ROZDZIAŁ 181

EMMET

Wyraźnie czegoś tu nie rozumiał, ale wbrew pozorom, wcale mu to nie przeszkadzało. Ciekawie się obserwowało, jak dokładka ziemniaczków wywołała przy stole jakąś małą, cichą wojnę, w której każdy zdawał się brać swój udział. Marisa pobladła i wpatrywała się w Arię z wyraźną pretensją, Athan był z czegoś dość mocno niezadowolony, choć starał się to ukryć. Antony marszczył podejrzliwie brwi, łypiąc ponuro to na niego, to na Vasco, a Ishmael wydawał się tym wszystkim dość mocno ubawiony. I tylko ta ruda, której imienia Emmet zdążył zapomnieć, najwyraźniej nie za bardzo wiedziała, co się działo — podobnie zresztą do niego. Z tą małą różnicą, że jemu ta nieświadomość bardzo pasowała.

— Biała szałwia jest dla frajerów — skwitował Emmet, gdy już przełknął złowieszcze ziemniaczki. — Prawdziwa zabawa jest z licantulicus aquariani. Z likantyjką — uzupełnił, spoglądając na Arię z rozbawieniem, wiedząc, że domyślała się, do czego właśnie zmierzał. — Ziółko silnie halucynogenne, o którym opowiedział Arii pewien młody ogrodnik… Cedrik, pamięta go ciotka? Cedrik był bardzo oczarowany Arią i nie dość, że opowiedział jej o tych ziółkach, to jeszcze dał się nimi nakramić. Mało się tam nie przekręcił — zachichotał — ale był tak zakochany w Arii, że chciał się naćpać każdą kombinacją ziół, jakie tylko znał, żeby tylko jej zaimponować. Bo ta małpa go oczywiście podburzała: trzepotała rzęsami, zawijała kosmyki na palec, świeciła cyckami i mruczała, jaki to ten Cedrik mądry i oddany swojej pracy. To był czas, kiedy z Arią dowiedzieliśmy się bardzo dużo o ziołolecznictwie. I o ziołoszkodnictwie!

Marisa wybałuszyła oczy, wyraźnie nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Emmet dziwił się temu zdziwieniu: wszak ciotka z pewnością wiedziała, że z Arii niezły nicpoń i tylko oficjalnie nie sprawiała problemów. Ale z Vasco było jak z małą, inteligentną nastolatką: wiedziała, jak psocić tak, by nikt jej nie nakrył.

— Spokojnie, ciotka — Emmet wybuchnął wesołym śmiechem — nikomu nic się nie stało! No co ty, ciocia — dodał poważniej — pilnowałem jej! Gdyby nie ja, cały przybytek puściłaby pewnie z dymem! To znaczy — dodał, odchrząkając cicho — ja jej pilnowałem, żeby nie robiła głupot, a potem — spojrzał na Arię, szeroko uśmiechnięty — ona mnie w te same głupoty wciągała! Powiedziałbym, że Aria w żadnym razie nie skorzystałaby z tej sztuczki jeszcze raz — dodał, opierając się łokciami o brzeg stołu, układając sobie brodę na splecionych dłoniach — ale za każdym razem, gdy mówiłem: „Nieee, Aria nigdy by się do tego nie posunęła!” — zakrzyknął, udając wysoce optymistyczny ton — najpierw obrywałem po głowie za to, że w nią nie wierzyłem, a potem patrzyłem, jak robi właśnie to, czego moim zdaniem więcej miała nie robić.

Emmet wiedział, że trochę upokarzał Arię w oczach jej bliskich, ale ani trochę nie było mu jej żal. Nie dlatego, że był złośliwy i miał jej coś za złe. Wprost przeciwnie — kochał ją i Aria doskonale o tym wiedziała. Ale tyle, ile on się przez nią wstydu najadł, nie był w stanie nawet zliczyć, więc skoro trafiła się okazja na rewanż, to oboje wiedzieli, że Emmet musiał z niej skorzystać.

— Najgorszemu wrogowi nie życzyłbym nieprzychylności Arii — stwierdził, udając śmiertelnie poważny ton. — I za to już cię lubię, Antony – odważny z ciebie gość! — klepnął siedzącego obok de Clare’a po plecach tak mocno, że zaskoczony rudzielec aż zachłysnął się właśnie przeżuwaną sałatką. — Dlatego, ja ci mówię: jak jej podpadniesz, lepiej zamknij jej dostęp do ogrodu. I do kuchni. I w ogóle może wynieś się na inny kontynent — dodał ogólnie, wzruszając ramionami. — Bo albo cię zabije, albo w sobie rozkocha. I nie wiem, co jest gorsze! — zaśmiał się wesoło. — Zwłaszcza że zwykle obie opcje kończą się tak samo — wyjaśnił grobowym tonem.

Reakcje na jego rewelacje były prawdziwie skrajne: Antony nagle jakby zesztywniał, Marisa wciąż nie bardzo wiedziała, czy w to wierzyć i się oburzać, czy nie wierzyć i zacząć śmiać. Podobnie zresztą miał Athanasius, który z jednej strony wyglądał na nieco rozbawionego, ale momentami miał minę typu „po kolacji musimy porozmawiać, młoda damo”. Za to Ish i jego rudowłosa partnerka byli zachwyceni i chętnie wychwytywali każde słowo, co kazało Emmetowi przypuszczać, że albo wyjątkowo za Arią przepadali, albo wprost przeciwnie.

— Nie no, spokojnie — odparł po chwili, spoglądając na Athana — tobie chyba nic nie grozi, do ciebie zawsze miała słabość. Podobno już od chwili zobaczenia cię w szpitalu — dodał, szczerząc się na widok miny Arii — ale nie wiem, ile w tym prawdy i o co właściwie chodzi, bo bełkotała o tym kiedyś po pijaku.

— Znam ją od niedawna — powiedział Ish — ale w jej przypadku nie potrzeba dłuższej znajomości, by się domyślić, że to… hm…

— Kompletna, niezrównoważona szajbuska? — podsunął uprzejmie.

— Ty to powiedziałeś.

— Mówię, jak jest. Co nie, Aria? — zagadnął wesoło. — Choćbyś chciała – a wiem, że nie chcesz – to nie zaprzeczysz! Ach — westchnął marzycielsko, patrząc niewidzącym wzrokiem w dal — aż tęsknię za tą beztroską młodością, kiedy to robiło się te wszystkie rzeczy, które wspomina się teraz z nostalgicznym zażenowaniem…

— Ja chętnie posłucham — zagadnął wyraźnie rozochocony Ishmael, uśmiechając się szeroko.

— Nie mogę nic powiedzieć — wyjaśnił, udając ponury ton. — Ciotka tu jest. No i Athan. Jak się dowiedzą, co ich wychowankowie robili wyrwani spod opieki, to nie będą z nas dumni.

Sam nie wierzył w ten argument, poza tym Marisa doskonale wiedziała, że po ich dwójce mogła się spodziewać dosłownie wszystkiego. Nie był tylko pewien, jak Athanasius zareaguje na te wszystkie rewelacje, ale bardzo go to ciekawiło, więc tym bardziej zamierzał złamać własny zakaz.

Zamierzając rozpocząć ten festiwal żenady, Emmet zwrócił się ku wciąż wielce zainteresowanemu Ishmaelowi i, robiąc bardzo poważną minę, zaczął gwałtownie gestykulować, wyginając dłonie w najróżniejszy sposób. Ostatecznie całość nieco przypominała język migowy, choć dość pokraczny. Drawson, nie znając tych znaków, wpatrywał się w Wattsa jak w idiotę, z małym zniecierpliwieniem czekając na puentę.

— Jak raz poszliśmy do baru czegoś się napić — wyjaśnił Emmet, wreszcie uspakajając swoje ręce — to do Arii podbił jakiś pijany typ. To akurat nie było nic nadzwyczajnego, do niej wiecznie ktoś podbijał. I jakimś cudem — zakrzyknął, udając wielkie oburzenie — nikogo nie interesowało, że była tam ze mną, jakby w ogóle nie brali pod uwagę, że byłem jej facetem! Bo nie byłem — wyjaśnił prędko, zerkając kątem oka na Athana — ale tak to powinno wyglądać, nie?! No ale — odchrząknął, wznawiając opowieść — podbił do niej ten typ, a Aria, jak to Aria, nie mogła mu przecież tak po prostu dać w pysk, bo to jak na jej standardy było za nudne. Więc zaczęła machać łapami jak ja przed chwilą, udając, że jest głuchoniema i nic nie rozumie. Kurde — zaśmiał się na samo wspomnienie — prawie się popłakałem ze śmiechu, jak typ próbował jej odpowiadać i po swojemu się dogadywać! Najpierw coś tam migać próbował, potem chciał do niej liściki pisać, to mu Aria po łapach strzelała, dając do zrozumienia, że ma do niej tylko gestykulować. No nie mogę powiedzieć — zachichotał — starał się koleś, no starał! Ta, tylko że zaraz za nami stanął prawdziwy głuchoniemy i zaczął bełkotać, że jesteśmy, za przeproszeniem, chuje i chamy. Tak się wściekł — tłumaczył z rozbawieniem — że próbował mnie trzasnąć po łbie butelką. Ledwie się odchyliłem, to zaraz spieprzyliśmy, bo ten głuchoniemy jakiś taki strasznie agresywny był.

Pamiętał, że od tego czasu miał duży uraz do osób głuchoniemych, w ogóle nie ubolewając nad ich biednym losem. I nawet jak w swojej pracy trafiła mu się jedna kobieta z aparatem słuchowym, z góry założył, że to pewnie jakaś wredna zołza i starał się trzymać od niej z daleka.

— A pamiętasz spanie u Karmela? — spytał nagle Emmet, patrząc na Arię, ledwie powstrzymując się od śmiechu na samo wspomnienie. Zwłaszcza że doskonale znał odpowiedź na zadane przez siebie pytanie – wszak czegoś takiego nie dało się zapomnieć. — Byliśmy na jakiejś imprezie gdzieś na jakimś wypizdowiu — wyjaśnił. — No, to było dzikie — wybałuszył oczy na samo wspomnienie tego, co się tam działo — i nie było szansy, żebyśmy się w takim stanie do siebie doczłapali, choć początkowo taki z Arią mieliśmy zamiar. To zadzwoniłem do Karmela, mojego dobrego kumpla, bo akurat mieszkał blisko, czy byśmy mogli u niego przenocować. Nie widział problemu, więc poszliśmy, chociaż ledwo trzymaliśmy się na nogach. On mieszkał w takich bliźniaczych domkach, co one wszystkie są takie same, no wiecie… No. Często u niego bywałem, więc wiedziałem, jaki to numer. Wiedziałem też, jak się tam dostać, żeby nikogo nie budzić, bo Karmel tam z rodzicami mieszkał. Bo tam takie jedno okienko dało się łatwo podważyć, jak się znało na to sposób. No a ja często tak do niego właziłem, bo to nie pierwszy raz, jak u niego po imprezie nocowałem. No to z Arią tam poleźliśmy, otworzyłem okno, wleźliśmy i poszliśmy w kimę. Tylko że, kurde — zaśmiał się, widząc oczyma wyobraźni tę scenę — rano obudziło nas szczekanie psa. Jeszcze byłem skacowany jak diabli, więc mało kontaktowałem, ale coś mi się wydawało, że Karmel nie ma psa. No ale mógł sobie w tym czasie kupić, nie? — spytał, spoglądając na swoich słuchaczy, oczekując potwierdzenia. — No właśnie! Ale nagle — krzyknął niespodziewanie, mocno uderzając otwartą dłonią w stół — jak się jakaś babka nie zaczęła drzeć, że kim my jesteśmy, że wynocha z jej domu i że ona wzywa policję! I pewnie się domyślacie — zachichotał — ale to nie była matka Karmela. I to nie był dom Karmela — doprecyzował z rozbawieniem. — Od razu nam kac minął, jak uciekaliśmy przez okno, żeby nas nie zdążyła rozpoznać! Aj —  zakrzyknął z chwilową irytacją — bo mi się numerki popieprzyły i wleźliśmy do 2116, a powinno być 2119.

Sam nie wiedział, jak to możliwe, że sprawa rozeszła się po kościach. Ostatecznie nie dotarł do nich żaden donos, bo albo właścicielka ich nie rozpoznała i nie potrafiła podać rysopisu sprawców, albo w ogóle nie zgłaszała tego policji. Na jakąkolwiek opcję się zdecydowała, Aria i Emmet nie ponieśli większych konsekwencji — no może poza faktem, że Karmel się na nich wściekł, że najpierw się na coś umówili, a potem to olali.

— Albo raz jak byliśmy na takim koszmarnym kacu — zawołał, nagle sobie o tym przypominając i momentalnie wybuchając śmiechem — i mieliśmy cholerną ochotę na krew. No a przecież ludzi atakować nie będziemy, nie? — spytał tonem wskazującym, że to oczywistość. — Ale szpital był niedaleko, to stwierdziliśmy, że jak sobie pożyczymy jeden czy dwa worki krwi, to się nic nie stanie! I wleźliśmy tam, ale nas David przy…

Nie dokończył, z opóźnieniem zauważając dyskretne znaki, które przekazywała mu Aria, a pod wpływem których Emmetowi na chwilę zrobiło się gorąco. Przyjaciółka bowiem wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że powinien czym prędzej zamilknąć, bo nikt nie znał tej historii i nic dziwnego — włamywanie się do szpitala, aby ukraść krew, nie było najbardziej chwalebne.

— To znaczy… — odchrząknął, z zażenowaniem drapiąc się po karku — to znaczy… już nic, to nieważne… nieważne.

Przypadkiem natknął się na spojrzenie Athana, który był wyraźnie zszokowany. Układając ostrożnie łokcie na stole, zakrył dłonią usta, wpatrując się w Arię z taką miną, jakby za chwilę miał jej powiedzieć, że ma szlaban do osiemnastki — albo do osiemsetki. Emmet nie chciał wiedzieć, co Tismaneanu zamierzał powiedzieć Arii na temat tego, co usłyszał, ale miał nadzieję, że przyjaciółka nie będzie miała przez to większych kłopotów.

— Oj tam — zaśmiał się nieco nerwowo — zwykłe wygłupy rozpuszczonych nastolatków. No nie? — spytał, puszczając oczko. — Ale dla nas to chleb powszedni. Zwłaszcza dla Arii – dla niej normalnym było całowanie manekinów, którzy się potem okazywali całkiem żywymi i całkiem zszokowanymi facetami — zaśmiał się na samo wspomnienie. — Albo wynajęcie jakiemuś facetowi dziwki, żeby wrobić go w zdradę i w ten sposób rozbić związek jakiejś laski, która strasznie wtedy czymś podpadła Arii. Dlatego mówię — raz jeszcze poklepał Antony’ego po plecach — tak otwarte okazywanie Vasco niechęci to wielki akt odwagi z twojej strony, mój przyjacielu! Nie chciałbyś być obiektem jej zemsty, zaufaj mi.

W oczywisty sposób żartował, podejrzewając, że także Aria z Antonym tylko udawali niechęć. W końcu de Clare był Stworzonym Elijaha, więc w pewnym sensie jego i Arii bratem, toteż nawet z samego szacunku do Elijaha Aria powinna go lubić. I tak zapewne było, dlatego Emmet nie zamierzał w to głębiej wnikać.

 

Gdy kolacja znacznie zwolniła, a goście nieco się rozleniwili, Emmet uznał, że czas najwyższy zająć się tym, po co właściwie tu przyjechał: porwaniem Arii. Gdyby mieszkała w Londynie, tak jak początkowo przypuszczał, byłoby łatwiej, ale skoro mieszkała w Blickling, i to z Athanasiusem, raczej nie miał wielkiej szansy na samotne spotkanie ze swoją przyjaciółką. Dlatego musiał użyć podstępu.

— No dobra, pani domu — zaczął, rozciągając się w krześle — a teraz oprowadź mnie po rezydencji i pokaż mi moją samotnię, jak na gospodyni przystało. No chyba że — zerknął na Athana — Aria nie ma tu jeszcze takich praw i mieszka tu tylko jako lokatorka?

Ta mała szpileczka była umyślnym działaniem i natychmiast zadziałała: Athanasius nagle spoważniał, lekko zaciskając wargi, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie spodobało mu się to pytanie. 

— Aria ma w tym domu takie same prawa, jak ja.

— Nie za bardzo mi odpowiedziałeś — mruknął — ale sam sobie resztę dointerpretuję, dzięki. No, wstawaj — zawołał w stronę Arii, sam podnosząc się z krzesła — idziemy na wycieczkę. Przepraszamy państwa — skłonił się lekko — zaraz wracamy.

Ani myślał zaraz wracać, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Gdy niespiesznym krokiem opuścili pomieszczenie, znikając z pola widzenia reszty, dał się poprowadzić kawałek Vasco, która zapewne naprawdę zamierzała mu pokazać jego sypialnię. Z tym że to w tamtym momencie najmniej go interesowało.

— Ari — szepnął, używając ksywki, którą niegdyś często ją raczył, za co często go ochraniała, oskarżając o lenistwo rzędu skrócenia jej imienia o całą jedną literkę — co mnie obchodzi ta chata? Mało razy ją widziałem, jak z Cavendishami tu na kolację wpadaliśmy? Chodź — kiwnął głową w stronę wyjścia, od razu się ku niemu kierując. Aria natychmiast ruszyła za nim, a Emmet podejrzewał, że już się domyślała, co mu chodziło po głowie.

Zdziwił się, że zapadła już noc — przy stole, otoczony miłym towarzystwem, czas płynął bardzo szybko, toteż nie zwracało się uwagi na takie szczegóły. Rześkie, wieczorne powietrze pachniało kwietniem: w tej specyficznej, wyimaginowanej woni dało się wyczuć chłód nocnych przymrozków, pierwsze promienie słońca, zapach kwitnących kwiatów i żegnający zimę trel ptaków. Emmet odetchnął głęboko, przekonując się, że wpadł na bardzo dobry pomysł z tą wieczorną schadzką. Prowadząc Arię gdzieś przed siebie, rozejrzał się dookoła, po czym skręcił w lewo, w stronę kwietnych ogrodów. Krocząc równymi, gładkim alejkami mijali oplewione, przygotowane na wiosnę grządki, starając się ich nie rozdeptać. Cały czas szukał jakiejś dogodnej lokalizacji i skusił go dopiero cichy szum pluskającej w fontannie wody. Biała, marmurowa ozdoba znajdowała się w centrum małego niewielkiego labiryntu. Żywopłoty, równo przycięte, stanowiły doskonałą osłonę, z której Emmet zamierzał skorzystać.

— Twój facet się chyba na nas wkurzy, że tak mu spieprzyliśmy — mruknął, wybierając jakiś w miarę wysoki krzak, siadając pod nim i wygodnie się o niego opierając. Nie musiał zachęcać Arii, bo ta zaraz zrobiła to samo.

Wiosna zawitała do Blickling na dobre, dlatego trawa była już świeża, miękka i zielona, dzięki czemu swobodnie mogli na niej usiąść. Labirynt wysokich, krzewistych figur skrywał ich przed resztą gości, którzy nie byli im w tamtym momencie potrzebni. Mogli wybrać jakieś bardziej wygodne miejsce: jedną z poustawianych wokół ławek, altanę, mostek przy stawie; dogodnych miejsc było aż nadto. Jednak były zbyt banalne, zwłaszcza że mało kto pomyślałby o tym, by chować się przed gośćmi w krzakach. Bo po co i na co? Tego nikt nie wiedział i Emmet nawet nie zamierzał się nad tym zastanawiać.

— Ale spokojnie — mruknął, machnąwszy lekceważąco ręką — jakoś mu to wytłumaczę. Od jutra będę grzecznym, kulturalnym gościem polegającym gospodarzom, ale teraz…

Rozejrzał się ukradkiem, upewniając się, że byli sami, po czym wyjął z marynarki podkradzioną spod stołu butelkę whisky. Odkorował ją jednym zwinnym ruchem, po czym podał Arii.

— Kieliszków nie udało mi się rąbnąć, więc będziemy pili po staremu — wyjaśnił z szerokim uśmiechem. — Damy przodem!

Zaimponowała mu, gdy wypiła wcale niemały łyk bez choćby cienia odrazy na twarzy. W zasadzie powinien być do tego przyzwyczajony, ale od zawsze bardzo lubił to poczucie, że Aria zawsze go czymś zaskakiwała.

— Czy nie mogłem pić razem z innymi, spytasz? — zagadnął, udając poważny ton. — Nie no — prychnął z rozbawieniem — kogo my chcemy oszukać, i tak o to nie zapytasz. Ale jestem zazdrosny — wyjaśnił dobitnie — i chcę popić z tobą w samotności, jak na dwójkę alkoholików przystało. Zdrowie! — zakrzyknął, wychylając łyk z butelki, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.

Picie z gwinta nie było zbyt kulturalne i z pewnością nie przystało dwójce dobrze wychowanych wampirów. Ale będąc razem niemal zawsze zrzucali z siebie uciążliwą etykietę, bawiąc się niczym nieokrzesani, niedouczeni wieśniacy. Zapomnienie było ich ulubioną rozrywką, bo otwierało mnóstwo drzwi, które reszta z ich sztywnego otoczenia bała się otworzyć. Emmet nieraz się nad tym zastanawiał, dlaczego tak go do nich ciągnęło, ale odpowiedź zdawała się prosta: za młodu nie miał możliwości się wyszaleć. Jedną z przyczyn było dorastanie w wysoko postawionej, arystokratycznej rodzinie, gdzie żadne niskie rozrywki nie były mu pisane; jego miały bawić tylko książki i szachy. Jednak drugą, znacznie ważniejszą kwestią było jego kalectwo. Od jedenastego roku życia poruszał się na wózku, a w innych przypadkach nosiła go służba. To wszystko było potwornie uwłaczające i zabijało w Emmecie wszelką chęć do życia i odkrywania przyszłości. W pewnym sensie uratował go wampiryzm, ale i o tym myślał z trudem. Wampirem został tylko dlatego, że Marisa Cavendish, dobra znajoma jego rodziny, doglądała jego i domu po nagłej śmierci rodziców, a po blisko roku zamieniła w wampira. Przemiana uleczyła jego bezwładne nogi, ale Emmeta nieraz dopadała gorzka myśl, że oto potrafił chodzić tylko dlatego, że jego rodzice zginęli w wypadku.

Ale nie zamierzał tego rozpamiętywać, zwłaszcza że wreszcie miał okazję spotkać się i porozmawiać z jedną z najbliższych osób w jego życiu.

— Nie martw się — odparł nagle uprzejmym, pokrzepiającym tonem, przejmując od niej butelkę — nie powiem Athanowi, że chlałaś pod krzakiem jak pierwsza lepsza dziwka — wyszczerzył się szeroko. — Bo z ciebie teraz taka prawdziwa dama się robi, nie? No wiesz, teoretycznie zawsze taką byłaś, ale praktycznie to nigdy — zaśmiał się wesoło. — Ale teraz chyba nie masz wyjścia, nie? Teraz to wszystko twoje – wielki dwór, służba na zawołanie i ty – właścicielka tego wszystkiego. To znaczy chyba, zakładając, że ten twój tak będzie chciał. Na razie chce chyba, co? Jak ci się zdaje? — spytał znacząco, spoglądając na nią i podając butelkę. — Oj, Ari, nie gniewaj się na mnie za tę wścibskość. Ale nie będę udawał, że się tym nie interesuje i się o ciebie nie martwię.

Emmet odwrócił na moment głowę, przyglądając się górującemu nad nimi wielkiemu dworowi. On sam był przyzwyczajony do tego rodzaju bogatych wnętrz pełnych przepychu, podobnie zresztą jak Aria, nawet jeśli jej rodzice nie byli zbyt zamożni. Jednak od prawie dwustu lat żyła jak prawdziwa dama, najpierw u Athanasiusa, potem u Elijaha. Mimo coś zawsze mu w tym obrazku nie pasowało.

— Jakoś nigdy nie umiałem sobie ciebie takiej wyobrazić, wiesz? — zagadnął. — Takiej, no wiesz… ustatkowanej. Wyobrażałem sobie — podjął z szerokim, rozbawionym uśmiechem — że podczas swojej jakiejś podróży spotkasz jakiegoś dzikusa, takiego, no wiesz, opalonego, w długich, poplątanych włosach, we wzorzystych koszulach i oczywiście bezdomnego — zachichotał — pomieszkującego w podróży pod namiotem. I ty byś się w nim zakochała, on w tobie i tak byście sobie razem żyli, młodzi, szczęśliwi i bezdomni, w wiecznej podróży zwanej życiem — dokończył filozoficznie, chwytając się dramatycznie za serce. — Albo w zwykłej podróży, jak byście tam chcieli. No ale teraz — mruknął, upijając łyk, choć czuł, że powoli miał dość — chyba nic z tego, co?

Był sobą zażenowany, że wraz z każdym kolejnym łykiem alkohol coraz mniej mu smakował, a twarz mu wykręcało w potwornym grymasie, z którego Aria cały czas się śmiała. O tą się akurat nie martwił — zawsze miała niezły spust i solidną głowę, toteż zwykle się tak zdarzało, że gdy razem pili, to Vasco musiała prowadzić go do domu — chociaż powinno być odwrotnie. Dlatego nigdy się z Arią o to nie zakładał i dlatego przyjaciółka uwielbiała mu to wypominać.

— Bo ten związek to tak na poważnie już teraz, tak? — spytał, uważnie przyglądając się Arii. — Czy jeszcze nie wiesz? Wybacz, że tak dopytuję, ale pamiętam, że już kiedyś byłaś w nim zakochana, to niespecjalnie był zainteresowany i… dobra, nieważne — rzekł nagle, nie chcąc kończyć; wiedział, że im więcej by powiedział, tym bardziej by to Arię zabolało. Mimo to aż cisnęły mu się na usta kolejne wątpliwości. — Sama wiesz, jak było. Wiec… jesteś go pewna, tak? Nie no — mruknął, wzruszając ramionami — ja prywatnie Athana lubię, zawsze go lubiłem. Ale nie wiem, czy bym mu oddał twoją rękę — dodał, szczerząc się wesoło. — No ale — dodał głośniej — jeśli ty jesteś go pewna, to ja też. Tylko żebyś tę pewność miała. Tylko na tym mi zależy, Ari.

Z jednej strony się tłumaczył, choć z drugiej strony wiedział, że nie musiał. Z Arią zawsze doskonale się rozumieli, zawsze się o siebie martwili i sobie pomagali. Wiedział, że Vasco w pewien sposób przeżywała jego wyjazd do Stanów, lecz nie dlatego, że opłakiwała jego brak, a dlatego, że z całych sił życzyła mu powodzenia. Dlatego tym razem to Emmet się o nią martwił — wszak wchodziła w zupełnie nowy etap w swoim życiu. Watts wiedział, że Aria wyjątkowo mocno kochała Athana i o ile jej uczuć był pewien, tak jej Stwórcy już niekoniecznie. I to go nieco martwiło, jednak nie zamierzał Arii tego wypominać, przestrzegać czy pouczać. Ale nie planował też ukrywać swojego niepokoju.

— Poza tym znam cię jak mało kto i wiem, że dla ciebie nawet Londyn był za mały, a co dopiero taka mała wiocha. Sama mi kiedyś mówiłaś — dodał, nagle sobie o tym przypominając — że ani myślisz zostać jakimś byle prowincjonalnym wampirem i siedzieć całe życie w jednym miejscu jak konserwa w puszce. Co ty tu będziesz robiła? — spytał po chwili ciszy, rozglądając się dookoła. — Karmiła konie, spacerowała wokół ogrodów i malowała? Nie boisz się, że kiedyś zaczniesz się tu dusić? Nie myśl sobie, że cię stąd jakoś odciągam albo do czegokolwiek zniechęcam — wyjaśnił natychmiast, asekuracyjnie podnosząc ręce. — Wiesz przecież, że chcę tylko twojego dobra. Athan na pewno też, ale… mam wrażenie, że jest trochę zaborczy. To znaczy, mam to na myśli, że jeśli on uważa coś za słuszne, to tak musi być i każdy musi się z tym zgadzać. Chociaż ciebie to raczej nie da się przegadać — zaśmiał się wesoło — więc tym nie powianiem się martwić!

To jedno naprawdę go pocieszało. Wiedział, że Tismaneanu miał twardy i dość specyficzny charakter; zdaniem Emmeta to ten typ, który łatwo tłamsi słabszych od siebie. Gdyby nie znał Arii, bałby się, że jej facet całkiem ją zdominuje, lecz na szczęście mało było na świecie istot tak upartych jak Aria, dlatego Watts wierzył, że przyjaciółka za żadne skarby nie da się zniżyć do roli cichej, uległej żony bez prawa do własnego zdania.

Nie chciał więcej rozmyślać o tak ponurych wizjach; chciał tylko usłyszeć, że Aria jest szczęśliwa. Dlatego planował zmienić temat na bardziej ogólny, bo fakty były takie, że odkąd wyjechał, nie miał pojęcia, co się działo w Anglii. Wprawdzie od czasu do czasu rozmawiał przez telefon z Marisą, ale wciąż cierpiał na niedobór czasu: praca w Ministerstwie pochłaniała większość wolnego, a resztę zabierał jego Stworzony, Thomas. Ten wprawdzie był już niemal w pełni wyuczony, ale oboje wychodzili z założenia, że zawsze było coś, co można jeszcze poprawić.

— A tak w ogóle to co mnie ominęło? Zaraz po pogrzebie wróciłem do Ameryki — mruknął markotnie na samo wspomnienie tego jakże bolesnego czasu — i nie za bardzo się orientowałem, co się działo. Chciałem zostać — tłumaczył, samemu czując się winnym tego zniknięcia — ale ciotka mnie wyganiała. Wiesz, jaka ona jest: nawet w obliczu własnej tragedii skupiała się głównie na innych. Nie chciała, bym zaniedbywał obowiązki i wręcz błagała mnie, bym wyjechał, bo czułaby się winna, gdybym przez nią miał jakieś kłopoty. A urlopu i tak nie chcieli mi przedłużyć — burknął — więc po kilku dniach musiałem wracać. No i był jeszcze Thomas, którego jeszcze nie chciałem spuszczać z oka. Zastanawiałem się nawet, czy by go tu nie zabrać, żebyś go poznała, ale to bardzo pilny student — zaśmiał się cicho — i uparł się, że nie chce ominąć żadnych egzaminów. Kiedyś porwę cię do Stanów — zagroził — to wtedy was przedstawię. Na pewno byście się polubili!

Tego jednego był pewien — Thomas, podobnie do Arii, był bardzo żywiołowy i pewny siebie. Akurat Emmet zawsze cenił w ludziach te cechy, dlatego tak łatwo dogadywał się zarówno z Arią, jak i ze swoim Stworzonym. Jednak Thomas był W Stanach, cały, zdrowy, bezpieczny i skupiony na nauce. A on sam mógł skupić się wreszcie tylko na Arii, na co miał ochotę już od dłuższego czasu. Naprawdę za nią tęsknił i cieszył się z tego spotkania, zwłaszcza że na następne zapewne będą musieli poczekać kolejne kilka lat.

Oby tylko nie przy okazji jakiejś kolejnej tragedii, przeszło mu mimowolnie przez myśl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^