nie chciał, by Jehanne się niepotrzebnie zamartwiała. — Więc zapraszam.

    Droga do teatru minęła im na niezbyt dobrze lepiących się rozmówkach, ale nic na to nie mogli poradzić — Ish był wciąż skołowany ostatnią rozmową z Athanem, a Jehanne od dwóch dni sprawiała wrażenie bardziej milczącej, choć miał nadzieję, że tylko mu się wydawało. Nie zamierzał też wspominać jej o „rozkazie”, jaki dostał — zamierzał to najpierw przemyśleć i zdecydować, czy faktycznie chciał podejmować się tej misji. Jeśli Jehanne wyrazi taką ochotę — zrobi wszystko, by jej pomóc. Lecz jeśli odmówi, Ish, wbrew zaleceniom Athana, nie będzie nalegał.

    Poza tym podejrzewał, że jego przyjaciel „w normalnych warunkach” nie wpadłby na taki pomysł. Z tym że to, co się z nim ostatnio działo, nie było normalne.

    Wtem niespodziewanie przyszła mu do głowy wyjątkowo absurdalna myśl. Myśl, że to całe szczęście, że Jehanne była teraz z nim; gdyby siedziała teraz w domu, razem z Athanem, miałby duże powody do niepokoju.

    Ale nie mógł o tym myśleć. Nie mógł dać Jehanne po sobie poznać, że coś było nie tak.

    Gdy dotarli miejsce, trafili w samą porę: spokojnie zajmując swoje miejsca, odczekali ledwie kilka minut, by po chwili światła znacznie przygasły, w pełni oświetlając tylko scenę. Niemal natychmiast dało się wyczuć ten niepowtarzalny klimat, którego nie było w stanie zapewnić nawet kino, o telewizji nie wspominając. Kątem oka zauważył, że Jehanne aż lekko pochyliła się do przodu; zachwyt rozpływający się w jej oczach niemal świecił w półmroku. I tak oto większość sztuki spędził na obserwowaniu nie aktorów, a jej właśnie: nie mógł się nadziwić wszystkim jej reakcjom. Podczas gdy widownia wybuchała śmiechem pod wpływem jakiejś zabawnej sceny, Jehanne uśmiechała się radośnie, ale tym samym obserwowała zmagania aktorów z taką pasją i uwagą, jakby ta sztuka nie była tylko zwyczajną komedyjką, ale prawdziwym dziełem, które pragnęła przeżywać każdą cząstką swojej duszy.

    Dlatego właśnie tak dziwiło go jej milczenie. Gdy leżeli razem w jej sypialni, zapewniała go, że będzie mu wszystko tłumaczyć i komentować, na co zresztą bardzo się cieszył, wierząc, że jej opowiastki byłyby jeszcze milsze i zabawniejsze niż sama sztuka. Jednak Jehanne zdawała się przeżywać dzieło w zupełnej samotności. Ishowi przeszła nawet przez głowę gorzka myśl, że równie dobrze mógłby wyjść w środku spektaklu i Jehanne mogłaby tego nie zauważyć. Nie miał jej tego za złe, ale naprawdę liczył na to, że ten wieczór spędzą wspólnie — w każdym tego słowa znaczeniu.

    Musiał się zadowalać ochłapami i szybko stracił zainteresowanie sztuką. Bynajmniej nie dlatego, że była interesująca: „Sen nocy letniej” okazał się naprawdę przyjemną komedią, lecz Ishmael bardziej niż na aktorów, wolał patrzeć na Jehanne. Obserwował z zachwytem, jak spektakl pochłaniał ją bez reszty, jak emocjonalnie reagowała na każdą jedną scenę i jak wyszeptywała całe dialogi, najwyraźniej znając je na pamięć. Od czasu do czasu aż podskakiwała z ekscytacji i wtedy Ish miał wrażenie, że jeszcze chwila, a odwróciłaby się w jego stronę, opowiadając mu z radością o tym, co ją tak ucieszyło. I za każdym razem albo mu się to wszystko tylko zdawało, albo to Jehanne rezygnowała w ostatniej chwili, odwracając głowę, a blednący uśmiech zasłaniając za bujną, rudą kurtyną włosów. Zwykle wtedy także on odwracał wzrok udając, że skupiał się na przedstawieniu. W rzeczywistości zaś dumał tylko nad tym, dlaczego jego towarzyszka zachowywała się zupełnie inaczej niż się tego spodziewał. W jej postawie było coś tak nienaturalnego, że aż bolało. Ish bał się, że może naprawdę stało się coś złego; coś, o czym nie chciała mu z jakiegoś powodu powiedzieć. Ale jak miał to z niej wydusić? Nie chciał naciskać, poza tym dotąd Jehanne sama z siebie mu o sobie opowiadała. Dlatego niepokoiło go to nagłe milczenie połączone z chłodnym dystansem.

    Ocknął się dopiero gdy zauważył w jej oczach łzy. W jednej, bardzo krótkiej chwili jego serce stanęło na myśl, że płakała przez niego — może ją czymś uraził, może powiedział lub zrobił coś złego. Natychmiast miał ochotę ująć ją za rękę, spojrzeć głęboko w oczy i poprosić, by znowu się do niego uśmiechnęła — tak jak robiła to dotychczas i na co uwielbiał patrzeć. Powstrzymał się dopiero w momencie, w którym zrozumiał, że łzy brały się ze wzruszenia nad jedną ze scen. Lekko pochylona, wpatrywała się w scenę tak, jakby ujrzała tam swoje najpiękniejsze wspomnienie. Po chwili przymknęła lekko oczy, w pełni oddając się tej magicznej chwili. Ish nie śmiał tego w żaden sposób przerywać, a jednak zdziwił się, gdy usłyszał obok siebie nieco głośniejszy niż wcześniej szept Jehanne, tak idealnie współgrający z mową aktorów.

    Lub jeśli była w wyborze sympatia,

    Choroba, wojna, śmierć nań uderzyły,

    I tak chwilowe jak dźwięk było szczęście, Szczęście, Przemijanie

    Jak cień przelotne, krótkie jak marzenie,

    Lub jak wśród czarnej nocy błyskawica,

    Co nagle olśni niebiosa i ziemię,

    A ledwo „spojrzyj!” człowiek zdoła krzyknąć,

    Znowu ciemności pochłonie ją paszcza.

    Tak szybko mija wszystko, co jest piękne.

    Przerażały go spływające po jej policzkach łzy, mimo że wiedział, co było ich niegroźną przyczyną. I już od bardzo dawna nie targały nim aż takie wątpliwości, jak w tamtym momencie, gdy zastanawiał się, czy powinien ująć dłoń Jehanne, czy może jednak nie reagować. Bał się, że ją spłoszy i zepsuje ten czarujący moment, dlatego ostatecznie nie zrobił nic, choć bardzo tego żałował i miał nadzieję, że będzie miał ku temu jeszcze jakąś okazję.

    Gdy wyszli z sali, Jehanne cały czas sprawiała wrażenie bardzo poruszonej sztuką. Co więcej, sprawiała wrażenie wręcz nieśmiałej, jedynie wewnątrz przeżywając przedstawienie. Raz jeszcze uderzyła Isha myśl, że z jakiegoś powodu jego towarzyszka nie chciała się z nim niczym dzielić — dlatego musiał reagować.

    — Zwykle teatry kojarzyły mi się z czymś dużo poważniejszym, sam nie wiem czemu — wyjaśnił, lekko wzruszając ramionami. — Ale cieszę się, że mnie namówiłaś na tę sztukę, była naprawdę udana. Widziałem, jak ją przeżywasz — dodał z szerszym uśmiechem. — Wyjątkowość leży w tej jednej, czy to magia teatru tak na ciebie działa? Cokolwiek to było, chciałbym to powtórzyć. W twoim towarzystwie, jeśli miałabyś ochotę — dodał, spoglądając na nią uważnie. — Ale tym razem to ja wybiorę sztukę. Jeszcze nie mam żadnego pomysłu — zagadnął — ale coś wymyślę i obiecuję, że będziesz zachwycona.

    Gdy wyszli na zewnątrz, otulił ich orzeźwiający chłód nocy. Z ochotą przymknąłby oczy, poddając się temu niepowtarzalnemu klimatowi, gdyby nie to, że zewsząd świeciły neony, migały światłą uliczne i wrzeszczały klaksony. Całość w ogóle nie sprzyjała romantycznym schadzkom, lecz spoglądając w górę, w bezkres czarnego nieba, Ishowi przyszedł do głowy pewien pomysł. Dość ryzykowny, ale postanowił zaryzykować.

    — Zapraszam cię na kolację — rzekł, uśmiechając się nieco śmielej. Nie chciał, by ten wieczór — choć dość niezręczny — tak szybko się kończył, a on sam miał ochotę przespacerować i przegadać z Jehanne całą noc. Nie wiedział tylko, czy i ona tego chciała. — Ale najpierw… — zawiesił na moment głos, po raz ostatni się zastanawiając, czy to na pewno dobry pomysł — chciałbym ci coś pokazać. Mam nadzieję, że nie masz lęku wysokości?

    Po upewnieniu się, że nie, wyprowadził ją na tyły teatru. Zastanowił się jeszcze, czy na pewno mu się budynki i ulice nie pomyliły, ale mieszkał tu całe życie, dlatego szybko się upewnił, że trafili we właściwe miejsce. Budynek teatru był podzielony na dwie części, z czego ta druga była zajmowana przez jakieś stare, opustoszałe biurowce. Teoretycznie ktoś wciąż zajmował te salki, ale w praktyce od dawna stały puste. Być może dlatego zwracano dużo mniejszą uwagę na środki bezpieczeństwa, bo łatwo było dostać się na korytarz główny, który łączył obie części budowli. Wprawdzie znalezienie właściwych drzwi było dość trudne, ponieważ dobrze je ukryto, ale gdy już się je odkryło, wystarczyło tylko mocniej szarpnąć klamką, a zamek puszczał.

    — Nie martw się — rzucił z rozbawionym uśmiechem — nie włamujemy się do biur, żeby bawić się w szpiegów i wykradać tajne informacje. No chyba że byś chciała — spojrzał na nią złośliwie — to też można o tym pomyśleć.

    Przepuszczając ją w drzwiach, wskazał ręką, by szła za nim. Wąski korytarzyk i wszechogarniająca ich ciemność trochę przeszkadzały, ale w końcu znaleźli ciasną klatkę schodową, pnąc się na samą górę. Odrobinę zmęczeni, wreszcie dotarli do mety, gdzie przywitały ich stare, dwuskrzydłowe drzwi, z których biała farba odpadała wielkimi płatami. Także i tym razem wystarczyło mocniej szarpnąć, by zamek ustąpił, wpuszczając ich w miejsce, które Ish lubił odwiedzać, choć robił to bardzo rzadko.

    Świeże, nocne powietrze uderzyło w nich z ogromną silą, momentalnie ich uspokajając i rozluźniając. I choć dach sam w sobie nie był specjalnie imponujący, porażający surową szarością, wystarczyło zbliżyć się do krawędzi, by widok rozciągającego się przed nimi Norwich odebrał im dech. Tym razem migoczące światła nie były irytujące, ale przepiękne w swym wyrazistym odznaczaniu się na tle gęstej czerni nocy. Jasno świecący księżyc śmiało oświetlał okoliczne budynki, aż wreszcie sięgając niskiej linii wyrastającego za miastem lasu. Z góry całość zdawała się taka spokojna, jakby czas zadziałał jakoś inaczej i zawiesił cały popłoch, nerwowość i pośpiech. Nagle wszystko zdawało się takie spokojne, opanowane i… ciche. Tylko szum wiatru dawał im o sobie znać, zaplątując się między włosami Jehanne i podszeptując im do ucha, że tutaj byli sami i nikt poza gwiazdami nie śmie im przeszkodzić.

    Odruchowo wyciągnął w jej stronę rękę, chcąc poprowadzić ją nieco bliżej. Zląkł się, że odmówi, lecz skorzystała z zaproszenia; przyjemny dreszcz przeszył jego ciało, gdy delikatnie ujął jej dłoń, powoli idąc w stronę podwyższonej krawędzi dachu. Wtem nieśmiało pomyślał, że może ten pomysł nie był taki zły: Jehanne, wyraźnie zachwycona, chłonęła roztaczający się wokół nich widok, z wyraźnym zachwytem chcąc wychwycić każdy szczegół tego malowniczego widoku. Nie chcąc tego zmarnować, uznał, że czas najwyższy się odezwać.

    — Kiedyś dość często tu przychodziłem — tłumaczył cicho — jak czułem, że plany wymykają mi się z rąk. Siadałem, o, tutaj — wskazał podwyższenie, za którym ziała już tylko kilkunastometrowa przepaść — i myślałem nad tym, co powinienem zmienić i jak to naprawić. Najwyraźniej im wyżej, tym lepiej mi się myśli. Może w przeszłym wcieleniu byłem lotnikiem — dodał z cichym śmiechem.

    Wskakując na podwyższenie, oczywiście ryzykował upadek. I tak by go nie zabił, ale z pewnością mocno uszkodził i unieruchomił na długie miesiące, czego wolałby uniknąć. Jednak tak wiele razy wskakiwał na to podwyższenie, że i tym razem zrobił to z nadzwyczajną lekkością, nie zachwiawszy się ani na moment. Z uwielbieniem zerknął w dół, gdzie przemykający powoli spacerowicze wyglądali jak maleńkie, nic nieznaczące mróweczki. Zaraz potem obejrzał się za siebie, przyglądając się obserwującej go Jehanne i szeroko się do niej uśmiechając. Zastanawiał się, czy była tak szalona, by wejść tu razem z nim. Jeśli tak, to i on zejdzie, lecz jeśli nie…

    Nie dokończył myśli, kiedy Jehanne podążyła za nim. Nie mógł się powstrzymać od krótkiego śmiechu, gdy zobaczył, jak kobieta posyła mu tryumfalny uśmiech, który miał mu powiedzieć: „Myślałeś, że nie wejdę, że się wystraszę? Niedoczekanie twoje!”. To jedno zachowanie było tak… jehannowate, że Ish aż ucieszył się w środku z tego małego przejawu normalności. Raz jeszcze chwycił ją za dłoń, pomagając w zachowaniu równowagi, zwłaszcza gdy usiedli na podwyższeniu, spuszczając nogi w dół, tam, gdzie ziała przerażająca, ale i fascynująca, ziemska toń.

    — Zakładam — zagadnął wesoło — że nie jest to najbardziej szalona rzecz, jaką zrobiłaś w życiu. Ciekaw jestem, co to takiego było — zerknął na nią znacząco, wyraźnie domagając się odpowiedzi.

    Zabawne, pomyślał ponuro, że najpierw ją hamowałem, a teraz sam tego wymagam.

    — Kiedyś — westchnął, z uporem wpatrując się w dół — miałem potworny lęk wysokości. Jak miałem może z siedem lat, moi bracia wycięli mi kawał i zrzucili mnie z pierwszego piętra wprost na prowizoryczną trampolinę ich autorstwa. Zrobili to tak niefortunnie, że złamałem nogę — prychnął. — Gdyby nie to, że byłem przerażony, to cieszyłbym się z bury, jaką dostali od rodziców. Ale przez kilka lat panicznie bałem się wysokości. I skończyło się bieganie po drzewach — zaśmiał się cicho. — A potem samo minęło. Może jak wpadłem w natłok nauki, a potem pracy, jakoś podświadomie uznałem, że nie mam czasu nawet na spokojne wypicie kawy, a co dopiero na jakieś bzdurne strachy.

    Uśmiechnął się radośnie na wspomnienie swoich młodzieńczych lat, choć niewiele było tam scen godnych zapamiętania. Przez większość lat był wycofanym dzieciakiem, który stronił od towarzystwa, mierząc się z wyśmiewaniem ze strony kolegów. Dobrze sobie z tym radził — gdy trzeba było, umiał zareagować i się postawić agresorom, nie dawał też sobie wejść na głowę. Może dlatego tak chętnie wpadał w wir nauki i pracy — może właśnie dlatego, że były jego jedynymi przyjaciółkami. Ale nie żałował, nigdy nie żałował tego, jak wyglądała jego młodość.

    — Mam nadzieję, że nie czujesz się niekomfortowo na takiej wysokości — dodał, nagle zaniepokojony, że być może Jehanne się do czegokolwiek zmuszała. — Jeśli chcesz, możemy zejść w każdej chwili. A jeśli nie, to mam chociaż nadzieję, że podoba ci się ten widok.

    Najwyraźniej tak, ponieważ spoglądała z fascynacją w dal, nie mogąc powstrzymać delikatnego uśmiechu. Ona była wpatrzona w horyzont, a on w nią; serce łomotało mu coraz mocniej, a myśl, że sprawił jej tym wyjściem choć odrobinę przyjemności, napawała go największą radością i lekkością. Aż wreszcie zauważyła to jego ukradkowe zerkanie, lecz tym razem Ishmael nie chciał odwracać głowy. Chciał utrzymać ten kontakt, chciał skupić na sobie jej uwagę, chciał na nią patrzeć w milczeniu i spokojnej radości i zachwycać się jej delikatnym pięknem. Chciał coraz silniej sobie uświadamiać, że ta rudowłosa panna coraz więcej dla niego znaczyła i najpierw była obcą, potem podopieczną, później dobrą znajomą, a teraz… przyjaciółką? Sympatią? Sam nie wiedział. Wiedział natomiast, że ten jeden raz także Jehanne zatonęła w swoich myślach, zapominając o dystansie, którym się broniła przez ostatnie dni. Także ona spoglądała mu w oczy, jakby w cichym, nieśmiałym oczekiwaniu na to, co za chwilę nastanie. Czas nagle spowolnił, a ciemność okryła swym całunem wszystko dookoła nich — tak, aby nic nie zakłócało tej cudownej chwili, którą wspólnie budowali. Milisekundy dzieliły go od tego, aby unieść rękę, wplątać palce w jej włosy i przejechać nimi delikatnie po jej bladym policzku. To byłaby tylko chwila, jak przysunąłby ją do siebie i, zupełnie tego nie planując ani się po sobie tego nie spodziewając, pocałowałby ją. Zrobiłby to — na wszelkich bogów! — naprawdę by to zrobił: bezmyślnie, naiwnie, gwałtownie, ale jakże lekko i radośnie. Zrobiłby to, zrobiłby dokładnie to, przed czym sam się wzbraniał i przed czym przestrzegał Jehanne.

    Zrobiłby to. Jeszcze tylko kilka ułamków sekund, jeszcze tylko centymetry dzielące ich twarze od siebie. Zrobiłby to. Lecz Jehanne mu na to nie pozwoliła.

    Czar momentalnie prysł, gdy kobieta odwróciła głowę. Nie sposób było zignorować jej soczyście czerwonych rumieńców na policzkach, lecz jeszcze bardziej wymowne były ponura mina i oczy, które straciły cały swój blask. Zmieszana, zasmucona i rozdarta, nie wiedziała, gdzie podziać oczy, a Ish już wiedział, że nie będzie dziś kolacji, nie będzie dalszego spaceru i długich, nocnych rozmów.

    Tak nagle potwornie tego pożałował i pragnął naprawić wszystko, co musiał po drodze zepsuć — choć sam nie wiedział, co i kiedy. Odczekał jakiś czas, nie wiedząc, co powiedzieć lub jak zareagować, mimo że w głowie kłębiła się tylko jedna myśl i jedno, bardzo konkretne, choć niebezpieczne pytanie. Pytanie, które w końcu musiał zadać.

    — Jehanne — podjął nagle, decydując się na ten dość odważny krok wiedząc, że gdy się zawaha, już nie znajdzie w sobie dość odwagi. — Czy coś się stało…? Mam wrażenie, że ostatnio jesteś jakaś milcząca. Czy… — zamilkł na moment, biorąc głęboki wdech — to ma jakiś związek z naszą rozmową z przedwczoraj? Bo teraz sam nie wiem — mruknął posępnie, czując, jak stres zaczyna go zjadać — i boję się, że mogliśmy się źle zrozumieć. Albo że po prostu ja źle to wszystko ująłem. Jeśli w jakiś sposób cię uraziłem, powiedz mi o tym — wyznał, spoglądając na nią z największą powagą.

    Bał się tego, co usłyszy, a jeszcze bardziej bał się tego, że nie usłyszy nic. Milczenie byłoby ich największym koszmarem i z dwojga złego Ishmael już wolał, by Jehanne go okłamała i odparła, że wszystko jest w porządku, a jemu się tylko wydaje. Nie uwierzyłby jej, ale może z czasem zacząłby sobie te kłamstwa wmawiać — zwłaszcza gdy Jehanne na dobre się od niego odetnie.

    A tego naprawdę bardzo by nie chciał.

    Zwłaszcza że nawet nie zauważył, kiedy zaczęło mu na niej zależeć.

 

ATHNASIUS

    Nawet księżyc wypowiedział mu wojnę, oświetlając to, co miało być zasłonięte. Blada poświata oblepiała swoją jaskrawą powłoką zimny, szorstki kamień, który w teorii nic nie znaczył. Można go było zburzyć i nie pozostałby po nim ślad, udowadniając, że rzeźby nie stanowią żadnego symbolu, niczego nie przekazują i o niczym nie opowiadają.

    Można by go było zburzyć, usunąć aż do ostatniego najmniejszego kamyczka. Lecz mimo to cały czas by tam stał. Athanasius zawsze by go tam widział.

    Klęcząc na zimnej ziemi, wpatrywał się nienawistnie w jej warkocz. Długi i gruby, bardzo ciasno oplatał szyję; w tym jednym momencie Athan żałował, że w miejscu twarzy nie było nic poza szpetnymi bruzdami, bo bardzo chciałby ujrzeć malujące się na niej ból, strach i rozpacz.

    I tę resztkę nadziei — że może jednak się nad nią zlituje, że może jednak jej pomoże.

    Chciałby obserwować, jak powoli w jej oczach gasła nadzieja. Tak jak to robił wielokrotnie przed wieloma laty.

    — Możesz rozluźnić warkocz — wysyczał, ciężko dysząc. Dopiero teraz zauważył, jak silnie drżał i jak mocno wbijał w skórę paznokcie, zaciskając pięści. — Możesz się uspokoić. Przecież wszystko idzie po twojej myśli!

    Co mogło iść po myśli martwej od wielu lat kobiety? Z czego mógł się cieszyć ktoś, kto od dawna nie istniał? O coś podobnego mógłby zapytać go każdy nieznający jego historii, a on tylko zaśmiałby się ponuro, nie racząc odpowiedzieć. Nie wyznałby nikomu, że ta, którą sam o mało co nie zabił — a może i zabił? — odkąd pamiętał ciążyła mu na barkach, na sercu i na duszy. Odkąd pamiętał czuł jej oddech na swoim karku i odkąd pamiętał, plątała się między jego myślami, brutalnie wyrywając z nich każdą, choćby najmniejszą namiastkę spokoju, radości i nadziei. Nie pozwalała mu na szczęście, konsekwentnie mszcząc się za krzywdy, których w żaden sposób nie można było naprawić.

    Lecz czy żałował? Czy żałował choć jednego zadrapania, skaleczenia, siniaka? Choć jednej łzy, choć jednego rozpaczliwego błagania? Na samą myśl o Lakricii, zakrwawionej, zapłakanej, wciśniętej w kąt, paraliżował go bolesny, silny dreszcz, który tylko jeszcze bardziej rozpalał szalejący w nim żar.

    — Twoje męki trwały trzynaście lat! — wrzasnął nagle z obłąkańczym, niedowierzającym uśmiechem. — Trzynaście! Co to jest?! Byle pstryknięcie palcem! Ty potem miałaś spokój, jak zniknąłem. A ja?! — ryknął coraz silniej drżącym głosem; uśmiech momentalnie zbladł, a w oczach błysnęło rozpaczliwe błaganie o odpowiedź. — A ja? Ile to już lat – ponad czterysta! A ty nadal nade mną wisisz — wysyczał przez mocno zaciśnięte zęby — i nadal mącisz! Nadal psujesz, NADAL SIĘ ZNĘCASZ! — wrzasnął, nagle podrywając się z miejsca. — Nie dość ci już, suko?! Jeszcze ci mało?! No to masz! — krzyknął, nagle wybuchając gromkim śmiechem. — Masz! Bo znowu wszystko idzie po twojej myśli! Bo znowu wszystko się wali!

    Czuł się tak, jakby jego mięśnie pod wpływem ogromnej dawki złości kurczyły się w sobie, boleśnie wręcz spinając. Żywy ogień przepływał przez jego żyły, a po plecach i ramionach rozeszły się gorące, niemal kłujące dreszcze. Drżał od ekscytacji na myśl o tym, jak mocno przepełniała go nienawiść — do niej, do siebie i do tego pomnika. Dlatego na niego patrzył, dlatego nie odrywał od niego wzroku — pozwalał, by narastała w nim ta chorobliwa złość, by gniew wypełniła każdą najmniejszą komórkę jego ciała — bo tylko wtedy czuł, jak rosła w nim energia, dotąd na siłę gaszona przez kontrolę i udawany spokój.

    Ślepa, dzika wściekłość otulała go swoim trującym, dawno zapomnianym ciepłem, pozwalając głęboko odetchnąć po raz pierwszy od bardzo dawna. Po raz pierwszy od wielu lat. Dlatego robił wszystko, byle ją w sobie utrzymać. Nie chciał się uspokajać, nie chciał pogrążać się w żałobie, smutku i wątpliwościach. Pragnął tylko tego tak dobrze znajomego gniewu, tej nienawiści osiadającej mu goryczą na języku, widniejącą przed oczami, zaplątaną między jego myślami i trującą serce.

    Kochał nienawidzić — więc nienawidził. Nienawidził tego pomnika, który przypominał mu o swoich najstraszliwszych krzywdach. Nienawidził Lakricii za to, co sam jej zrobił i za to, że nigdy mu tego nie wybaczy, wisząc nad nim jak fatum. Nienawidził Ishmaela za jego rozsądek, którym próbował walczyć przeciwko niemu. Nienawidził Jehanne za to, że czuła się nim rozczarowana, choć przecież ocalił jej życie.

    Aż wreszcie nienawidził Arii. Nienawidził jej, bo zupełnie go od siebie uzależniła.

    Nienawidził jej, bo bez niej wszystko byłoby prostsze. Nienawidził jej, bo tylko przez nią się wahał. Nienawidził jej, bo — choć marzył, by odejść — pragnął choć jeszcze na chwilę zostać, tylko dla niej. Nienawidził jej, bo była jego żywą nadzieją, która stale go zawodziła.

    Nienawidził jej za to, że przez nią serce miał tak samo poranione jak twarz pomnika, przed którym właśnie stał.

    Martwa, kamienna twarz obserwowała go czujnie, kpiąc sobie z jego porywczości, z jego natłoku emocji, z jego zarzutów i gróźb. Kamienna twarz drwiła sobie z niego i nim gardziła.

    Kamienna twarz coraz bardziej przypominała mu Lakricię.

    Zupełnie nagle wpadł w szał. Niemal nie pamiętał, jak gwałtownie rzucił się w stronę pomnika, zaciskając mu dłonie na szyi oplecionej przez warkocz. Ściskał ją tak mocno, że zbielały mu kostki; zęby miał zaciśnięte, a żar palił napięte mięśnie i karmił nienawiścią myśli.

    — Tak strasznie żałuję — warczał obłąkańczo, dysząc ciężko — że nie żyjesz! Tak bym chciał, byś teraz stanęła obok mnie, byś była żywa! Oddałbym wszystkie skarby świata, by cię tu sprowadzić!

    Im dłużej mówił, tym mocniej jego palce zaciskały się na kamiennej szyi. Im dłużej mówił, tym lepiej się czuł. Im dłużej mówił, tym bardziej trucizna roztaczała się po całym jego ciele.

— Tak bardzo bym chciał, byś żyła, tu i teraz — syczał gniewnie, choć nieco spokojniej. — Złapałbym cię wtedy za szyję… o tak, jak teraz… i patrzył, jak umierasz. Upewniłbym się, że zrobiłem to jak należy — nie tak, jak ostatnio. Patrzyłbym, jak umierasz — powtórzył z delikatnym uśmiechem — a potem zrobiłbym to jeszcze raz. Zabijałbym cię tak długo, jak ty zabijasz mnie. Co ty na to, kochanie? — wyszeptał ponętnie. — Bałabyś się rewanżu? Bałabyś?! BAŁABYŚ?!

    Gwałtownie się od niej oderwał, odskakując do tyłu. Wpatrując się w posąg z dziką nienawiścią, nagle rzucił się w stronę ukrytego pod płytką warstwą ziemi dłuta, chwycił zań i wbił je wprost w twarz posągu. Oddychając z trudem, jeszcze chwilę trwał w bezruchu, zaciskając palce na rączce niszczycielskiego narzędzia. Patrzył, jak kamień po raz kolejny pęka pod wpływem ostrza, jak po raz kolejny szpetnie i słabnie. Dopiero to go odblokowało, pozwoliło nabrać powietrza do płuc, odrobinę się odprężyć i nabrać sił. Dzięki temu wyrwał dłuto, by raz jeszcze przejechać nim po szorstkiej powierzchni czegoś, co miało być twarzą — a potem jeszcze raz i kolejny. Im mocniej napierał dłutem na kamień, tym więcej przyjemności mu to sprawiało i tym więcej gniewu w nim rozpalało. Warcząc, krzycząc i klnąc, dokonywał dzieła zniszczenia i dopiero gdy wypalone mięśnie zaczynały odmawiać posłuszeństwa, odrzucił dłuto na bok, próbując złapać oddech. I dopiero wtedy, gdy odrobinę odpoczął, dopadło go miażdżące wręcz rozczarowanie — że nie tak to miało być.Ten atak miał ją zaboleć! Miał usłyszeć żałosny skowyt Lakricii, miał go sobie przypomnieć — bo przecież tak często go wysłuchiwał! Miała krwawić, łapać się za pokaleczoną twarz, jęczeć i krzyczeć. Miała odczuwać ból, którym Athan by się karmił — dokładnie tak jak kiedyś! Ten atak miał go choć trochę uspokoić, rozluźnić; miał się dzięki temu wyładować, wyrzucić wszystkie toksyczne emocje, które coraz niebezpieczniej się o ciebie ocierały, by za chwile zbić się w całość, tworząc iście wybuchową mieszankę

    Ta za chwilę miała wybuchnąć — ale jeszcze nie teraz. Usilnie ją w sobie tłumiąc, opadł na kolana, spuszczając głowę. Zupełnie nagle przeląkł się osądzającego spojrzenia kamiennej twarzy, lecz jednocześnie ścisnęło go za brzuch bolesne poczucie niesprawiedliwości.

    — Trzynaście lat — wyszeptał głosem wciąż aż drżącym od gniewu — kontra czterysta lat. Nie zawiniłem aż tyle, by tak długo cierpieć! NIE ZAWINIŁEM! — ryknął, wznosząc oczy ku pociemniałemu niebu. Zaraz jednak spuścił głowę, gwałtownym ruchem kryjąc twarz w dłoniach. — Więc dokończ dzieła — szepnął, tak nagle zupełnie wycieńczony swoim wybuchem. Odjąwszy ręce, raz jeszcze spojrzał na oszpecony posąg, lecz tym razem jego wzrok był zupełnie pusty, pozbawiony jakiejkolwiek emocji — nawet gniewu. — Dokończ dzieła i zabierz ją ode mnie — szeptał błagalnie, schylając się coraz bardziej, aż wreszcie dotykając czołem zimnej, wilgotnej ziemi. — Zabierz ją ode mnie, zabij, jeśli chcesz…

    Przez ułamek sekundy ta ostatnia myśl wydała mu się nadzwyczaj słodka, napawająca wręcz nadzieją.

    — Zabij ją — powtórzył głośniej, a jego glosie narastała pewność, rozkosznie go rozluźniając, łagodząc boleśnie napięte mięśnie i otulając pewną wyjątkowo trującą ulgą. — Zabij ją, proszę… — szeptał rozpaczliwie — błagam… niech zniknie… niech nie wraca…

    Całą nienawiść, jaką dotychczas czuł, obito pancerzem stworzonym z czegoś, co trwało w nim nawet jeszcze silniej — zmęczeniem, zrezygnowaniem i zwątpieniem. Wyczerpany, obdarty z jakichkolwiek sił, na półprzytomnie myślał o tym, jak cudownie byłoby… przestać.

    — Zabierz… z-zabierz ją ode mnie — błagał, czując, jak coraz siniej się trząsł, jak gdyby nagle ogarnięty przeszywającym chłodem. — Zabij ją, zrób z nią co zechcesz… bo ja już jestem zmęczony — jęknął cicho, spuszczając głowę. — Nie chcę… ja już nie chcę… — szeptał obłąkańczo. — Nie chcę się starać, nie chcę się już męczyć… Zabij ją — błagał słabym, chorowitym głosem — i pozwól mi się zupełnie załamać…

    Bo tego właśnie potrzebuję, myślał, przejęty nagłym, irracjonalnym lękiem. Potrzebuję zupełnego restartu, maksymalnego regresu. Chcę, by mnie złamano i rozerwano; chcę upaść i już nigdy nie musieć się podnosić. Jestem już zbyt zmęczony…

    — Jestem zmęczony — szepnął rozpaczliwie, ciężko oddychając. — Jestem tak koszmarnie zmęczony!...

    Wiedział, że — na swoje nieszczęście — nie podda się tak długo, jak długo istniał choć cień szansy na trwanie u boku Arii. Wiedział, że tylko jej śmierć mogła go ostatecznie załamać.

    I wiedział, że w pewien zawstydzający, obrzydliwy i wyjątkowo okrutny sposób, właśnie tego potrzebował.

    Bo ona nie wróci. Nie wróci. Będzie żyła gdzieś tam, daleko, beze mnie, a ja bez niej.

    — Będę martwy za życia — dokończył swoją myśl na głos — ale tego właśnie chciałaś, prawda? Więc rozplącz swój warkocz, moja miła — szeptał, nie mogąc nawet patrzeć na ten przerażający posąg. — Rozplącz go, bo im bardziej ja umieram od środka, tym więcej w tobie życia.

    Jeszcze przez krótką, choć rozciągającą się w nieskończoność chwilę, klęczał na ziemi, wciąż potwornie się bojąc spojrzeć na pooraną bruzdami twarz pomnika. I dopiero po kilku sekundach świadomość, że przerażał go kawałek martwego kamienia, niesamowicie go wzburzyła, rozdzierając pancerz stworzony ze zmęczenia i wątpliwości. Zły na to, że ta przedziwna terapia nie pomogła, poddał się szarpiącym go falom gorących dreszczy, niemal dławiąc się tym, co nadal się w nim kłębiło. Całość zaczynała go przytłaczać, dlatego musiał się pozbyć tego balastu. Lecz jak?

    Zastanawiał się nad sposobami, choć od razu do głowy przyszedł mu tylko jeden. I to on przysłonił mu cały rozsądek, rozpalając wewnątrz dobrze mu znaną niespokojną ekscytację.

    Nadal silnie drżący, obłąkańczo uśmiechnięty, zmęczony i rozpalony gniewem, przez moment obserwował swoje dzieło. Kamienna twarz niemal zniknęła pod licznymi bruzdami, ale to nie miało znaczenia — Athan i tak aż nadto wyraźnie ją widział i widzieć będzie nawet wtedy, gdy ten pomnik całkowicie stamtąd zniknie.

    — Nie uwolnię się od ciebie — szepnął nerwowo — chociaż ty uwolniłaś się ode mnie. Nie chcesz odejść… więc chodź. Chodź ze mną.

 

    Należało wiedzieć, kogo i gdzie szukać. Z tą wiedzą cała reszta zdawała się bardzo prosta, a resztę dopełniał swoisty wampirzy czar, który mimowolnie działał na śmiertelnych. Athan rzadko i niechętnie z niego korzystał, ale tym razem zamierzał uczynić wyjątek.

    Speluna, którą miał na celowniku, działała jak wiele podobnych w Norwich, Londynie i wielu innych angielskich miastach: z zewnątrz legalny, choć brudny, odpychający na pierwszy rzut oka interes, a w wewnątrz czarny rynek wszystkim, co tylko dało się sprzedać. Siatka tego typu handlowisk rozrastała się w tak szybkim tempie, że władze nie były w stanie ich na bieżąco kontrolować. Kryzys gospodarczy pogłębiał biedę i mnożył wyrzutków społeczeństwa, którzy gromadzili się zwykle w tego typu miejscach: brudnych, cuchnących zbiorowiskach, w których nikt nikogo nie znał, więc nikt nikogo nie osądzał.

    Ten lokal miał najbardziej dogodną lokalizację, ponieważ w pobliżu nie znajdowały się żadne większe budynki, więc ryzyko zarejestrowania przez jakiekolwiek kamery nie istniało. W pobliżu stało wprawdzie kilka bloków mieszkalnych, lecz okolica była na tyle nieciekawa, że kradzieże czy pobicia były tu na porządku dziennym — co także dobrze się składało.

    Nie czekał na nią długo. Mocno chwiejnym krokiem wyszła z lokalu, żeby zapalić papierosa. Dość mocno wiało, więc ogień cały czas gasł, dlatego odeszła jeszcze kawałek, w okolicę starej wiaty, która miała ją osłonić przed wiatrem. W zalegającym wokół półmroku nie wyglądała najciekawiej: chorobliwie wychudzona, o pociągłej, bladej twarzy okolonych rzadkimi, cienkimi włosami sprawiała wrażenie, jakby ode wielu lat jej jedynym pożywieniem była kokaina. I tak zapewne było, ale to akurat Athana nie obchodziło.

    Gdy zjawił się obok niej, drgnęła przestraszona, z pewnością nawet nie słysząc jego kroków. Mimo to wpatrywała się w niego, wyraźnie zaintrygowana, długo nie wyrzekłszy ani słowa. Czekała na jego ruch, zastanawiając się, czy powinna ryzykować, czy może uciekać. Ale Athan wiedział, że dziewczyna niemal natychmiast podjęła decyzję i zamierzał ją za to zganić — choć przecież właśnie o to mu chodziło.

    — Nieznajomi bywają niebezpieczni.

    Dziewczyna wpatrywała się z niego z rosnącym uśmiechem. Jej oczy zalśniły blaskiem, który rozpalił w Athanie nadzieję, że wszystko pójdzie jak z płatka.

    — Lubię niebezpieczeństwo — zagadnęła zalotnie, spoglądając na niego z największą śmiałością.

    Athan zaśmiał się dźwięcznie, by następnie uśmiechnąć się czarująco. Po chwili wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i wyjął jednego, spoglądając to na dziewczynę, to na zapalniczkę, którą cały czas dzierżyła w dłoni, bezskutecznie próbując zapalić swoją fajkę.

    — Mogę? — spytał, wskazując na zapalniczkę, posyłając jej przy tym ciepły uśmiech. Dziewczyna natychmiast usłuchała, a Athan bez trudu podpalił papierosa, użyczając ognia nowo poznanej znajomej.

    — Dlaczego nieznajomi są niebezpieczni? — spytała z ciekawością, wlepiając w niego swoje wodniste, zielone oczy.

    — Bo nigdy nie wiesz — zaczął, powoli się do niej zbliżając — na kogo możesz trafić.

    Gdy stanął tuż przy dziewczynie, spojrzał na nią z góry, przewiercając ją wzrokiem na wskroś. Widział, że bardzo jej się to podobało; widział to w jej coraz mocniej jaśniejących mętnym blaskiem oczach.

    — A ty — szeptała zalotnie, uśmiechając się szerzej — jesteś niebezpieczny?

    — Ja? — spytał, udając, że się nad tym zastanawia. —  Ja jestem obcy.

    Tym razem to ona się zaśmiała, by w następnej chwili wspiąć się na palce i namiętnie go pocałować. Nie protestując, natychmiast łapczywie odwzajemnił pocałunek, mimo że obrzydzenie oraz wstręt zarówno do niej, jak i do samego siebie silnie nim wstrząsnęły. Zmuszając się do tego paskudnego gestu, wplątał palce w jej włosy, mocno za nie szarpiąc. Dziewczyna przerwała na moment i syknęła z bólu, ale zaraz ponownie wpiła się w jego usta, natychmiast zapominając o bólu. A jemu coraz trudniej było udawać i coraz bardziej musiał zmuszać się do tego, by jej tak po prostu nie odepchnąć — ale był zbyt blisko, a pokusa stale narastała.

    — Teraz nie jesteś obcy — wyszeptała z szerokim, tryumfalnym uśmiechem, gdy wreszcie się od niego odsunęła. — Teraz jesteś mój.

    Athan wybuchnął śmiechem, jednocześnie rozbawiony i rozwścieczony bezczelnością, jaką wykazywała się dopiero co poznana dziewucha. Wyglądała na podrzędną ćpunkę i dziwkę, przez co wampir przez moment pożałował, że wybrał sobie tak prosty cel. Ale nie zamierzał wybredzać, zwłaszcza że idiotka szybko się zgodziła wsiąść razem z nim do samochodu, zapewne przekonana, że czeka ją szalona, namiętna noc. Zaciskając zęby, próbował nad sobą panować, tłumacząc, że od celu dzieliło go tak niewiele. Dlatego nie protestował, gdy podczas jazdy pochylała się nad nim, obcałowując szyję; dopiero gdy jej dłonie zaczęły wsuwać się pod koszulę, nie wtrzymał i na nią warknął, natychmiast doprowadzając ją do porządku. Lecz nadal nie była speszona, a raczej zaciekawiona, a może nawet jeszcze bardziej podniecona, co tym bardziej i szybciej zaczynało doprowadzać Athana do szału.

    To zidiociałe dziewczę nie zdziwiło się nawet, gdy wywiózł ją za Norwich, w okolice wątłego lasku służącego okolicznym za nielegalne wysypisko śmieci. Zaskoczenie na twarzy — wraz z grymasem bólu — okazała dopiero gdy raz jeszcze szarpnął ją za włosy, w ten sposób prowadząc do jednego z drzew i ją do niego przyciskając. W jej oczach na moment błysnął strach, lecz zaniknął, gdy to Athan przejął po niej inicjatywę i przejechał wargami po jej szyi. Kiedy westchnęła głęboko, zintensyfikował pocałunki, jedną ręką trzymając ją mocno za nadgarstek, a drugą opierając na jej lewym ramieniu. Ta jednak z czasem zaczęła się zsuwać na jej szyję, powoli ją obejmując — lecz dziewczyna nawet na to nie zwróciła uwagi.

    A jego gniewne pożądanie rozrywało od środka. Zniecierpliwiony, rozwścieczony, obrzydzony oraz zachęcony i zniechęcony jednocześnie, natychmiast zapragnął zgotować tej idiotce najstraszliwszą śmierć, jakiej nie byłaby w stanie sobie nawet wyobrazić. Chciał tego, ale nie miał na to czasu, a pragnienie cały czas w nim narastało.

    Pierwsze ugryzienie było jak łyk świeżego powietrza, jak głęboki oddech, jak krople wody na spierzchnięte usta. Dziewczyna jęknęła strachliwie, ale choćby i nawet wrzeszczała opętańczo, Athan nie zwróciłby na to uwagi: wysysając z niej krew, zupełnie się zatracał w tej czerwonawej mgle, która oblepiała wszystkie jego myśli. Przez pierwsze sekundy tej wspaniałej rozkoszy, ofiara jeszcze nie reagowała, sparaliżowana szokiem. Dopiero gdy zaczęła się szarpać i nabierać mocy, by zacząć krzyczeć, lewa ręka Athana zacisnęła się na szyi, mocno się nań zaciskając. Powinien sobie pomóc drugą, ale nie był w stanie oderwać się od jej szyi. Wgryzając się raz za razem, czuł wciąż narastający głód; coraz bardziej rozwścieczony, pozwalał, aby szaleństwo żarzyło się w jego żyłach, tym samym zupełnie go zamraczając. Dysząc ciężko, wgryzał się coraz głębiej, by wreszcie wyrwać cały płat skóry — najpierw jeden, potem drugi i trzeci, by wreszcie prawa połowa szyi była zupełnie odsłonięta i zupełnie czerwona. Z rozkoszą zlizując to, co ściekało po jej ramionach, na moment oderwał się od uczty, spoglądając na konkietę z najczystszą żądzą mordu. Wiotka, posiniała, wciąż jeszcze trzęsła się z wysiłku, naiwnie walcząc o życie. Ten widok niespodziewanie ucieszył, a wręcz rozczulił Athana; przechylając lekko głowę, obserwował, jak jej pociemniałe ze strachu oczy rzucają mu ostatnie, spanikowane spojrzenie. Dopiero wtedy, ozdobiona czerwienią krwi i fioletem śmierci, zaczynała mu się podobać. Zbliżając swoją twarz do jej policzka, westchnął głęboko, ujmując jej twarz w dłonie i raz jeszcze składając na jej ustach czuły pocałunek. Teraz smakowały zupełnie inaczej, dużo lepiej.

    Gdy już zupełnie znieruchomiała, powrócił do szyi, łapczywie się w nią wpijając. Pił bez opamiętania, w szaleńczej hipnozie myśląc tylko o swoim głodzie, którego nie dało się nasycić. Athan nie był bowiem głodny krwi. Był głodny wrażeń, którymi niegdyś nieustannie się sycił i za którymi coraz bardziej tęsknił.

    Westchnął głęboko, gdy poczuł, że — przynajmniej fizycznie — był już dostatecznie nasycony. Już miał odrzucać ciało, gdy zrobił jeszcze jedną rzecz: chwycił ją mocno za włosy i szarpnął, wyrywając garść ciemnobrązowych pasem. Przejechał nimi po okrwawionej szyi, a następnie uniósł ku swej twarzy, napawając się ich zapachem. Chowając je do kieszeni, podniósł ciało dziewczyny, chowając je do bagażnika. Ukryje je u siebie, tu było zbyt niebezpiecznie.

    Poza tym lubił trzymać przy sobie to, co cenne.

 

    Nie pamiętał reszty. Nie pamiętał, jak ukrywał ani jak wrócił do domu. Wykończony, półprzytomny, ledwie pamiętał, jak wszedł do salonu, chwycił karafkę z krwią i rozbijał ją o posadzkę. Tłukł każdą, którą napotkał na swojej drodze, bez względu na to, co znajdowało się w środku. Nie robił tego dla wyładowania gniewu czy jakichkolwiek innych emocji. Robił to, bo nad sobą nie panował — czuł się tak, jakby ciało przejął ktoś zupełnie inny albo jakby wyrwano z niego ducha, pozostawiając tylko bezmyślną, ludzką powłokę.

    Ocknął się lekko dopiero w momencie, w którym do salonu wpadła przerażona pani Adrianna. Patrząc na rozbite szkło i kałużę krwi wymieszaną z rumem i whisky, wybałuszyła oczy, wpatrując się w bezbrzeżnym przerażeniem w swojego szefa.

    — Mój Boże… — wyszeptała zupełnie zszokowana.

    — Niech pani wraca do siebie, pani Adrianno — odparł obojętnym, sennym wręcz tonem. — Nic się nie dzieje, ja to później posprzątam. Niech pani kładzie się spać.

    — A-ale…

    — Nalegam — wycedził, choć starał się zachować spokój — zwłaszcza przy pani Adriannie.

    Na szczęście usłuchała i natychmiast umknęła do swojej sypialni. A on, z braku innych butelek i pomysłu na to, co robić dalej, podszedł chwiejnym krokiem do sofy, usiadł na ziemi i oparł się o białe obicie kanapy. Odetchnąwszy głęboko, pomyślał, że jest potwornie zmęczony. Chętnie zasnąłby w takiej pozycji, w jakiej się aktualnie znajdował, choć wiedział, że nie mógł sobie na to pozwolić. Przecież musiał jeszcze posprzątać, tak jak obiecał pani Adriannie — zwłaszcza że Jehanne i Ishmael zapewne niedługo wrócą i mogą się zdziwić, widząc salon we krwi. Raz jeszcze wzdychając ciężko, próbował sobie przypomnieć, co robił w ciągu ostatniej godziny, ale czarna dziura na dobre rozgościła się w jego pamięci, a Athan nie miał ani siły, ani ochoty, by próbować z nią zawalczyć. Był zbyt zmęczony. Zmęczony. Tak cholernie, potwornie, przerażający zmęczony…

    …nieprzerwalnie od setek lat.

    Zmęczony udawaniem. Zmęczony wmawianiem sobie, że to miało jakikolwiek sens. Jaki? Ile dobrego przyniosła ta jego udawana zmiana? A ile złego przyniosła jemu? Gdyby nigdy nie zaczął udawać, nie poznałby Arii. Nie pokochałby jej, a ona — co ważniejsze — nie pokochałaby jego. I nie musiałaby za ich oboje walczyć o coś, o co walczyć nie było żadnego sensu. Ale wyglądało na to, że i ona wreszcie się poddała. Uśmiechnął się kpiąco pod nosem, niemal zaskoczony tym, jak źle potoczyła się ta jego długowieczność  i jak tragicznie zmarnował potencjał nieśmiertelności. Był dobry w marnowaniu, był dobry w niszczeniu, rujnowaniu i zawodzeniu. Dlaczego więc miał z tego rezygnować?

    Aż nagle do niego dotarło. Wiedział, co zrobić, a myśl ta była tak piękna, lekka i orzeźwiająca, że aż odbierająca dech w piersi. Dziwił się, że wcześniej na to nie wpadł, ale dłużej się nad tym nie zastanawiał — liczyło się tylko to, że wreszcie nabrał pewności, że oto znalazł jedyne właściwe wyjście, jedyne rozwiązanie większości swoich problemów. Uśmiechnięty, zrelaksowany, po raz pierwszy od dawna uspokojony, odetchnął głęboko, wreszcie rozluźniając swoje napięte mięśnie.

    Już wiedział, co zrobić. Nareszcie to wiedział.

    Istniał tylko jeden problem.

    Tym razem — po raz pierwszy w życiu — szczerze pragnął, by Aria nigdy nie zechciała do niego wrócić.

    Po raz pierwszy w życiu nie chciał jej już nigdy więcej ujrzeć, ponieważ jej brak był jedynym warunkiem, by wreszcie się udało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^