ATHANASIUS
Z daleka
wyglądali jak szczęśliwa, zakochana w sobie para.
Z bliska
wyglądali jak szczęśliwa, zakochana w sobie para.
Choć przez
chwilę, ledwie krótką, ulotną, trudną do uchwycenia, czuli się jak szczęśliwa,
zakochana w sobie para.
Muzyka płynnymi,
gładkimi ruchami przetykała panującą między nimi ciszę, czyniąc ją nie tak
ciężką i niezręczną, a dzięki temu łatwiejszą do zniesienia. Cisza nie
wwiercała się w ich głowy, nie wzbudzała niepokoju i nie karmiła stresem.
Muzyka koiła zszargane nerwy, wyciszała, uspokajała. Pozwalała cieszyć się z
chwili, która już niebawem zamieni się we wzruszające, ściskające wspomnienie.
Lecz nic więcej.
Ująwszy jej dłoń
i prowadząc powoli i ostrożnie w stronę parkietu, Athanasius nie odrywał od
niej wzroku. Mniejsze znaczenie miał w tym fakt, że tak wypadało uczynić, a
spoglądanie gdzieś poza swoją partnerkę było ogromnym nietaktem. Patrzył na
nią, bo wiedział, że miał ku temu niepowtarzalną okazję. Gdyby nie Antony, z
pewnością by ze sobą nie zatańczyli. Wciąż zbyt poruszeni ich ostatnią
konfrontacją, unikaliby się przez całą noc, zdobywając się jedynie na wychwytywanie
swojej drugiej połówki wzrokiem, wciąż szukając jej w tłumie. Tym razem nie
musiał tego robić, ponieważ miał Arię tuż przy sobie. Spięci i niepewni tego,
jak sobie poradzą z tą bliskością, ustawili się do tańca, gotowi, by wmieszać
się w radosny tłum. Nim zdążyli to zrobić, utwór zdążył się zmienić i zespół
grał spokojniejszą, milszą dla ucha melodię. Melodię bardzo sprzyjającą
urokliwym, romantycznym tańcom.
Wychodząc na
parkiet, przypominały mu się momenty, w których przybywali na wszelkiego rodzaju
uroczystości jako para. Athanasius nigdy nie przepadał za tak oficjalnymi
zabawami, lecz gdy widział, że Arii na którejś zależało, dawał się jej namówić.
Zwykle wtedy udawał, że jest zawzięty, z niemałą satysfakcją obserwując, jak
jego oblubienica wychodzi z siebie, aby namówić go do wyjścia. Gdy już wreszcie
łaskawie się zgadzał, uwielbiał obserwować jej wybuch radości. Uwielbiał
myśleć, jak wiele przyjemności sprawił jej taką drobnostką. Gdy zaś docierali
na miejsce, Athanasius nigdy nie brał za pewnik, że jego partnerka zechce z nim
tańczyć tylko dlatego, że z nim przyszła. Zawsze oficjalnie prosił ją o
pozwolenie, gdy zaś prowadził ją na parkiet, przed rozpoczęciem tańca ujmował
jej dłoń, którą delikatnie całował. Robił tak zawsze gdy tańczyli, nawet gdy
polegało to na ich domowych, pijackich wygłupach.
Robił tak zawsze.
Dlatego i tym razem, choć nie był pewien, czy postępuje słusznie, uniósł jej
dłoń, składając na jej wierzchu delikatny pocałunek. Wykonując ten drobny,
pozornie niewiele znaczący gest, wciąż spoglądał jej głęboko w oczy. Wiedział,
że go zrozumie; że uświadomi sobie, co oznaczał i co z kolei oznaczałoby, gdyby
odmówił im tej ich małej tradycji.
Ujmując ją
delikatnie w pasie, mimowolnym gestem odrobinę ją do siebie przybliżył. Aria
zareagowała natychmiast, ostrożnie się do niego tuląc. Łagodnie się kołysząc w
rytm muzyki, nie śmiał odezwać się ani słowem, choć czuł, że powinien. Zamiast
tego chłonął zapach jej perfum, tak doskonale mu znanych. Przymknął powieki,
dając się oczarować hipnotyzującej woni jaśminu zmieszanego z tahitańską
wanilią. Jaśmin często jest zwany kwiatem nocy, ponieważ swą intensywną, jakże
charakterystyczną woń wydzielał nocą oraz wczesnym świtem. I właśnie ta swoista
tajemniczość oraz siła tego zapachu tak doskonale pasowały do Arii, lecz tylko
w połączeniu z czymś tak słodkim i delikatnym jak wanilia. Uwielbiał te zapachy
właśnie dlatego, że tak bardzo mu się kojarzyły z jego Stworzoną. Te perfumy
ofiarował jej lata temu i Athanasius dotychczas sądził, że wampirzyca albo już
je zużyła, albo po czasie wylała, tym samym pozbywając się po nim wszystkich
pamiątek. Nie było możliwości, by Aria zdobyła drugi taki flakon — perfumy
zostały wykonane na zamówienie, a ich wytwórca z całą pewnością już nie żył.
Wobec tego pozostawała tylko jedna możliwość: przechowywała je aż tak długo.
Ten gest wzruszył Athana bardziej niż się tego spodziewał. W jasny sposób dawał
do zrozumienia, jak te perfumy były dla niej ważne. Jak on był dla niej ważny.
A ona dla niego.
Przestraszył się,
gdy usłyszał to jedno słowo. „Przepraszam”. Przestraszył się, że go
przepraszała, bo to oznaczało, że brała na siebie winę za ich ostatnią kłótnię.
Wina leżała wyłącznie po jego stronie, dlatego nie mógł znieść myśli, że to
Arię zjadały wyrzuty sumienia. Poza tym ten gest oznaczał coś jeszcze. Nie
czuła do niego odrazy, była gotowa mu wybaczyć, zapomnieć o wszystkich złych
chwilach i o tym, że Athanasius cały czas ją od siebie odrzucał. Wszak właśnie
przez to powstał ich ostatni rozłam — Aria usłyszała jego zapowiedzi o
ostatecznym zakończeniu ich związku. Tak należało zrobić, lecz Athan nie miał
siły robić tego teraz gdy byli razem, tak spokojni i prawie szczęśliwi.
Mimo że musiał.
Choć czuł, że coraz bardziej się łamał. I coraz częściej myślał o tym, że
chciałby spróbować raz jeszcze. Chciałby dać im szansę… a przede wszystkim
chciałby dać ją sobie.
Bolało go to, co
mówiła. Wbrew pozorom wcale nie cieszyła go myśl, że Aria spędzone z nim chwile
postrzegała jako najlepsze w jej życiu. To był kolejny dowód na to, że nie jest
w stanie zapomnieć, tkwiąc w tej relacji niczym w syndromie sztokholmskim.
— Nie przepraszaj
mnie za coś, co nie jest twoją winą — wyszeptał, wciąż przytulając ją do siebie
i kołysząc w rytm spokojnej muzyki. — Powinnaś mną gardzić, nie mieć żadnego
szacunku za to, jak z tobą postępuję. Zwłaszcza że wciąż nie jestem w stanie ci
wyjaśnić, dlaczego to robię.
Jakie wszystko
stałoby się proste, gdybyś naprawdę mnie znienawidziła, pomyślał męczeńsko.
Chciała sprawić
mu ból. Jakie to ironiczne, zwłaszcza że to Athan był tym, który ciągle ją
ranił. Mimo to — a może właśnie dlatego — nie śmiał poruszyć tematu, który ich
tak poróżnił. Nie miał serca jej powiedzieć, że podtrzymuje to, co wtedy mówił,
że ich związek nie miał szans na powodzenie. Nie miał serca wracać do tej
rozmowy, do tych emocji, do tego smutku i żalu, choć powinien, zwłaszcza że miał
ku temu okazję.
Jakże bardzo w
tych próbach odrzucania jej przeszkadzał mu fakt, że ją kochał.
Przymknął powieki
i westchnął cicho, gdy poczuł jej delikatny dotyk na swoim policzku. Nie był
też w stanie powstrzymać uśmiechu, gdy usłyszał ten dość żartobliwy komplement
z jej strony. Zastanowił się wtedy, jak sama Aria siebie oceniała. Czy uważała
się za kobietę tak piękną, jak postrzegał ją Athanasius? Czy wierzyła w jego komplementy,
gdy zachwycał się jej urodą? Czy wciąż pamiętała te czułe słówka? A może wolała
o nich zapomnieć?
— Pamiętam —
podjął z uśmiechem — jak któregoś razu wybraliśmy się na jakiś bal, nie
pamiętam już do kogo. Przed wyjściem jeszcze się o coś pokłóciliśmy — dodał
nieco mniej radosnym tonem — więc oboje nie mieliśmy najlepszych nastrojów.
Potem nie było lepiej, bo wieczór był istną katastrofą. Z tego, co kojarzę,
jakiś facet cały czas deptał ci po stopach, ułamał ci się obcas, a na koniec
jakieś dziecko oblało ci dół sukienki szampanem. Zupełnie wściekła oświadczyłaś
mi, że się stąd wynosimy. Na zewnątrz akurat zaczął padać śnieg, więc prawie
siłą okryłem cię swoją marynarką: tak mocno się wierzgałaś, kręciłaś i
żywiołowo gestykulowałaś, że trochę obawiałem się do ciebie podejść. I może to
głupie — mruknął cicho z nutą nostalgii w głosie — ale gdy wyszłaś na ten
śnieg, ubrana w czerwoną, poplamioną suknię, moją za dużą na siebie marynarkę i
w ogromne połacie gniewu, z potarganymi włosami przyprószonymi śniegiem i
oświetlona jakąś nędzną, starą latarnią… nie mogłem oderwać od ciebie wzroku.
Patrzyłaś na mnie wtedy ze złością i krzyczałaś, byłaś na mnie naprawdę
wściekła. Sądziłaś, że dlatego się na ciebie tak patrzę, bo sobie z ciebie kpię
— z tej nieułożonej fryzury i brudnej kreacji. Sądziłaś, że przestałaś mi się
wtedy podobać. I naprawdę nie wiem — wyjaśnił ze szczerym zdziwieniem —
dlaczego zapamiętałem akurat ten moment… albo raczej: dlaczego akurat w tamtym
momencie tchnęła mnie myśl, tak oczywista i prosta, że... że jeszcze nigdy nie
ujrzałem kogoś tak pięknego jak ty — wyznał, wzdychając cicho. — Pamiętam, że
zaskoczyła mnie oczywistość tej myśli, jakbym odkrył coś, co było jasne i
logiczne. Pomyślałem wtedy — właśnie wtedy, gdy patrzyłem na ciebie — że chyba
tym musi być to mityczne piękno. Że nie ma ono nic wspólnego z konkretną,
widoczną powłoką. Że nie jest uzależnione od niczego: ani od plam na sukni ani
od złamanego obcasa — odparł, uśmiechając się na moment nieco szerzej. —
Odkryłem tę małą, choć dawno zapomnianą prawdę, że piękno jest subiektywną
tajemnicą, którą każdy z nas musi samodzielne odkryć i którą ja sam odkryłem
lata temu, ujrzawszy cię po raz pierwszy. Tym właśnie jest coś, co gawiedź lubi
nazywać ideałem. Ideał to tajemnica piękna odkryta w drugim człowieku.
Tajemnica, którą ja sam odkryłem w tobie.
Chciał jakoś
udowodnić, że jej nie okłamywał. Choć i tak z pewnością to wiedziała, marzył o
tym, by ująć jej twarz, zbliżyć, a następnie złożyć na jej ustach czuły,
głęboki pocałunek stanowiący potwierdzenie wcześniejszych słow. Lecz
powstrzymała go jedna gorzka myśl.
Kiedyś robiąc
jeden wspólny krok do przodu, samotnie robiłem dwa do tyłu, coraz bardziej się
od niej oddalając. Teraz, chcąc od niej uciekać, stale się do niej zbliżam.
Bał się, że coraz
trudniej było mu nad tym panować.
Zespół zagrał kolejny utwór. Kilka par się
rozeszło, inne się między sobą wymieniły, jeszcze inne po raz pierwszy postanowiły
spróbować sił w tańcu. Tylko dla Arii i Athana zmiana utworu nie miała żadnego
znaczenia. Zahipnotyzowani swoją obecnością i uwagą, nie przejmowali się
niczym, co znajdowało się poza zasięgiem ich spojrzeń. Spojrzeń, które tonęły w
oczach swojej drugiej połowy.
Nagle poczuł
silną potrzebę zadania jej jednego pytania. Absurdalnego, nie pasującego do
sytuacji; takiego, które dałoby mu pewne odpowiedzi, lecz których jeszcze nie
umiałby stosownie wykorzystać. Nigdy go jej nie zadał, choć powinien, bo
wielokrotnie o nim myślał. Lecz za każdym razem bał się tego, co usłyszy.
— Ario — szepnął
powoli, ostrożnie, niemal lękliwie, cały czas wahając się, czy powinien
podejmować ten temat. — Czy… czy kiedykolwiek, gdy byłaś przy mnie… tak samo na
początku naszej znajomości, jak i później… czy…
Zdumiewało go,
jak trudno było mu wypowiedzenie tej jednej kwestii. Zawsze się jej bał, lecz
nie spodziewał się, że aż tak to w sobie stłumił i zablokował. Odetchnął
głęboko, raz jeszcze rozważył, czy powinien się odzywać, po czym wreszcie
zabrał głos.
— Czy
kiedykolwiek… czułaś się przy mnie zagrożona? — wydusił w końcu. — W
jakikolwiek sposób… wtedy, gdy się ze sobą sprzeczaliśmy albo wtedy, gdy cię
szkoliłem i coś ci się nie udawało… Czy kiedykolwiek, choćby przez moment,
przez ułamek sekundy — spojrzał jej w oczy, panicznie się bojąc, co w nich
ujrzy — się mnie bałaś?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz