ROZDZIAŁ 151

ATHANASIUS

    Wybór między podjęciem rozmowy akurat tam, w byle jakim miejscu o byle jakiej porze, a małą „zabawą w doktora” nie był żadnym wyborem. Gdy go kusiła i prowokowała, miał dużą ochotę się roześmiać i dać się porwać narastającemu w nim podnieceniu. Zamiast tego uśmiechał się i dobrowolnie oddawał w ręce Arii, niemal na siłę próbując zapomnieć i trawiącym go od środka strachu. Na szczęście płaszcz Arii opadający na drewnianą podłogę altanki zadziałał jak balsam — zwłaszcza gdy odsłonił lekką, zwiewną sukienkę. Innego zaproszenia nie potrzebował, podczas gdy Aria nie pragnęła innej reakcji niż ta, która jej dał. Nie tylko nie protestowała, ale śmiała się głośno, brzmiąc niczym dzwoneczki poruszane delikatnie mroźnym wiatrem. Wyraźnie się z nim drocząc, przywarła do jednej z belek altanki, pozwalając, by Athan, przejęty rozpalającym go od środka ogniem, niecierpliwie zrywał z niej kolejne elementy garderoby, łapczywie wcałowując się w poszczególne fragmenty jej ciała. Ciepło skóry tak wspaniale kontrastowało z mrozem panującym na zewnątrz, lecz tym samym znacznie go zniecierpliwiało. Jego ruchy stały się ostrzejsze i gwałtowniejsze; wyraźnie chciał przejąć kontrolę nad całą sceną, którą właśnie odgrywali i wiedział, że Aria nie będzie z tego powodu niezadowolona — wprost przeciwnie. Przylegając do niej od tyłu, mocno ścisnął jej piersi, gorączkowo przesuwając wargami po jej ramionach i szyi. Głośny jęk rozkoszy przedarł zimowe powietrze, gdy wziął ją od tylu; gorączkowo sunąc dłońmi po jej rozpalonym, nagim ciele, chciał dotknąć, pocałować, poczuć każdy kawałek jej skóry. Gdy nieco przyspieszył, ich głośne, chrapliwe westchnienia mieszały się ze sobą, tylko podsycając pragnienie. Zniecierpliwieni i głodni siebie, gwałtownie ją do siebie odwrócił, raz jeszcze się w nią wsuwając. Tym razem nie czekając na choćby chwilę zwłoki, przywarli do siebie, bezbłędnie odnajdując swoje usta. Jednocześnie spieszni i spokojni, namiętni i zmysłowi, próbowali wydrzeć z każdej sekundy jak najwięcej wspólnej rozkoszy. I nawet gdy orgazm silnie wstrząsnął ich ciałami, ubierając je w rozkoszne, rozgrzewające dreszcze, wciąż nie mieli siebie dość — bo czy kiedykolwiek mieli? Apetyt rósł w miarę jedzenia, a oni ze sobą nie skończyli — zdecydowanie jeszcze nie.

    Wciąż rozpaleni, w nagłym napadzie szaleństwa postanowili naprawić niedawno popełniony błąd, zaliczając występ w stawie. Woda była koszmarnie zimna, lecz oboje szybko znaleźli sposób, aby się rozgrzać — nawet pomimo faktu, że po zaledwie sekundzie ich wampirze organizmy dostosowały się do tej niby niesprzyjającej temperatury. Zimowa kąpiel w naturalny sposób przypomniała mu ich niedawny wypad do Crigh’s Path, który w ostatecznym rozrachunku okazał się festiwalem niezręczności. Im dłużej myślał o tym, co się tam wydarzyło i jak niewiele brakowało do tego, by zupełnie się zatracił w swoim głodzie, całował ją jeszcze namiętniej. Błądził niecierpliwie dłońmi po jej nagim ciele, chcąc, by każdy jego dotyk zostawił ogniste ślady na jej skórze, które Aria jeszcze długo będzie rozpamiętywać. Tego Athan chciał, tego oczekiwał i to właśnie czynił.

    W tym wszystkim uparcie nie chciał myśleć, że być może to był ich ostatni dzień.

    Ale myślał. Ostatni dzień, ostatnia rozmowa. Ostatni spacer, ostatni śmiech, taniec, seks. I ostatnie niepewności, wahania, żale i niedopowiedzenia.

    Ostatnie mury. Ostatnie tajemnice.

    Wykończeni, ale wciąż sobą nienasyceni, chcieli wycisnąć z tego dnia tyle, ile tylko mogli. Athan miał ku temu swój powód, lecz Aria wydawała się równie zdesperowana, co mocno go niepokoiło. Wiedział, że stresowała się nadchodzącą rozmową, podobnie jak i on, lecz czy podejrzewała, czego miała dotyczyć? A jeśli nie, to dlaczego tak się bała? W jej gestach i słowach nie było tej pewności siebie i swobody, co zwykle i ta anomalia była o tyle zauważalna, że bardzo go martwiła.

    Kierowany tą okrutną, gorzką nostalgią, mimowolnie prowadził ją w miejsca, które zaznaczyły swój wyraźny ślad w ich historii. Z delikatnym uśmiechem na ustach szli długim, drewnianym pomostem otoczonym mętnymi wodami jezior i szczelną, biało-zielonawą ścianą lasu. Opierając się o belki otaczające całą, malutką konstrukcję, mimowolnie przypomniał sobie, jak wysłuchiwał zwierzeń Arii, która tłumaczyła się ze swojego pragnienia znalezienia wielkiej miłości. Pamiętał, jak ją przekonywał, że prędzej czy później ją to spotka, uszczęśliwiając na całe życie. Niespodziewanie szarpnął nim wstręt do samego siebie, gdy uświadomił sobie, jaki kłam jej zadał przez wszystkie te lata. Oto bowiem miłość, którą wreszcie poznała, nie była słodka, lecz gorzka. Nie uskrzydlała jej, a wgniatała w ziemię. Nie przyzdabiała jej twarzy szerokim uśmiechem i błyskiem w oku, a bladością, na której krzywił się ból. I to miało być to uczucie, którym ją mamił? O którym obiecywał, że będzie takie wspaniale i tak słodko będzie je przeżywać?

    Nie chciał o tym myśleć — jeszcze nie teraz. Na oskarżanie się przyjdzie czas później.

    — Kręgielnia! — zawołał z udawanym wzburzeniem jakiś czas później, wpatrując się w wysoki, dość szpetny budynek usytuowany w jednej z bocznych uliczek centrum Norfolk. — Zrobili tu kręgielnię!

    Budowla już dawno zapomniała o czasach swojej świetności: szarawy tynk odpadał, płaski dach obsiadały brudne ptaszyska, a cała prawa strona zasłonięta była obdartymi reklamami, o graffiti już nawet nie wspominając. Aż trudno było uwierzyć, że jeszcze przed wiekiem był to jeden z najbardziej luksusowych lokali w tej okolicy. Na wyższych piętrach znajdowały się pokoje hotelowe, parter zaś zajmowała wtedy restauracja prowadzona przez młodego muzyka jazzowego. Początkowo organizował tam wieczorki muzyczne, ale swoisty, niepowtarzalny klimat przyciągnął ludzi z całego miasta, zamieniając ten lokal w drogą, przesiąkniętą muzyką i tajemnicą restaurację.

    Dla Arii i Athana to miejsce było o tyle ważne, że to tam się wybrali na swoją pierwszą randkę — która w założeniu wcale nie miała nią być. Te całe eony temu Athan, już wówczas zdając sobie sprawę, jak silnym uczuciem obdarzył swoją Stworzoną, pomyślał, że chciałby zrobić jej przyjemność i zaprosić na jakieś wspólne wyjście. Wedle jego wyobrażeń, to miała być zwykła, sympatyczna kolacja — Athan nie planował niczego innego, jeszcze wtedy będąc przekonanym, że bez względu na swoją miłość do Arii, nigdy nie da tego po sobie poznać. Jednak wampirzyca natychmiast zinterpretowała to inaczej, gdy więc Athan ujrzał ją w przepięknej kreacji wieczorowej, zupełnie zdębiał. Jego reakcja spłoszyła Arię, która najwyraźniej zdała sobie sprawę z nadinterpretacji tego zaproszenia. Nie chcąc jej speszyć, Athan włączył się w jej grę, z podświadomą ochotą rzeczywiście w pewnym sensie traktując to jak randkę. Poszli wtedy właśnie do tego lokalu. To tam zaczęli poznawać się na nowo, tam uczyli się patrzeć na siebie zupełnie inaczej.

    To tam pierwszy raz ją pocałował.

    — Kręgielnia — powtórzył raz jeszcze z wyraźnie brzmiącym niedowierzaniem. — Za każdym razem, gdy tędy przejeżdżam, żałuję, że już nie ma tu tej restauracji. Chętnie bym ją odwiedził. Ale… — zastanowił się chwilę, spoglądając na Arię ze złośliwym uśmiechem — w kręgle też dawno nie grałem. I ty też nie!

    Z jednej strony roznosiła go nieznana dotąd energia, która nakazywała mu robić coś, o czym nigdy wcześniej by nie pomyślał. Mógłby skoczyć na bungee czy pływać wśród rekinów, gdyby nie ten jeden szczegół, że Athan chciał ten dzień spędzić powoli, dokładnie zapamiętując każdy, nawet najdrobniejszy i najbardziej subtelny gest. Dlatego tak się cieszył, obserwując, jak Aria go wyśmiewa, wygrywając z nim w kręgle. Uśmiechał się szeroko, gdy odwiedzali swoje ulubione kafejki, w tym tę, która serwowała owocowe bułeczki, które Aria tak lubiła. Sam wybuchał śmiechem, gdy jak para głupich nastolatków bujali się na wątłych huśtawkach. Spacerowali po całej okolicy, podświadomie ze sobą ustalając, że tego dnia nie poruszą ani jednego drażliwego tematu. Nie wspomną śmierci Elijaha ani porwania Blome’a. Nie przypomną sobie, jak skomplikowane były ich relacje, nie zmartwią się nadchodzącą rozmową. Zamiast tego zachowywali się tak, jakby wcale się nie pokłócili te prawie sto lat temu i wciąż trwali w tamtych radosnych, wspólnych czasach. Każde z nich tego potrzebowało, choć żadne nie potrafiło się do tego przyznać. Aż wreszcie tego jednego, słodkiego dnia mogli się odprężyć i… udawać. Udawać, że nic się złego nie stało, choć niebo nad nimi już od dawna płonęło.

    Przegonił ich dopiero lodowaty, coraz silniejszy wiatr, dlatego z niemałą ulgą wrócili do cieplutkiego, przyjemnie znanego wnętrza posiadłości w Blickling. Tam, przy blasku trzaskającego w kominku ognia i w towarzystwie ulubionych piosenek, tańczyli najpierw wariacko, śmiejąc się ze swoich niezgrabnych ruchów, by stopniowo zwalniać tempo. Przytuleni do siebie, kołysali się delikatnie w rytm muzyki, milcząc i napawając się słodyczą swojej obecności. Opierając lekko czoło o jej głowę, tulił ją do siebie mocno, tak bardzo bojąc się puścić. Ten strach potęgowała wizja zbliżającej się rozmowy, a całość podsycały słowa piosenki, która właśnie otulała ich swoim delikatnym brzmieniem.

    A potem — zaśpiewał cichutko, wprost do jej ucha — gdy gwiazdy zrównają się z tym przedziwnym spokojem, wciąż mógłbym być przez ciebie kochany. Lecz dokąd zmierzasz i gdzie znikniesz? Wracasz do domu, ponad księżycem i ponad gwiazdami.

    Gdzie znajdował się dom Arii? Athan chciał wierzyć, że właśnie tutaj, choć nigdy tak naprawdę nie znał odpowiedzi na to pytanie.

    Zmęczeni spokojem, ugłaskani łagodną ciszą, zasiedli na sofie tuż przy kominku. Gdy tylko Aria ułożyła głowę na jego ramieniu, natychmiast ją objął, lecz nie zrobił tego z taką czułością, z jaką pragnął to uczynić. W jego ruchy zaczęła się wkradać nerwowość, jasno dając mu do zrozumienia, że teraz już tylko sztucznie przeciągał te pozornie spokojne chwile, które konfrontacja miała krwawo przeciąć niczym najostrzejszy nóż. Milczący i spięty, błyskawicznie przełożył swoje nerwy na Arię. Miał do siebie żal o to, że tak nagle zniszczył cały, jakże miły nastrój, jaki panował aż do tej chwili, ale nie umiał już dłużej udawać, że wszystko było tak wspaniale, jak chociażby rano. Wieczór miał przynieść ze sobą najstraszliwsze koszmary i to właśnie one zaglądały już do okien, coraz śmielej domagając się uwagi.

    Drgnął przestraszony, gdy poczuł wibrowanie w kieszeni marynarki. Marszcząc brwi, zaniepokoił się, gdy zobaczył, że dzwonił Matt. Mimo że darzył policjanta wielką sympatią i jeszcze większym szacunkiem, od jakiegoś czasu rozmowy z nim kojarzyły mu się z naj najgorszymi rzeczami. Być może właśnie dlatego nieco obawiał się odebrać.

    — Wybacz, że dzwonię tak nagle i późno — odparł bez zbędnych wstępów — ale chciałeś, żebym cię informował o sprawie Elijaha, no to informuję. Znaleźli dwa kolejne trupy — zakomunikował, milknąc na moment, aby ta informacja zdążyła osiąść w myślach Athana i całkiem się tam zadomowić. — Też Oddech Diabła — uzupełnił ponuro, by po chwili wybuchnąć. — Co jest, do chuja?! Przecież Blome nie żyje. Przeszukaliśmy jego siatkę z laboratorium, ale musi być coś jeszcze. Coś przeoczyliśmy.

    Athan wpatrywał się tępo przed siebie, dręczony nagłą myślą, że ten wieczór naprawdę zapowiadał się wyjątkowo tragicznie. Do kompletnej katastrofy wystarczyła mu rychło nadchodząca rozmową z Arią i wcale nie potrzebował do tego tak gorzkich wieści o śledztwie w sprawie morderstwa Elijaha.

    — Nikt nie twierdził — zaczął powoli — że to Blome ich zabił…

    — Ale zabito ich Oddechem, który — zaznaczył — znaleziono w laboratorium. Zresztą sam zabiłeś Blome’a Oddechem.

    Drgnął, zupełnie zaskoczony tą informacją. Ani przez chwilę nie zastanawiał się, co zawierała strzykawka, którą wbił temu psychopacie w szyję — liczyło się tylko to, by go obezwładnić. Mimowolnie też spojrzał na swoją nogę, która cały czas nieco go pobolewała.

    — Nie wiedziałem nawet — przyznał szczerze.

    — Mamy, kurwa, kogoś z zewnątrz. Ja pierdole — mruczał wyraźnie wściekły Matt. — Miej oczy dookoła głowy, bo wygląda na to, że idziemy na wojnę.

    — Dzięki, Matt.

    Przymykając powieki, potrzebował chwili ciszy, nim wyjaśnił Arii przebieg całej rozmowy — choć domyślał się, że i tak wszystko słyszała. I właśnie wtedy, zupełnie nagle przejęła go złość oraz agresywna wręcz determinacja, aby jak najszybciej wrócić do śledztwa, najlepiej zaraz, od razu i natychmiast. Miał ochotę przełożyć rozmowę z Arią na później — dobrze wiedząc, że już nigdy by do niej nie wrócił. W pędzie tych chaotycznych, gniewnych myśli jakiś cichy, nieco stłumiony głosik wrzasnął: „Kto jest ważniejszy, Elijah czy Aria?!”.

    Dopiero odpowiedź na to pytanie — oczywista, prosta, gładka, swobodna, ale i odrobinę gorzka — nieco go uspokoiła. I choć wciąż czuł się źle z myślą, że na tak długo porzucił pomstę przyjaciela, wiedział, że najpierw musiał uporządkować swoje sprawy prywatne — bez tego nie odzyska spokoju ducha i nie będzie mógł się dostatecznie skupić na rozwiązaniu zagadki śmierci przyjaciela.

    Chwilowe odprężenie momentalnie prysnęło, gdy w głowie Athana odezwał się cichy, alarmujący dzwoneczek. Wiedział, że to właściwy, jedyny czas. Innego już nigdy nie będzie. Ale jak miał mówić, skoro gardło miał zupełnie ściśnięte, serce niemal wyrywało się z piersi, a jemu brakowało tchu? Czuł na sobie czujne, coraz silniej zaniepokojone spojrzenie Arii i to go jeszcze bardziej stresowało. Wiedział, że i ona się denerwowała, nie wiedząc, co Athan miał jej do przekazania, ale w tamtej krótkiej, jakże koszmarnej chwili bał się choćby odezwać. Bał się wypowiedzieć pierwsze słowo, bo wiedział, że wtedy nie będzie odwrotu.

    Mając wrażenie, że temperatura gwałtownie podskoczyła, nagle zrobił coś, co swoją głupotą zaskoczyło nawet jego: puścił rękę Arii i podniósł się z sofy, zaczynając nerwowo krążyć po pomieszczeniu. Przez chwilę wpatrywał się pustym wzrokiem w czerń zalegającą za oknem; dopiero gdy usłyszał, że także Aria wstała, odetchnął z trudem, odwracając się w jej stronę.

    Widząc jej zmartwienie wymalowane na twarzy, spróbował się uśmiechnąć. Próbował z całych sił, wiedząc, że to prawdopodobnie ostatni raz tego wieczoru, gdy był w stanie to zrobić.

    Wnętrzności ze strachu zaplątały się w bolesny supeł, nogi zdawały się nie mieć tyle siły, by utrzymać go w pionie, a całe jego ciało dziwnie zwiotczało — zupełnie tak, jakby cały czas znajdował się w półśnie.

    — Ario… — zaczął, by następnie dosłownie załamać się tym, jak silnie drżał mu głos. Jednak nie starał się tego naprawić — wiedział, że nie miało to żadnego sensu. — Obiecałem… to znaczy, powiedziałem — poprawił nerwowo, już wiedząc, że właśnie tak będzie wyglądała cała rozmowa — że musimy o czymś porozmawiać. I… i chyba właśnie naszedł ten moment — dodał, uśmiechając się blado.

    Ledwie szykował się do wstępu, a już plótł piąte przez dziesiąte. Jednak język miał zrogowaciały, a gorączka, która nagle go dopadła, zdawała się zupełnie pomieszać mu zmysły.

    — Nieraz ci obiecywałem — podjął, z coraz większym trudem znosząc jej ciężkie spojrzenie — że kiedyś nadejdzie dzień, w którym wszystko ci o sobie opowiem. I nie wiem — wyznał, uśmiechając się nerwowo — czy zamierzałem dotrzymać danego słowa. Chyba nie — mruknął, kręcąc z niedowierzaniem głową.

    Niemal czuł, jak się trząsł. Jego skóra pokryła się gęsią skórą, czoło i policzki płonęły żywym ogniem, a brzuch miał boleśnie ściśnięty. Strach pustoszył jego ciało i umysł, nic sobie nie robiąc z tego, że na ledwie początku rozmowy doprowadził Athana do zupełnej ruiny. Podobnie zresztą miało się za chwilę stać z murem, który wampir postawił między nim a Arią całe lata temu. On także miał się niebawem zamienić w gruzy.

    Mur miał upaść. Lecz Athan panicznie się bał, że oboje bardzo mocno przy tym ucierpią.

    — Aria — odezwał się nagle, patrząc na nią niemal błagalnie. — Ja wiem, że to wszystko, co przed tobą ukrywałem… że to było złe — tłumaczył nerwowo. — Ale naprawdę nie wiem, jak… jak ty na to zareagujesz… i czy… — westchnął z irytacją nad własną nieudolnością. — Ja nie wiem, Aria, czy powinienem ci o tym mówić. Nie dlatego — dodał natychmiast — że ci nie ufam! To zupełnie o coś innego chodzi. To znaczy…

    Gdy zrezygnował z tej idiotycznej plątaniny, westchnął męczeńsko. Nie potrafił stworzyć nawet wstępu do rozmowy, więc bał się choćby pomyśleć, co będzie dalej. Kilka kolejnych oddechów nie pomogło, a on jak się trząsł, tak trząsł się dalej. Cały scenariusz tego monologu, który ułożył sobie w nocy, umknął ze strachu przed powagą sytuacji, nie chcąc brać na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności za ewentualne fiasko.

    Milczał chwilę, próbując pozbierać w głowie choć strzępki myśli, które mu zostały. Musiał się chociaż trochę uspokoić, inaczej ta konfrontacja nie będzie miała żadnego sensu. Przymykając powieki, przełknął głośno ślinę, usiłując opanować drżenie rąk.

    — Przez cały ten czas — podjął nerwowo, ostrożnie się do niej zbliżając — gdy ze sobą mieszkaliśmy, a potem… a zwłaszcza gdy się ze sobą związaliśmy… ja to wszystko rujnowałem. Ja, idiota, myślałem, że moje tajemnice nie będą miały żadnego znaczenia i nigdy nie będą ci przeszkadzać. A one przecież niszczyły wszystko po kolei — wypluł gniewnie, czując, jak przyspiesza mu oddech. — Ale nie wyjawiłem ci tego nie dlatego, że ci nie ufam! — zawołał wręcz rozpaczliwie, chwytając ją delikatnie za dłonie. — Bałem się, Aria — wydyszał. — Bałem się, że gdy tylko ty… Marisa, Ish… gdy ktokolwiek, kto jest mi bliski, dowie się wszystkiego, to…

    Mimowolnie odwrócił głowę, tym razem nie będąc w stanie znieść spojrzenia Arii. Bał się mówić dalej. Bał się wyrazić obawę, że po wyjawieniu jej prawy o sobie, nie zechce go znać. Nie mógł wypowiedzieć tego na głos, zbyt przerażony tym, jak prawdopodobny był to scenariusz.

    Długo milczał, pozwalając, by lodowaty dreszcz szarpał całym jego ciałem.

    — Bałem się powiedzieć to wszystko komukolwiek… — szeptał, kręcąc ponuro głową — ale najbardziej… bałem się powiedzieć tobie. Nie chciałem cię stracić — rzekł, spoglądając na nią błagalnie. — A przynajmniej nie w tym sensie. Wolałem myśleć — podjął ciszej — że nawet z dala ode mnie, mimo tego, ile złego przeżyliśmy, czasem wspomnisz mnie ciepło… Ależ to egoistyczne, wiem — warknął posępnie, pospiesznie odwracając wzrok. — Myślałaś, że ci aż tak nie ufam — tłumaczył z obłąkańczą pewnością, na moment podnosząc głowę. — Cierpiałaś myśląc, że nie jesteś dość dobra i że wymagam od ciebie więcej. I ja wolałem patrzeć na to twoje cierpienie! Wolałem patrzeć — mówił, coraz bardziej wzburzony — jak mnie kochasz i myślisz, że nigdy nie będziesz dla mnie dostatecznie dobra. To cię zabijało — szepnął drżąco, jak na znak delikatnie ściskając jej dłonie — i wysuszało od środka. Ale wolałem to — wysyczał przez zaciśnięte zęby — niż odsłonięcie ci swojej prawdziwej twarzy. Tej, której cień widzieli już Ish i Jehanne, a której, uwierz mi, kochanie, nigdy nie chciałabyś ujrzeć. I już samo to… że wolałem cię torturować niż przyznać się do własnych błędów, powinno dać ci do myślenia.

    Nagle coś szarpnęło nim do środka i sprawiło, że Athan jeszcze mocniej ścisnął dłonie Arii, jakby chcąc uchronić siebie samego przed nagłą ucieczką. Strach niczym tornado roznosił go od środka, a myśl o tym, co za chwilę miał powiedzieć, zupełnie go przerażała. Nie wiedział, czy był na to gotowy — lecz czy kiedykolwiek będzie? Wszak miał już tyle okazji i tyle ich zmarnował, robiąc to z pełną świadomością. Czy się bał? Straszliwie. Lecz czego? Sam nie wiedział, lecz to nie miało żadnego znaczenia.

    W tej jednej chwili, tak pięknej i przeraźliwej zarazem, nie liczyło się nic poza jej oczami, lśniącymi lękiem i oczekiwaniem.

    — Tak strasznie — szeptał z trudem — bałem ci się to wszystko powiedzieć… Właśnie tobie, tobie najbardziej… bo… Ario…

    Oparł się o jej czoło, milcząc i zbierając się w sobie na to najważniejsze wyznanie. Gdy złudnie pomyślał, że był gotowy, odchylił delikatnie głowę, ostrożnie głaszcząc kciukami jej policzki i spoglądając głęboko w oczy, chcąc całkowicie w nich zatonąć.

    — Kocham cię — wyszeptał cicho, ostrożnie, czule. — Kocham cię od tak bardzo dawna…

    Niespodziewana świeżość, którą nagle poczuł, wstąpiła w niego wraz z równie nieprzewidzianym, łagodnym uśmiechem — mającym być potwierdzeniem jego słow. Obserwując, jak oczy Arii rosną, a policzki się zaróżowianą, uśmiechnął się jeszcze szerzej, choć lęk raz jeszcze silnie nim szarpnął, brutalnie przypominając mu o swojej obecności. Lecz tym razem Athan wiedział, jak go zwalczyć.

    Tymi ciemnymi, błyszczącymi dogłębną radością oczami.

    — Jesteś światłem mojej duszy — szeptał coraz bardziej drżącym głosem, niesiony niespodziewaną lekkością, jakiej doznał po wypowiedzeniu tych dwóch, jakże ważnych słów. — Jesteś moim największym szczęściem, jedynym sensem, najpiękniejszą melodią. Jesteś wszystkim, czego potrzebuję i wszystkim, czego pragnę. Kocham cię — powtórzył ledwie słyszalnie, choć wiedział, że wychwyciła wszystko — i wiem, że już nigdy nie przestanę.

    Pozwolił, by to wyznanie krążyło jeszcze przez chwile między nimi, plącząc się w duszy i w sercu oraz zagnieżdżając się w ich myślach i wspomnieniach, by zostać tam już na wieki. Czując się jak zanurzony w najbarwniejszym, najpiękniejszym śnie, na tę jedną, cudowną chwilę zapomniał o wszystkim — po cóż miał o czymkolwiek pamiętać, jeśli miał przy sobie tę jedną jedyną? Dotknięty tym spostrzeżeniem aż do głębi, ostrożnie się do niej zbliżył, niemal nabożnie muskając ją swoimi wargami — najpierw ostrożnie, delikatnie, a po chwili coraz pewniej, radośniej… lżej.

    Ten pocałunek smakował prawie jak ten pierwszy w ich życiu. Prawie — ponieważ był znacznie intensywniejszy. Słodszy, piękniejszy, głębszy, prawdziwszy. Całował ją z największą miłością, do której właśnie się jej przyznał; całował ją z pasją i czułością; całował ją namiętnie i zachłannie, a jednocześnie delikatnie i subtelnie.

    Całował ją tak, aby ten pocałunek zapamiętać, aby nigdy go nie zapomnieć.

    Całował ją tak, jakby robił to po raz ostatni.

    Odsunięcie się od Arii było jak nagłe zanurzenie w lodowatej, brudnej wodzie, jak ponure wyrwanie z pięknego snu, jak cios w żołądek. Jeszcze gorsze i trudniejsze było zrobienie kroku w tył; i choć jeszcze przez chwilę trzymał jej dłonie, wkrótce także ten uścisk zelżał, by wreszcie zupełnie zniknął. Doszczętnie niszcząc tę jedną z najważniejszych chwil w ich życiu, uśmiechnął się smutno, starając się osunąć ten najpiękniejszy moment w niepamięć. Inaczej nie byłby w stanie podjąć się wyzwania, które sobie postawił. Za bardzo go korciło, by jednak przygarnąć Arię do siebie, by raz jeszcze jej wyznać, jak bardzo ją kochał i by usłyszeć, jak odpowiada, że i ona kocha jego. Był pewien, że gdyby ją teraz o to poprosił, Aria już nigdy nie chciałaby wracać do kwestii jego przeszłości, a on by jej nigdy o niej nie opowiedział. Żyliby razem w zgodzie i spokoju, wspólnie uznając, że od teraz liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość, za nic mając nieistniejące już czasy przeszłe. Jakże byłoby im wtedy łatwiej!, jakże przyjemniej! Pójście na skróty korciło, i to mocno, ale Athan wiedział, że to nigdy nie zadziała, a na samą myśl o tym bezczelnym, okrutnie prostym rozwiązaniu, wstępował w niego nagły bunt.

    Znajdował się w krytycznym punkcie. I już wiedział, że jeśli teraz nie wyjawi Arii wszystkich swoich tajemnic, natychmiast go uduszą.

    Zasługiwała na prawdę. Nikt bardziej niż ona.

    — Ale na tym koniec dobrych wiadomości — zażartował nędznie, z największym trudem próbując się uśmiechnąć. Sam nie wiedział, po co usiłował się rozluźnić i robić dobrą minę do złej gry, skoro panika już dawno temu rozerwała jego duszę na strzępy.

    Robiąc jeszcze jeden krok w tył, spróbował odetchnąć, choć i to nie najlepiej mu wyszło. W panicznym popłochu próbował sobie przypomnieć, od czego planował rozpocząć tę najważniejszą w swoim życiu rozmowę — ale nie potrafił. Myśli rozpierzchły się na boki, pozostawiając zatrważającą pustkę.

    — Usiądź — poprosił zdławionym głosem.

    Wyglądając co jakiś czas przez okno, próbował przypomnieć sobie jakikolwiek punkt zaczepienia. Nie umiał. I nie znalazł. Nie miał pojęcia, czy powinien opowiadać od samego początku, czy może przedstawić jej najważniejsze fragmenty, pomijając szczegóły. Tak byłoby dla niej lepiej, choć niekoniecznie fair, a i sam Athan czułby się źle z myślą, że Aria wciąż nie znała całej historii.

    — Udawałem.

    To jedno słowo, boleśnie wydarte z gardła, zaskoczyło jego samego. Psychicznie nieprzygotowany do startu, zamarł na moment, rozumiejąc, że machina ruszyła i już nie można było jej powstrzymać.

    — Przez wszystkie te lata, odkąd się znamy… i jeszcze trochę wcześniej… udawałem kogoś innego — tłumaczył cichym, stłumionym głosem. Póki co wciąż zerkał na Arię, choć wiedział, że to nie potrwa długo i już niebawem zupełnie przelęknie się jej spojrzenia. — Udawanie tego spokojnego, opanowanego, obojętnego faceta, którego poznałaś te prawie dwieście lat temu, nie było łatwe, chociaż z czasem zacząłem się przyzwyczajać. A potem… — zawahał się na moment, czując narastający wstyd — pomyślałem sobie, że… może to już nie jest udawanie? Że może ja już po prostu taki się stałem? I że może już zawsze taki będę? Ale nie — sprostował, uśmiechając się gniewnie. — Już wiem, że nie będę. Nigdy, Aria — szepnął, po raz ostatni spoglądając jej w oczy. — Proszę, zapamiętaj to jedno zapewnienie, że ludzie się nie zmieniają. Ja też nie.

    Zamilkł na moment, z niepokojem, ale i swoistą, trującą ulgą zdając sobie sprawę, że już wiedział, co robić i, przede wszystkim, od czego zacząć.

    — Mohntomor i Yisugei — odparł po chwili, odwracając wzrok i spoglądając w czarne połacie nocy. — Tak nazywali się moi rodzice i sam nie wiem, jak to możliwe, że wciąż pamiętam ich imiona. I to jedno musisz o nich wiedzieć — podjął delikatnie żywszym tonem — że ich nienawidzę.

    Długo czekał, aż ta myśl rozleje się po jego wspomnieniach, gorącym, dreszczem spływając po ciele i pobudzając w nim resztki pogardy i niechęci, jakie do nich czuł, gdy z nimi mieszkał te ponad pięćset lat temu. Z trudem powstrzymał grymas wstrętu, gdy mimowolnie ujrzał przed oczami twarze tych, którzy teoretycznie powinni być najbliższymi mu osobami. Nagły gniew rozmył to wyobrażenie, lecz tym samym jeszcze bardziej podkreślił w nim cały żal, jaki czuł do tych ludzi.

    — I właściwie to nawet nie wiem, czemu — zaśmiał się gorzko, wciąż mając wrażenie, jakby był pogrążony we śnie, a mówiąc, usiłował się przedrzeć przez grubą zasłonę oddzielającą jawę od nocnego majaku. — To znaczy… — dukał ledwie wyraźnie — właściwie to przecież byłem ich jedynym synem.  Matka wychodziła z siebie, żebym miał wszystko, chociaż przecież byliśmy biedni. Ojciec, m-można powiedzieć, w pewnym sensie mnie c-chyba szanował — odparł, niespodziewanie czując się bardzo niekomfortowo, wypowiadając się jakkolwiek pozytywnie o tych ludziach — więc… no… powinienem powiedzieć, że byłem szczęśliwym dzieciakiem. Bo byłem — prychnął gniewnie

    Westchnął ciężko, raz jeszcze zadając sobie w myślach pytanie, dlaczego nigdy nie żałował tego wszystkiego, co wydarzyło się potem. I dlaczego nigdy nie był im wdzięczny za to, że w gruncie rzeczy naprawdę nie miał aż tak strasznego dzieciństwa. Rozejrzał się ukradkiem po salonie nieiwdzącym, choć udręczonym spojrzeniem. Niespodziewanie przyszło mu do głowy, że ten pokój dziś będzie jego klatką, z której się nie wydostanie, dopóki nie zezna całej prawdy.

    Poczuł się tak, jakby znowu stał przed Baltimore’ami, lecz tym razem kara miała być znacznie surowsza.

    — Ojciec był poważanym człowiekiem — podjął opowieść, tym razem na dobre odwracając od Arii wzrok. Wraz z tym jestem ciężar, który czuł na barkach, znacznie urósł, lecz w swym tchórzostwie wolał ciężar własnych słów niż spojrzenia Arii. — Szanowano go w naszej okolicy i postrzegano jako takiego poważnego, odpowiedzialnego mężczyznę, godnego naśladowania. Praktycznie nie pił, nigdy nie wdawał się w żadne bójki, często proszono go o rozstrzyganie sąsiedzkich sporów. Mówiono o nim, że to człowiek honoru — wysyczał, a na samą myśl o tym plugawym kłamstwie, mocno zacisnął pięści, powtarzając sobie w myślach, jak straszliwie go nienawidził i jak bardzo życzył mu nędznej, bolesnej śmierci — ale ten karaluch nie miał w sobie go za grosz. Zawsze taki śmiertelnie poważny — warczał, coraz bardziej wzburzony — pierwsze, co robił po przyjściu do domu, to rzucał się na matkę. Wrzeszczał na nią, groził jej, a na końcu po prostu ją lał.

    Wyjątkowo cieszył go ten rodzaj nienawiści, który się w nim uaktywniał, gdy mówił o ojcu, zwłaszcza w kontekście krzywdzenia matki. Athan aż za dobrze pamiętał, że gdy tylko jego ojciec wchodził do domu, syn odprowadzał go pogardliwym spojrzeniem, dając tym samym do zrozumienia, że nie miał do niego ani krzty szacunku. Ale cóż on mógł sobie z tego robić? Nic. Najczęściej więc go ignorował i czasami tylko wybuchał kpiącym śmiechem, widząc naburmuszoną minę Athana. Zadrżał, gdy ujrzał oczami wyobraźni ten jego zestaw typowych odruchów: przeczesanie tłustych, czarnych włosów sięgających ramion, rozmasowywanie krzaczastych brwi i życie cały dzień jednej i tej samej wykałaczki.

    Wściekł się na myśl, że wciąż tak dobrze pamiętał takie szczegóły.

    — Najpierw dostawała za wszystko — syknął gniewnie, choć niespodziewanie własne oburzenie go rozbawiło. — Za krzywo ułożony dywan, za zeschniętą gałązkę w wazonie, za nierówno zawieszoną zasłonkę. A potem dostawała już za nic — choćby zrobiła wszystko lepiej niż idealnie, ojciec i tak by ją pobił. Bo to lubił — wyjaśnił ze wzruszeniem ramion, niemal z zakończeniem łapiąc się na swojej obojętności — a matka nie protestowała; była zbyt słaba, nieśmiała, spokojna i… taka, nie wiem… pogodzona? Zachowywała się jak typowa ofiara przemocy w rodzinie — mruknął gorzko, z jeszcze większą goryczą uświadamiając sobie, że aż za dobrze wiedział, co to oznaczało. — A ja sobie obok tego dorastałem — dodał na pozór swobodnie, z wyjątkowo ponurym uśmiechem. — Każdego dnia patrzyłem, jak matka pada na podłogę, cała posiniaczona i zakrwawiona. Ale ja sam nigdy się ojca nie bałem, bo mnie nigdy nie tknął. Zwykle po tym, jak już skończył z matką, patrzył na mnie i mówił: „Widzisz, jak to się robi? Patrz i się ucz!”. Więc się uczyłem — dodał cichutko czując, jak coś mocno ściska mu klatkę, powodując chwilowy atak duszności. — Byłem dobrym uczniem — zaśmiał się gorzko — i może dlatego nigdy nie stanąłem w obronie matki.

    To zawsze wyglądało tak samo i nawet gdy Athanasius sobie to wyobrażał — także wówczas stał w tym samym miejscu: po lewej stronie głównej izby, tuż przy wejściu do czegoś, co miało być prowizoryczną kuchnią. Ojciec zwykle po prostu wpadał jak burza, od razu szedł do kuchni, gdzie matka najczęściej rezydowała, i zaczynał ją bić. A Athan korzystał z trzech najczęściej wybieranych opcji: pochodził bliżej i oglądał, stał w miejscu i nasłuchiwał lub wychodził, zostawiając ten mały kawałek piekła za sobą.

    — Ojciec cały czas mi wmawiał, że nie należy mieć żadnego szacunku dla słabszych — mruknął, aż nie mogąc się powstrzymać od nieco upiornego, rozbawionego uśmiechu. Co go tak bawiło? Może ówczesna naiwność, jaką się wykazywał? A może wprost przeciwnie – fakt, że ojciec zawsze miał rację, o czym Athan miał okazję się niejednokrotnie przekonać? — Tłumaczył, że swoją siłę i władzę trzeba podkreślać na każdym kroku. Nauczył mnie patrzeć na matkę jak na nic niewarte, słabe stworzenie. Nauczył mnie nią gardzić, nienawidzić jej i cieszyć się, gdy po raz kolejny upadała, znowu koszmarnie pobita. Uważałem, że się jej należało. Kurwa — wypluł nerwowo — ja się naprawdę cieszyłem, gdy ojciec znowu zaczynał ją bić!

    Nauki ojca, na jego nieszczęście, okazały się bardzo owocne. Athanasius był zdolnym małym uczniem, więc wychwytywał i zapamiętywał każde wypowiedziane przez niego słowo, by w przyszłych latach zamieniać teorię w praktykę. Chociaż te działały już w domu — choćby w momentach, w których ojciec znęcał się nad matką. Athan jako mały chłopiec miał pewne mgliste przeczucie, że to, co działo się w ich domu, nie było właściwe. Ale z drugiej strony — jak miał to ocenić, skoro niczego innego nie znał? Ojciec od początku mu pokazywał, że przemoc nie tylko nie była niczym złym, ale wręcz rozwiązywała wiele problemów. A co pokazała mu matka? I kiedy miała to zrobić? Leżąc pod łóżkiem czy stołem, tak obolała, że nie miała nawet siły wstać? Co miała mu przekazać? Że miał każdemu ulegać? Że miał się bać wyrażać własne zdanie i się komukolwiek przeciwstawiać? Athan nienawidził obojga rodziców, lecz nigdy nie stanął w obronie matki może właśnie dlatego — że nigdy nie znalazł ku temu właściwego powodu.

    — Więc nienawidziłem matki za to — kontynuował, przejęty pogardą do samego siebie — że była ofiarą brutalności męża i znieczulicy syna. Ale ojca nienawidziłem jeszcze bardziej, chociaż miałem to dziwne wrażenie, że mnie szanował. W końcu z jakiegoś powodu ani razu mnie nie uderzył. Rzadko na mnie krzyczał i czasem stawał nawet w mojej obronie, gdy matka nie chciała się na coś zgodzić. Ale i tak nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego, więc spędzałem w domu jak najmniej czasu, zwykle pałętając się po okolicy, kradnąc i wdając się w bójki. Te ostatnie lubiłem najbardziej — prychnął, śmiejąc się cicho. — Wychowany w takim rodzinnym ciepełku — wysyczał kpiąco — nauczyłem się, że agresja jest najlepszym rozwiązaniem. Byłem małym prowokantem. Terroryzowałem młodszych, biłem ich i okradałem. Aż w wieku ośmiu lat udało mi się kogoś zabić.

    Wielce się dziwił, z jaką łatwością i lekkością o tym opowiedział. Nie chodziło tu nawet o to, że nie czuł żalu z powodu tej tragedii — akurat nigdy nie czuł się winny tego morderstwa — ale nie sądził, że przyznanie się do czegoś takiego Arii przyjdzie mu tak gładko. Jednak to było tylko jedno dziecko i zwykły przypadek. Żadne kolejne dokonane przez niego morderstwo nim nie było i Athan był pewien, że o tych zabójstwach nie będzie mu tak łatwo opowiadać.

    — Pobiłem się z jakimś obdartusem i wbiłem mu ułamany kawałek kija w oko. Mały krwawił, darł się, płakał, a mnie aż brzuch bolał ze śmiechu. Kilka dni później okazało się, że chłopak zmarł, ale zupełnie mnie to nie obeszło — mruknął, wzruszając obojętnie ramionami. — Właściwie to nawet się ucieszyłem; nie lubiłem go i sądziłem, że dobrze zrobiłem, bo się mu należało. Ale takie były czasy — dodał, wzdychając lekko — że trudno było utrzymać się przy życiu, a zabić mogło zwykłe przeziębienie. Po chłopaku trochę popłakano, ale zaraz o tym zapomniano, a ja ani przez chwilę nie czułem się winny jego śmierci.

    Dotąd chwilowe duszności zaczęły się nasilać, a jemu coraz częściej brakowało tchu. Opowiadanie o rodzicach sprawiło, że gniew choć chwilowo zagłuszył strach. Z tym starym przyjacielem powstałym z nienawiści, wściekłości i niechęci, Athan był mocno zżyty, więc zdążył się przyzwyczaić do jego obecności, dlatego wolał to, niż ten przeklęty niepokój. Panika znowu zaczęła mieszać mu w zmysłach na myśl o tym, do czego właśnie zmierzał.

    — Szybko zaczęto mnie postrzegać jako ulicznego awanturnika i przykład skrajnej patologii — kontynuował, choć wyraźnie słyszał, że głos znowu zaczynał mu drżeć. — A ja, im byłem starszy, tym było we mnie więcej buty. Uciekanie z domu na dzień lub dwa nie było dla mnie niczym nadzwyczajnym — mruknął. — Zwykle, gdy wracałem, matka się zamartwiała i nawoływała, żebym więcej tego nie robił. Wtedy ja — podniósł głos, w którym wybrzmiewała udawana duma — grzeczny synek i dobry uczeń, korzystałem z lekcji ojca i wydzierałem się na tę bogu ducha winną kobietę, a ojciec mi przy tym przyklaskiwał. I ją za to karał. A ja byłem z tego dumny; czułem się trochę tak, jakbym to ja ją uderzył, nie ojciec, bo w sumie obrywała wtedy przeze mnie. Myślałem wtedy — szeptał ni to z żalem, ni z gniewem — że też chciałbym tego spróbować.

    Oddech miał coraz cięższy i płytszy, a serce na zmianę biło jak oszalałe, by na chwilę zupełnie zamierać. Długo milczał, nim wznowił opowieść; coś blokowało go od środka, rwało się i krzyczało, by nie przekraczać tej granicy i nie wyjawiać tej tajemnicy, bo jeśli to zrobi, nie będzie już odwrotu. Aż do tego momentu miał szansę, mógł się wycofać lub tylko ogólnie wyjaśnić Arii, co i dlaczego było z nim nie tak. Ale przy tym miał szansę uratować ich związek i powrócić do łagodnej, choć wciąż zakłamanej rzeczywistości.

    — Miałem wtedy czternaście lat — zaczął, mimowolnie obejmując się ramionami. Wraz z wypowiedzeniem tych słów, omiótł go przeraźliwy chłód, a na moment przed oczami zrobiło się ciemno, jakby ktoś nagle uderzył go w głowę obuchem. Ani myślał spojrzeć na Arię; wiedział, że by tego nie zniósł. — Był chyba lipiec, środek piekielnie upalnego lata. W Ułan Bator wybuchły jakieś zamieszki, ścieżki zaścielane były trupami buntowników. Nie pamiętam nawet — tłumaczył nerwowo — o co wtedy chodziło, ale nie bardzo o to dbałem. Kiedy tylko mogłem, uciekałem z domu, więc nawet zamieszki mnie nie odstraszały.

    Znowu zamilkł. Buzujący w nim stres sprawiał mu niemal fizyczny ból, a przez nagłe poczucie zażenowania, wstydu, żalu i gniewu aż chciało mu się wyć. Zaciskał pięści i żeby, przymykał oczy, kilkukrotnie nabierał głębokich wdechów, ale to wszystko na nic: zmierzenie się z tym, co zrobił te setki lat temu, wciąż go torturowało i zabijało od środka. Athan nie miał wątpliwości, że to była właśnie jego kara — jako istota nieśmiertelna, miał cierpieć za swoje grzechy aż po kres tego świata.

    — Chciałem wyjść — szeptał, przejęty trwogą — ale matka się nie zgodziła. Błagała mnie… bo nie miała takiej siły przebicia, by cokolwiek mi nakazać… błagała, bym został w domu, bo na zewnątrz było tak niebezpiecznie. A ja — prychnął, uśmiechając się wyjątkowo ponuro — wrzeszczałem na nią w odpowiedzi i wyzywałem, dając jej do zrozumienia, co mnie obchodzą jej zakazy. Wtedy wszedł ojciec — mruknął gorzko, uświadamiając sobie, że gdyby się wtedy nie pojawił, zapewne wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. — Stanął w mojej obronie i stwierdził, że dzieciak ma prawo łazić gdzie i kiedy chce, a jej nic do tego. Uciszył ją swoim starym, sprawdzonym sposobem — warknął cicho — ale tym razem nie zadziałało. Bo chociaż upadła, dalej mnie błagała, bym nigdzie nie wychodził. To tylko jeszcze bardziej prowokowało ojca — w tym wszystkim już nawet nie chodziło o mnie, tylko o kolejny powód, by ją skatować. Okładał ją pięściami, szarpał za włosy, krzyczał — opowiadał, choć z coraz większym trudem — ale nawet to jej nie powstrzymywało przed błaganiem mnie, bym został. A ja, im dłużej tego słuchałem, tym większą miałem ochotę wyjść. Tak po prostu, z czystej, podłej złośliwości.

    Gardło miał boleśnie ściśnięte, ale tym razem coś było inaczej. Tym razem buzująca w nim złość kazała mu mówić, jakby wyrzucenie tego z siebie miało mu pomóc. Athan wiedział, że nie pomoże — tego już nic nie mogło zrobić. A jednak nie chciał się zatrzymywać, wiedząc, że opowiedzenie o tej tragedii było jak zerwania plastra — im szybciej to zrobi, tym mniej będzie bolało.

    Przynajmniej w teorii.

    — Matka dalej skomliła — kontynuował gniewnym tonem — ojciec dalej ją bił, a ja dalej na to patrzyłem. Aż wreszcie — rzekł nieco głośniej z udawanym zaskoczeniem — przestał. Odsunął się, popatrzył na nią jak na brudnego robala, a potem spojrzał na mnie. Patrzył tak na mnie i patrzył — mówił, uciekając wspomnieniami do tej chwili, w której czuł, jak spojrzenie ojca przewiercało go na wskroś — aż wreszcie spytał… spytał… czy zgadzam się na to, by matka mi mówiła, co mam robić. Odpowiedziałem, że nie. Wtedy odsunął się jeszcze bardziej, wskazał na matkę i powiedział, bym jej to pokazał.

    Wbrew temu, co myślał jeszcze niedawno, znowu zamilkł, dręczony rozpleniającą się po jego wnętrzu paniką. Czego się bał? Tych wspomnień? Reakcji Arii? O jej obecności zdążył niemal zapomnieć i szybko pojął, że tak będzie dla niego najlepiej — łatwiej było mu mówić bez świadomości, że ktoś go słuchał, zwłaszcza ona.

    Jak miał zacząć o tym mówić? Jakich słów winien użyć? Nie miał pojęcia, ale przecież na takie wyznania nigdy nie było się gotowym. Nigdy.

    — Kazał mi — próbował tłumaczyć, na przemian nerwowo się uśmiechając i markotniejąc — uderzyć własną matkę… Ojciec! Na początku myślałem, że… no… cholera — przymknął na moment powieki, próbując się skupić i pozbierać słowa, które uleciały — myślałem, że… że kłamie… to znaczy, że oszukuje… Chryste — jęknął, zażenowany swoją plątaniny. — Kazał mi uderzyć matkę! — krzyknął, aby wreszcie odzyskać nad sobą panowanie.

    Pamiętał, jak wpatrywał się w ojca bez zrozumienia. Lecz ten przeciwnie — spoglądał na niego z największą powagą i oczekiwaniem. Patrzył na niego jak na kogoś świadomego, odpowiedzialnego, równego sobie i to niespodziewanie bardzo się Athanowi spodobało. Być może dlatego potraktował sugestię ojca poważnie, zamiast po prostu go zwyzywać swoim zwyczajem i wyjść.

    — Zrobiłem, co kazał — szepnął chorobliwie słabym głosem. — Nie wiem… może się bałem, że jak się sprzeciwie, to mnie uderzy. Ale… — westchnął ociężale — ale ja się przecież cieszyłem, że mi na to pozwolił. I nie miałem żadnych… żadnych, po prostu żadnych oporów. Pamiętam jej spojrzenie — podjął nagle, coraz silniej drżąc. — Nigdy tak nie patrzyła na ojca, gdy ją bił; wtedy… wtedy po prostu… nie wiem… wyglądała jak martwa… tylko wpatrywała się w ścianę — tłumaczył, coraz bardziej przejęty lękiem — i jakby… jakby po prostu czekała, aż to się skończy. Ale gdy ja… — urwał, z trudem przełykając ślinę. — Na mnie patrzyła z takim wielkim szokiem… i strachem. Nie wierzyła, że mógłbym jej coś takiego zrobić — ja, jej własny syn! Ale łatwo mi się przypominały nauki ojca i… i nawet nie czułem żalu czy wyrzutów.

    Skrywając twarz w dłoniach, próbował głęboko odetchnąć, aby choć częściowo się uspokoić. Przecież nigdy nie zapomniał tej sceny, a jednak nigdy nie wzbudzała w nim tyle emocji, co wtedy. Bał się, że tym razem sobie z tym nie poradzi.

    — Robiłem jej to samo, co ojciec — jęknął cicho — i naprawdę się z tego cieszyłem! Boże — szeptał, czując, jak zupełnie zasycha mu w gardle — Ja serio czułem dumę, gdy zobaczyłem pierwszą krew! Pomyślałem wtedy, że to ciało jednak nie jest takie niezniszczalne — mruknął coraz silniej drżącym głosem. — Na początku jeszcze mnie prosiła… żebym przestał. Myślała, że zaraz się wystraszę i odsunę. Ale potem… zaczęła zasłaniać twarz rękami — wyjaśnił, prawie nie zdając sobie sprawy, że przez chwilę sam zrobił taki gest, jakby chcąc w ten sposób jeszcze lepiej zobrazować tę tragedię. — Ona po prostu wiedziała, że ja… że…

    Ramiona zupełnie mu opadły, nie mogąc się zmusić do tego jednego, niby prostego, a tak trudnego wyznania.

    — Ona już wiedziała, że nie cofnę ręki ani nogi — wydusił z dławiącym go wstydem. — Wrzeszczałem na nią — mamrotał — kopałem w brzuch i uderzałem głową o podłogę. Czułem na sobie spojrzenie ojca i wiedziałem — mruknął pogardliwie — że był ze mnie dumy. Ot, taki synek kropka w kropkę podobny do ojca — zakpił.

    Nie śmiał się odezwać; musiał poczekać, aż to, co właśnie powiedział, ułoży się w jego myślach, rozleje stopniowo i pozwoli skupić się na tym, co było dalej. Gniew nadal w nim buzował i wtem Athan pomyślał, jakie to było absurdalne. Powinien żałować, płakać się i smucić, a nie gniewać. Już dawno bowiem zdał sobie sprawę, że był na matkę zły — o to, że Athan ją wtedy pobił, dokładając mu wyrzutów sumienia.

    Jakby to była jej wina, nie jego.

    — Ale potem straciła przytomność — mówił cicho, powoli i ostrożnie — jakby w podświadomie obawie, że zbudzi te wszystkie demony, jakie ożywały w trakcie tej opowieści. — Przestraszyłem się, bo niby nieraz widziałem, jak mama mdlała… ale wtedy to ojciec… a nie ja. Tylko zerkałem co jakiś czas na ojca — jakby z obawą i pytaniem, czy wszystko zrobiłem dobrze.

    Nagle zaśmiał się nerwowo, na chwilę skrywając twarz w dłoniach.

    — A ojciec — wznowił kpiąco — po prostu tam stał i patrzył. Po wszystkim tylko kiwnął głową, a ja uciekłem na dwór, żeby tylko być jak najdalej tego przeklętego miejsca! Ale szybko wpadłem w potrzask i przez kilka godzin choćbym chciał, to nie mogłem wrócić do domu, bo trasę przecinały mi walki uliczne. Zaczynałem się naprawdę bać — szepnął, niemal czując ten ogarniający go, dotąd nieznany, lodowaty lęk tego, co obce i nieznane — więc jednak trochę się cieszyłem, gdy wróciłem do domu. Od razu sobie pomyślałem — podjął nieco głośniej — że nie będę się przyznawał matce do tego, że miała rację — byłem ponad to. Ale zdziwiło mnie… — zawahał się na moment — że ona dalej leżała przy tym stole. W takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawiłem. Zestresowałem się, że jeszcze nie wstała — zwykle, gdy bił ją ojciec, budziła się po kilkunastu minutach. Wtedy minęło już kilka godzin, więc nie rozumiałem, co się działo. Zdziwiłem się jeszcze bardziej — mówił coraz ciszej — gdy zobaczyłem, jak ojciec pakował ubrania matki do jakichś worków. Jakoś nagle mnie to wkurzyło, więc spytałem, po co to robił i kazałem mu te rzeczy zostawić — przecież matka cały czas ich używała.

    Niespodziewanie uśmiechnął się kpiąco. Być może na myśl o swojej naiwności, może o beztrosce ojca, a może o czymś jeszcze innym, zaplątanym gdzieś między jego strachem, gniewem i wstydem.

    — Ojciec wtedy tak dziwnie na mnie popatrzył — kontynuował, wciąż z tym samym, na wpół przytomnym, obłąkańczym uśmieszkiem — jakby ze zdziwieniem i niezrozumieniem. Chyba przez chwilę myślał, że żartowałem. Aż wreszcie wypowiedział słowa, których w życiu nie zapomnę.

    Odetchnął z trudem, sięgając pamięcią do wspomnianych dwóch zdań. Dziwił się i lękał tego, że tak doskonale je zapamiętał; mimo że minęło ponad pięćset lat, miał pewność, że jego ojciec użył dokładnie tych słów.

    Przecież matka nie żyje. Sam ją zabiłeś.

    Długo nie był w stanie odezwać się ani słowem. Cały czas w głowie dźwięczało mu to jedna rzecz, wypowiedziana z taką obrzydliwą obojętnością. Jeszcze gorsze było to, że po chwili sam Athan się tej obojętności poddał.

    I tylko to jedno go zaskoczyło: łza z wolna spływająca po policzku i myśl, że oto pierwszy raz w życiu zapłakał nad matką.

    — Najpierw spanikowałem — mówił cicho i powoli; czuł się tak, jakby znajdował się za jakąś grubą zasłoną, zza której nikt go nie widział ani nie słyszał. — Ale gdy zobaczyłem, że ojciec w ogóle się tym nie przejął, w końcu zacząłem się uspokajać. W ogóle nie było mi żal matki, ojcu najwidoczniej też, więc zacząłem mu pomagać z tymi workami. I powoli zacząłem sobie myśleć… że… kurwa — syknął cicho, nagle nie mogąc uwierzyć w to, co zamierzał powiedzieć — byłem z siebie taki zadowolony! Bo przecież kogoś zabić — tłumaczył, udając ton znawcy — to nie byle co! Nie każdy to potrafi, nie każdy jest do tego zdolny! A ja sobie wtedy myślałem, że ja to jednak umiem! I że to wcale nie jest takie trudne, jak by się mogło wydawać! Myślałem wtedy nawet — poniósł głos z największym wzburzeniem — że może nawet ojciec tego nie potrafił i że może w takim razie byłem silniejszy od niego — bo ja tego dokonałem, nie on! Ja zabiłem matkę, chociaż on miał przecież na to tyle okazji! Jezu — jęknął rozpaczliwie — ja naprawdę byłem z siebie wtedy dumny…

    Nie chciał więcej o tym myśleć. Nienawidził tego wspominać z wielu powodów, lecz żadnym z nich nie był dogłębny żal czy tęsknota za rodzicami. Nawet teraz, po tylu latach, jedyne, co do nich czuł, to gniew, nienawiść i pogarda. Athan zaśmiał się ponuro pod nosem; nienawidził kogoś, kogo bestialsko zamordował.

    — Jeszcze tego samego dnia ją zakopaliśmy. Za domem, akurat pod jej rabatkami, którymi lubiła się zajmować. Nie nazwę tego pochówkiem — mruknął ponuro — bo w tym wykopaniu dołu, wrzuceniu ciała byle jak i zakopaniu go, nie było ani krzty szacunku. A czasy jakie były, takie były — westchnął nerwowo — i ojciec łatwo wytłumaczył sąsiadom, że matka zmarła na grypę. Nikt nie pytał, jak było naprawdę. Chociaż każdy wiedział. No — poprawił się po chwili — większość przypuszczała, że to mój ojciec w końcu ją dobił. Na mnie chyba mało kto stawiał, chociaż przecież już wtedy nie cieszyłem się zbyt dobrą opinią.

    Noc zalegającą za oknem rozświetliła delikatna, nieśmiała wręcz poświata wyłaniającego się zza chmur księżyca. Sprawiał takie wrażenie, jakby właśnie usłyszał opowieść Athana i wysunął się nieznacznie, aby też jej posłuchać. Jasny blask był hipnotyzujący i wampir z niespodziewaną ulgą wpatrywał się w ten piękny obrazek nocy, choć na chwilę pozwalając sobie zapomnieć o koszmarze, który właśnie przeżywał na nowo.

    — Jak miałem piętnaście lat — podjął, cały czas wpatrując się w księżyc wiszący na czarnym niebie, mimo że jego spojrzenie wraz z wypowiedzeniem pierwszego słowa stało się zupełnie puste — uciekłem z domu. Nie mogłem znieść obecności ojca i przesiadywania w tym brudnym, zapchlonym domu. Musiałem się wyrwać i jestem pewien, że tylko poszedłem ojcu na rękę. No ale — dodał z ponurym śmiechem — jak sobie miał poradzić bezdomny nastolatek bez grosza przy duszy? Już pierwsza samotna noc mnie przestraszyła, bo lało jak z cebra, a ja nie miałem się gdzie podziać. Ani myślałem wracać do domu — wolałem tam zdechnąć — warknął gniewnie przez zaciśnięte zęby — z głodu i zimna, niż wrócić z podkulonym ogonem i pokazać ojcu, że jednak nie byłem tak silny, jak myślałem. Nie zniósłbym tego upokorzenia. Nie bardzo pamiętam — mruknął, wzruszając ramionami — co się działo potem. Po prostu kręciłem się po okolicznych miastach i wisach, kradłem i próbowałem jakoś nędznie wyżyć. Nie działo się wtedy nic godnego uwagi… poza jednym.

    Księżyc skrył się pod cienką warstewką gnanych wiatrem chmur. Athan pomyślał, że umknął, gdy się zorientował, o czym wampir zamierzał właśnie opowiedzieć.

    — Krążąc od jednego miejsca do drugiego, wszędzie widziałem ten sam obrazek. Wszędzie było to samo i wszędzie widziałem swoją matkę. I nie, nie dlatego, że miałem omamy spowodowane żalem i wyrzutami sumienia — sprostował ponuro. — Po prostu wszędzie widziałem upodlone, poniżane kobiety. One wszędzie zajmowały się tylko jednym: praniem, gotowaniem, rodzeniem dzieci i zadawalaniem mężczyzn. To było dla mnie tak żałosne — wypluł pogardliwie. — W takich chwilach myślałem, że kobiety nie nadawały się do niczego innego, że nie należał się im żaden szacunek i jeszcze bardziej umacniałem się w przekonaniu, że to, co zrobiłem matce, było słuszne. Już nawet nie chodziło o to, że zamieniłem się w małego mizogina, bo to swoją drogą. Ale mnie kobiety po prostu… brzydziły — odparł, mocno marszcząc brwi, jakby zastanawiając się nad tym, czy to odpowiednie określenie. — Nie mogłem na nie patrzeć i wściekałem się, że nadal miały jakiekolwiek prawa. Szlag mnie trafiał, gdy widziałem, że jakikolwiek mężczyzna obchodził się ze swoją kobietą łagodnie, uznając go za tak samo słabego i żałosnego, jak ją. Coraz szybciej rosła we mnie taka chora potrzeba wzięcia spraw w swoje ręce, jakiegoś konkretnego ujęcia tej mojej nienawiści do kobiet, chociaż jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak to zrobić.

    Zupełnie nagle — akurat w tym najgorszych z możliwych momentów — miał ochotę odwrócić się i spojrzeć na Arię. Nagle tak boleśnie i rozpaczliwie za nią zatęsknił. Nagle pragnął przerwać całą opowieść, wybłagać ją, aby zapomniała o wszystkim, co zdążył powiedzieć, powtórzyć, jak bardzo ją kochał i po prostu przytulić, by następnie obiecać, że od teraz już wszystko będzie dobrze. Zacisnął pięści, czując, jak paznokcie boleśnie wbijają się w skórę. Nie mógł teraz na nią spojrzeć, ponieważ za bardzo bał się jej reakcji. Wystarczyłby cień bólu i zawodu w jej oczach, by Athan całkowicie się załamał.

    Musiał kontynuować. Tylko ten przerażający absurd go dobijał: że oto opowiadał to wszystko dla niej, choć najprawdopodobniej właśnie przesz to ją straci.

    — W końcu zacząłem dołączać do jakichś podrzędnych szajek — mruknął posępnie. — To nie było nic nadzwyczajnego, ale przynajmniej miałem gdzie spać i co jeść. Głównie kradliśmy i rabowaliśmy i chwilowo może takie rozrywki mnie cieszyły, ale nie na długo. To było takie… banalne — syknął — i zwyczajnie nudne. Szybko traciłem zainteresowanie i dołączałem do kolejnych band. A wiesz, czemu? — spytał mimowolnie, by po chwili przestraszyć się, że pierwszy raz zwrócił się bezpośrednio do Arii, choć nie miał takiego zamiaru. Chciał, by ta opowieść płynęła gdzieś obok niej, ale by sama wampirzyca nie miała w niej żadnego udziału. Przeląkłszy się, że Aria zechce zareagować, czym prędzej przeszedł do odpowiedzi. — Bo gdy się przechwalałem, że już kiedyś kogoś zabiłem, miałem na myśli tylko tego chłopaczka i matkę, ale to wszystko były mniejsze lub większe przypadki. Nikogo nie zabiłem z taką… prawdziwą premedytacją — odparł, zaciskając pięści — a bardzo chciałem tego spróbować. Zastanawiałem się, czy wtedy jest trudniej — z tą całą świadomością, co się chce zrobić — czy może łatwiej, bo bym się do tego psychicznie przygotował? Nie wiedziałem, ale miałem poczucie, że te przechwałki były kłamliwe i koniecznie chciałem to zmienić. Tylko że tam ci wszyscy — burknął z irytacją — upierali się, że rabują bez żadnego zabijania, bo jak się ukradnie jakąś błyskotkę czy kilka monet, to mało kto zwróci na to uwagę, ale za mord już można dać się złapać. Ot, kurwa, szlachetni rabusie — warknął.

    Był zadziwiony, że wciąż czuł tę wściekłość na myśl, że dołączając do kolejnych szajek, był ograniczany jakimś ich ichniejszym regulaminem. Dotąd sądził, że przynależenie do ulicznej bandy stanowiło ostatnią, najszerszą definicję wolności, dzięki czemu mógł robić absolutnie wszystko, na co miał ochotę. A jednak postawienie przed nim jakichkolwiek zasad momentalnie wzbudzało w nim gniewny bunt, który najwyraźniej zachował się aż do dziś.

    — Byli też inni — kontynuował — którzy poza kradzieżami, lubili się zabawić na zapleczu z młodymi dziewczynami. Napadali na wioskowe gospodarstwa, kradli żarcie, rolnika bili, związywali albo gdzieś zamykali, a córki i żony obłapiali. I tylko ze mnie się śmiali — warknął wściekle — że nie byłem tym zainteresowany. Wrzeszczeli, żebym znalazł sobie jakąś ślicznotkę i ją sobie wziął, skoro tak mi brak rozrywek. A ja po prostu nie mogłem patrzeć — wydusił z trudem — jak oni się z nimi zabawiali, jakby wcale nie uważali tych dziewczyn za gorsze. Oni się tam śmiali i cieszyli z tych gwałtów, a ja myślałem tylko o tym, jakie to zmarnowanie potencjału i o tym, że ja bym się nigdy nie dał tak upodlić i jedyne, co bym chciał z tymi kobietami zrobić, to je udusić. Wyobrażałem sobie, jak próbują panicznie złapać oddech, jak powoli sinieją i wiotczeją… Rzygać mi się chciało na myśl, że którąkolwiek mógłbym dotknąć w taki sposób, w jaki dotykali je inni.

    Z trudem sobie uświadamiał, że pod wpływem tych wspomnień, tarmosił nim dawno zapomniany gniew. Opowiadając o tym wszystkim, czuł się tak, jakby naprawdę wpadł w tamte czasy, by przeżyć to wszystko jeszcze raz. I znów był tym młodym, zbuntowanym, zdegenerowanym chłopakiem, który nie znał uczuć innych niż nienawiść, wściekłość i pogarda. Szczęścia nie znał, dźwięk śmiechu doprowadzał go do szału, a widok uśmiechu wymalowanego na czyichś twarzach wzbudzał w nim zazdrosną niechęć. Zanurzony w tej ciemności dawnych przeżyć, zagłuszał w sobie myśl, że wdawał się w zbyt brutalne szczegóły. Może powinien oszczędzić Arii wielu opisów; może powinien pominąć kwestię swojej chorobliwej nienawiści do kobiet, zdając sobie sprawę, jak trudno było jej tego słuchać. Jednak wiedział — nawet podświadomie — że musiał to zrobić, bo bez tego nie zrozumie w pełni najczarniejszego momentu w jego życiu. Musiał znowu zapomnieć o jej obecności w tym salonie. Musiał znowu udawać, że był tam sam.

    — Ten… wstręt — podjął cicho — był już moim znakiem rozpoznawczym. Większość sobie z tego kpiła, ale w to nie wnikała. Tylko raz pewien idiota — warknął wściekle — wysnuł śmiałą teorię, że aż tak nienawidzę kobiet, bo interesują mnie mężczyźni. Plotka szybko się rozprzestrzeniła, a ze mnie już nie tylko kpiono — w jednej chwili straciłem cały szacunek. Wszyscy patrzyli na mnie krzywo i odsuwali się, jakby mieli się ode mnie czymś zarazić. A ja nawet nie wiedziałem, o co chodziło! — wysyczał przez zaciśnięte zęby, nieco podnosząc głos. — Gdy się dowiedziałem, znalazłem tego skurwiela w karczmie. Leżał w wynajętej izbie, akurat spał. Nie dałem sukinsynowi szansy i od razu wbiłem mu nóż w szyję. On się dławił krwią i powoli zdycham, a ja patrzyłem na to beznamiętnie, taki… rozczarowany — wyznał, wciąż będąc pod wrażeniem tego, co wówczas czuł. — Wtedy pierwszy raz zabiłem z czystą premedytacją i owszem — facet spał, nie bronił się — ale myślałem, że będę jakoś, no nie wiem — rozłożył ramiona — bardziej usatysfakcjonowany? Nie wiem, sam nie wiem! Zresztą, ta śmierć nic nie dała, bo reszta szybko się domyśliła, kto za tym stał. Znaleźli mnie, pobili i przegnali. Musiałem sam się jakoś wyleczyć, a jeszcze przy tym zadbać o jakieś jedzenie i schronienie.

    To jedno, niby marne upokorzenie, mocno zapadło mu w pamięć — być może dlatego, że uderzono go oskarżeniami z dwóch stron. Jednak jeszcze gorsze było wykluczenie z grupy, a więc swoisty lincz, który zostawił grupą pręgę na jego honorze.

    — W końcu znowu się do kogoś zaczepiłem — mruknął, wzdychając cicho. — Nie byłem jeszcze gotowy na samotną tułaczkę, jeszcze nie umiałem samemu przetrwać. I dopiero tam poznałem kogoś, z kim mogłem w ogóle porozmawiać. To było dziwne uczucie — oparł w zamyśleniu, czując charakterystyczny ścisk w klatce piersiowej, gdy chwytało go coś na wzór nostalgicznego wzruszenia — być zrozumianym… Nigdy wcześniej nikt nawet nie próbował mnie poznać, nie mówiąc już nawet o tym, by ktokolwiek miał poglądy podobne do moich.  Mówili na niego Yasa — podjął po chwili ciszy. — Nie był może takim mizoginem jak ja, ale, powiedzmy, też gardził słabszymi od siebie. Za dzieciaka był stłamszony przez brutalną matkę i poniżającą go siostrę, więc zemścił się, gdy tylko miał okazję. Chyba nie muszę mówić — mruknął cicho — jak to zrobił. W każdym razie — podjął nieco głośniej, odetchnąwszy głęboko — dał mi do zrozumienia, że skoro gardziłem kobietami, bo nadawały się tylko do zadawalania mężczyzn, to właśnie tak powinienem z tego korzystać. W końcu — samą niechęcią zatruwałem tylko siebie i to we mnie cały czas buzowało. Musiałem jakoś dać temu ujście, a… a Yasa podpowiedział mi, jak to zrobić. Wtedy… — zadrżał pod wpływem tarmoszącego nim wstydu, wpatrując się tępo w ciemność za oknem — już… już się nie hamowałem — mruknął, uśmiechając się smutno pod nosem. — Już wtedy w pełni należałem do tych band. Grabiłem razem z nimi, napadałem razem z nimi i… i…

    No, powiedz to!, syczał jakiś złośliwy głosik w jego głowie. Nazwij to wreszcie po imieniu!. Ale nie umiał. Nawet mimo tego, że wciąż pamiętał pierwszą kobietę, którą wykorzystał wbrew jej woli. Nawet mimo tego, że przecież przez wiele lat to była nie tylko główna, ale wręcz jedyna rzecz, jaką się zajmował, jaka dawała mu radość i satysfakcję. Ale może właśnie dlatego nie był w stanie wypowiedzieć tego na głos — ponieważ to jedno, jakże brudne i straszliwe słowo, stanowiło ogromną część jego samego.

    A przecież ona cały czas tam była. Siedziała, słuchała tego wszystkiego. I z pewnością wyobrażała sobie, jak mężczyzna, którego kochała, lata temu krzywdził bogu ducha winne kobiety w najgorszy, najbrutalniejszy, najbardziej uwłaczający sposób.

    — Kilka lat później już nie potrzebowałem towarzystwa — mruknął chrapliwie, chcąc jak najszybciej uciec od tego niekomfortowego tematu. Zaraz jednak zaśmiał się kpiąco w duchu, uzmysławiając sobie, że to przecież dopiero początek. — Krążyłem sam po okolicznych miasteczkach. Początkowo trochę się bałem. Nie byłem pewien, czy dam radę, czy nikt tego nie zauważy i na mnie nie doniesie… Zastanawiałem się nawet nad tak głupimi rzeczami jak kryteria, według których będę wybierał swoje ofiary. Miała być blondynką czy brunetką? — pytał retorycznie z udawaną swobodą, która zatrważała nawet jego samego. — Miała być wysoka czy niska? Miała mieć dzieci? Miała być młoda czy znacznie starsza ode mnie? Aż w końcu zdałem się na instynkt. Polowałem na nie zmierzchem, kiedy mało kto obserwował, co działo się dookoła, a te kobiety, które wychodziły same, bez żadnej ochrony, musiały być wybitnie głupie i wtedy właśnie uznawałem, że należy je za ten nierozsądek ukarać. Po wszystkim były takie… brudne — wypluł pogardliwie, krzywiąc się na samą myśl o widoku zgwałconej kobiety. — Zapłakane, stłamszone, zupełnie bezsilne, obdarte z szacunku i godności. Patrzyłem na nie z takim wstrętem i myślałem sobie, że takiej pokonanej… zużytej nikt nie zechce. Mogła uciec, przeżyć, może nawet opowiedzieć, co ją spotkało, ale i tak była już mniej niż kobietą. Była… zupełnie nikim. Kimś niegodnym żywota, kimś niezasługującym nawet na to, by przebywać między ludźmi. Takie wyrzutki społeczeństwa należało likwidować… ha!... — zakpił nagle, śmiejąc się cicho — gardziłem nimi za to, co sam im zrobiłem! Ale wtedy tak nawet nie myślałem. Wychodziłem raczej z założenia, że jeśli ja tej jednej czy drugiej nie zniszczę, to zrobi to ktoś inny. Taka była rola i los kobiet! Na nic innego nie zasługiwały i nic innego się im nie należało!

    Minęło trochę czasu, nim Athana oblała lodowata panika na myśl o tym, z jakim zaangażowaniem o tym opowiadał. Pewność wybrzmiewająca w jego głosie nie świadczyła już o bolesnej, odległej w czasie opowieści. Wskazywała na to, że wciąż zgadzał się z tym, co czuł te setki lat temu. Brzmiał i wyglądał tak, jakby lada moment miał wrócić do „starych nawyków” i jakby nadal uważał kobiety za nic niewarte przedmioty służące tylko do zadowalania mężczyzn. Dysząc ciężko, próbował się uspokoić i wrócić na ziemię, raz jeszcze boleśnie sobie uświadamiając, że Aria cały czas go słuchała i na niego patrzyła. Dziś jego poglądy nie miały nic wspólnego z tym, co kierowało nim przed laty — lecz jednak, w trakcie opowieści, mimowolnie odzywały się w nim te stare, przeklęte demony, które nie pozwalały mu zapomnieć o tym, kim był tak naprawdę.

    — Potem… — szepnął cichym, słabym głosem, długo zastanawiając się nad tym, czy podjąć ten temat — potem już nie tylko myślałem, że takie wykorzystane kobiety zasługiwały tylko na śmierć. Zwykle po wszystkim… zwykle… je dusiłem — wydyszał z największym trudem, bojąc się, że nie wytrzyma, odwróci się i spojrzy na Arię błagalnie, próbując dopatrzeć się w jej spojrzeniu zrozumienia i przebaczenia. Oczywistym było, że by ich tam nie znalazł, dlatego tym bardziej wbił rozpaczliwe spojrzenie w białawe zasłony przysłaniające okno. Nie wiedział, po co jej mówił tak straszliwe rzeczy — czy naprawdę chciał ją za wszelką cenę od siebie odstraszyć? Aria zasługiwała na całą prawdę, owszem, ale pewne rzeczy mógł jej oszczędzić. Czy naprawdę z całą mocą musiał jej uświadamiać, że cały czas miała u swego boku mordercę?

    Musiał. Aria zasługiwała na to, by samodzielnie podjąć decyzję dotyczącą jej całego życia. Jeśli chciała się z nim związać — uczyni go najszczęśliwszym człowiekiem na świece. Lecz jeśli zechce uciec jak najdalej, będzie miała takie prawo — i powinna je mieć. Właśnie dlatego Athan w swoistym masochizmie opowiadał jej o wszystkim ze szczegółami. Wszystko po to, by Aria miała pełen obraz i aby w pełni świadomie podjęła decyzję.

    Bo, choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka, Athanasius robił to wszystko tylko dla niej.

    I być może dlatego poczuł nagłą potrzebę wytłumaczenia swoich czynów i obronienia się w jakikolwiek sposób. Mimowolnie zaśmiał się lękliwie pod nosem — on naprawdę chciał się usprawiedliwić z napaści i morderstw?!

    — Nie robiłem tego często — tłumaczył nerwowo, oddychając coraz szybciej. — B-bałem się... Wtedy łatwo można dało się złapać, a ja i tak dużo ryzykowałem... Dla głupiej zabawy a-albo... Ja sam nie wiem — jęknął rozdzierająco, im więcej mówiąc, tym gorzej się czując. Drąży coraz silniej, sam nagle miał ochotę uciec, zwłaszcza przed osadzającym spojrzeniem Arii; tylko nadludzką siłą woli został w miejscu, usilnie wpatrując się w okno. — Ale w końcu się doigrałem — szepnął słabo — i po mnie przyszli. Byłem pewien, że od razu mnie na stryczek zaprowadzą... W życiu nie zapomnę, jak bardzo się wtedy bałem... Bo... bo jeśli oni powiązali te wszystkie... to... to nie było szans, żebym wyszedł z tego cało. Ale za oskarżeniem stała jakaś starsza kobiecina, której bym palcem nie tknął, więc sam zgłupiałem i nie wiedziałem, za co chcieli mnie zamknąć. Okazało się, że kiedyś okradłem jej farmę, a że wtedy nie bardzo przejmowałem się świadkami, to mnie inni poznali, i ona też. A miałem pecha, bo się okazało, że to siostra jakiegoś tamtejszego włodarza, więc cały czas wrzeszczała, że żąda sprawiedliwości. Cały czas domagała się stryczka, a jak na nią patrzyłem — wysyczał wściekle — to nagle cały strach znikał, bo jedyne, o czym myślałem, to żeby ukręcić tej suce łeb!

    Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że znowu tracił nad sobą panowanie. Biorąc kilka głębokich wdechów, próbował ułożyć sobie wszystko w głowie, próbując zetrzeć ze wspomnień to podłe babsko.

    — Kradzież była niewielka, to i czyn nie nadawał się do nagłego wieszania — mruknął cicho. — Starucha wściekała się i groziła, że uruchomi wszystkie swoje kontakty, żeby tylko mnie w jedyny właściwy sposób ukarać. Wiedziałem, że jeśli dowiedzą się o mnie reszty, to zawisnę. No, i czegoś tam się dowiedzieli. Powiązali mnie z kilkoma innymi kradzieżami, to mnie skazali na półtora roku więzienia. Nie był to najszczęśliwszy okres w moim życiu — dodał gorzko. — W więzieniu razem z innymi byliśmy wysyłani głównie na pola, żeby tam pomagać rolnikom przy najcięższej robocie. Spędzanie kilkunastu godzin na polu, w tym kilku w piekielnym słońcu, było koszmarem. Często się buntowałem, nie zgadzałem, kilka razy pobiłem się ze współwięźniami, a raz zaatakowałem jednego rolnika, któremu mieliśmy pomagać, bo… już nawet nie pamiętam, czemu. No ale — westchnął ponuro — za złe sprawowanie mi ten wyrok ciągle przedłużali i w końcu wyszedłem na wolność po około czterech latach. I to tylko dlatego, że sam zacisnąłem zęby i tłumaczyłem sobie, że jak dalej tak będę szalał, to tam w tej celi sczeznę. Więc siedziałem grzecznie i myślałem sobie, co zrobię z tą starą idiotką, jak już będę wolny; jakby ten dawny mizoginizm na nowo we mnie odżył. I danego sobie słowa dotrzymałem — mruknął ponuro, przypominając sobie przerażone, obłędne wręcz spojrzenie tej kobiety, gdy już zrozumiała, co się z nią stanie i że nikt nie będzie w stanie jej uratować.

    Nagle poczuł się dziwnie z myślą, że na tym kończyły się jego ludzkie wspomnienia, że to było ostatnim znaczącym wydarzeniem. Po wyjściu z więzienia po prostu tułał się po okolicy, jak zwykle, nie wyciągając z otrzymanej kary żadnych lekcji, dlatego nie miał już nic godnego zapamiętania.

Potem działo się aż za dużo.

    — Cyriacus Buyirugh — wypluł pogardliwie, nie mając ani krzty szacunku do tego nazwiska. — Tak nazywał się wampir, który mnie przemienił. Nawet nie wiem, kim i jaki był — mruknął, obojętnie wzruszając ramionami — poza tym, że był zgorzkniałym starcem goniącym za idiotycznymi bajkami. Ten głupiec ubzdurał sobie — warczał z coraz większym gniewem — że im więcej młodych przemieni, tym większa będzie jego siła jako Stwórcy! Co za brednie! — wykrzyknął ze wzburzeniem. — Przemieniał każdego młodego mężczyznę, jakiego tylko znalazł, chociaż celował głównie w biednych i bezdomnych — żeby w razie czego nie wybuchła afera, że jakiś szlachcic nagle zaginął, żeby go potem znaleźli zagryzających ludzi w sąsiednim mieście.

    Urwał na moment, zastanawiając się, jak nędznie potoczyłby się jego żywot, gdyby nie znalazł go ten zaślepiony obsesją wampir.

    — W końcu i mnie dorwał — odparł — a ja nawet nie wiedziałem, co się stało. Myślisz, że mi cokolwiek wyjaśnił? — prychnął. — W jednej chwili poczułem, jak ktoś mnie atakuje od tyłu i wgryza się w szyję, a w drugiej już obudziłem się kilkanaście godzin później rozpalony i obolały. Ale to był dziwny czas — zaśmiał się ponuro — bo gdy tylko się obudziłem, poczułem potworny wręcz głód, ale nie wiedziałem, na co byłem głodny. Zadziałał dopiero instynkt. Czułem się jak idiota — mruknął — rzucając się na kogoś i nawet nie wiedząc, co z nim zrobić. Kiedy wyrosły my kły, sam zacząłem wrzeszczeć przerażony, nim nie zacząłem dosłownie pożerać tego faceta. Nie wiedziałem, na co byłem głodny — na mięso, krew, czy co? Skądś tylko wiedziałem, że ten człowiek zapewni mi pożywienie. Jak już się pokracznie najadłem, zacząłem się panicznie zastanawiać, co się ze mną stało. Słyszałem opowieści o wampirach — przyznał z lekkim zdziwieniem — ale nie byłem tak głupi, by w nie wierzyć. Ale musiałem sam się zacząć dowiadywać, czym tak właściwie się stałem. Uczyłem się używania kłów, sam zauważyłem, że byłem głodny tylko na krew. Uczyłem się swojej nowej siły, prędkości, zwinności i… — zaśmiał się cicho — unikałem słońca, bo założyłem, że jako wampir rodem z bajek, spale się, gdy wyjdę w dzień. Dopiero jak spotkałem podobnych do mnie, to mi wyjaśnili, że kilka godzinek na słońcu mnie nie zabije, ale jeśli chcę uniknąć migreny, to lepiej, żebym tego nie przeciągał.

    Zaśmiał się w duchu na swoją ówczesną naiwność. Jednak z drugiej strony, nie było w tym nic dziwnego — Athan nie miał w nikim żadnego wsparcia, a swojego Stwórcy nie widział przez wiele miesięcy, aż do czasu pewnego bardzo traumatycznego spotkania. Ale wszystkiego musiał uczyć się sam, co było dla niego nadzwyczaj trudne. W tym wszystkim nie było żadnego miejsca na choćby próby kontrolowania swojego głodu, dlatego Athanasius długo w ogóle się tym nie przejmował — w pewnym momencie przekuwając to nawet w sprzyjającą okoliczność.

    — Dzięki temu szybko wróciłem do… starych nawyków — mruknął gorzko, czując, jak wstyd znowu ściska go mocno za żebra, na moment odbierając dech. — Silniejszy i szybszy niż wcześniej, łączyłem przyjemne z pożytecznym. Żywiłem się tylko kobietami i… — urwał, nie będąc w stanie dokończyć zdania. — Wampiryzm dał mi dużo pewności siebie — tłumaczył nerwowo — więc nie bałem się tak jak kiedyś. W ogóle nie brałem pod uwagę, że ktokolwiek mógłby mnie złapać, więc… więc… ujmijmy to tak — szepnął lękliwie — że puściły mi wszystkie hamulce. Oszczędzę ci szczegółów — dodał cicho.

    Przerażone, osuszone z krwi, zupełnie osłabione, były bezbronne, więc Athan mógł robić z nimi, co tylko chciał. Wprawdzie ten brak oporu z czasem go drażnił, dlatego w końcu zmienił kolejność działania i żywił się dopiero po wszystkim. Nie zawsze je zabijał; czasami udawał, że odchodzi, by w ukryciu obserwować te roztrzęsione, zapłakane miernoty czołgające się w stronę wyjścia. Czasami pozwalał im odejść, a czasami w końcu wychodził z kryjówki, by napawać się ich obłąkańczym spojrzeniem i połyskującym w ich oczach zrozumieniem, że to wcale nie był koniec.

    — Ale dzięki temu łaskawie zainteresował się mną mój Stwórca — zakpił gniewnie. — Po prawie roku od przemiany zjawił się w ruderze, w której tymczasowo pomieszkiwałem. Z początku udawał dobrego wujka — warknął. — Pytał, jak się miewam, czy podoba mi się mój wampiryzm. Przysięgam, chciałem się na niego rzucić i w ten sposób pokazać, jak mi się podobał, ale powstrzymywała mnie myśl, że z tak doświadczonym wampirem na pewno nie dałbym rady. Więc powiał mnie miło i wyjaśnił, że ma dla mnie w środku niespodziankę. Zaciekawiony, byłem zbyt dumny i głupi, by wyczuć w tym jakiś podstęp. A tam… — zadrżał na samo wspomnienie, czując, jak mięśnie nagle się spinają — na łóżku leżała zupełnie oskórowana kobieta. Była przywiązana do łóżka za ręce i nogi; wskazał mi na nią i spytał, jak mi się podoba niespodzianka. Powiedział, że wiele słyszał o moich… podbojach — wydusił z trudem — więc uznał, że trzeba mnie nagrodzić. Kazał mi wziąć tę kobietę na jego oczach grożąc, że w innym wypadku mnie zabije. Kazał mi do niej podejść — mówił coraz słabszym głosem — i dotknąć. Lepka i czerwona od krwi, obrzydliwie śmierdząca… Boże — jęknął — ona cały czas wtedy żyła! Zacząłem rzygać jak kot, a ten się na mnie darł, że mam ją w tej chwili posiąść, inaczej osobiście urwie mi łeb. I powiedzmy sobie szczerze — uśmiechnął się krzywo — nie żartował… Zacząłem go błagać jak ten podrzędny, skopany szczeniak, żeby mnie wypuścił, że przecież nie dam rady, że to chore, że nigdy więcej nie skrzywdzę ani nie tknę żadnej kobiety… Plotłem cokolwiek, żeby tylko mnie wypuścił. W końcu jakoś udało mi się uciec — wyznał cicho, dysząc ciężko — chociaż nawet nie wiem jak. I przynajmniej na jakiś czas dotrzymałem jednej obietnicy, bo przez to wszystko wrócił mi ten dawny wstręt. Od tamtego czasu żywiłem się tylko facetami, bo kobiety znowu mnie zaczęły brzydzić i na myśl, że którąkolwiek mógłbym dotknąć, aż mnie brało na wymioty.

    Chorobliwe ciepło rozlało się po jego ciele, wybudzając lodowate dreszcze. Spięty i zesztywniały ze strachu, dławiący się słowami, które zaraz miały wyjść z jego ust, panicznie się bał wymieniać to jedno imię. Najważniejsze, najbardziej znaczące, wręcz kluczowe. Imię, które zmieniło wszystko. Imię, które wyryto boleśnie w duszy oraz w każdej jego myśli, które widniało nad nim niczym fatum.

    — Wlokłem się jeszcze jakiś czas po całej Mongolii — mruknął ponuro — nadal jako zdziczały wampir. Nie bardzo miałem ochotę się uczyć kontroli, chociaż wiedziałem, że to możliwe. Powiedzmy, że bardziej mnie bawiło napadanie na innych i wypijanie dwóch, trzech ludzi dziennie. Ale w pewnym momencie przestało być kolorowo — dodał gorzko. — Ten idiota, mój Stwórca, natworzył tyle tych wampirów, że uaktywnili się łowcy. Trudno było ukryć tak wielką skalę napaści, dlatego był popyt na tego rodzaju usługi. Dzicy byli agresywni, więc niebezpieczni, ale poza tym kierował nimi tylko instynkt, więc, krótko mówiąc, byli głupi i łatwo było ich podejść.

    Od razu przypomniał sobie, że niejednokrotnie był świadkiem takich łowów. Łowcy nie znali pewnego sposobu na wykrycie wampira, dlatego bez przyłapania ich na gorącym uczynku, zdawali się na przeczucie — a to akurat często było mylne. Ale bywało i tak, że mieli nosa i rzeczywiście znajdowali wampira, natychmiast go zabijając. Dziki wampir, zamroczony instynktem, nie miał szans z dobrze przemyślaną i zorganizowaną akcją, dlatego kolejni krwiopijcy padali jak muchy, potęgując tarmoszący resztę wampirów niepokój.

    — Gdy zaczęła się roznosić wieść o kolejnych morderstwach wampirów, reszta zaczęła szukać sobie kryjówek — tłumaczył, gorzko wspominając te ponure, głodne czasy. — Ale połączenie ukrywania się i pożywienia nie działało za dobrze, bo albo się chowasz, albo atakujesz ludzi, by jeść. Ja miałem niby takie szczęście — dodał gorzko — że trafił na mnie pewien starszy wampir. Dał mi bezpieczny azyl, ale widział, że cały czas jestem uzależniony, więc zasugerował, że może mi pomóc i nauczyć kontrolować głód. Niespecjalnie mi się to podobało — mruknął, wzruszając lekko ramionami — ale się zgodziłem w obawie, że w razie czego mnie z tej kryjówki wyleje. Więc coś tam próbował mnie uczyć… ale przecież sama wiesz, jak trudno wyjść z tego nałogu. Byłem zbyt niecierpliwy, narwany… a poza tym… za bardzo lubiłem to swoje uzależnienie. Więc w końcu wybrałem głód zamiast bezpieczeństwa i uciekłem.

    Na myśl o tym, jak głupi i nieodpowiedzialny był w tamtym czasie, aż gotowało się w nim od środka. Dostał na tacy bezpieczne schronienie i możliwość zapanowania nad samym sobą, a on całkowicie świadomie to wszystko odrzucił.

    — Sam znalazłem schronienie i próbowałem przetrwać. Powiedzieć, że było trudno, to nic nie powiedzieć — szepnął trwożnie. — Dwukrotnie prawie wpadłem w sidła łowców i wtedy już naprawdę zacząłem się bać. To już był ten moment, w którym zrozumiałem, że to nie przelewki. Musiałem mocno ograniczyć krew; polowałem tylko wtedy, gdy naprawdę już przymierałem głodem, a to akurat zdarzało się całkiem często. Czasami, w porywach desperacji, piłem swoją krew, ale picie z własnego nadgarstka nic nie dawało. Aż z czasem — westchnął, wzruszając obojętnie ramionami — zacząłem zauważać, że potrzebuję tej krwi coraz mniej. Najpierw były dwie, trzy ofiary dziennie, potem tylko jedna, aż w końcu zaczął mi starczać jeden na kilka dni, czyli dotarłem do powszechnie uznawanej normy. Dopiero wtedy uznałem, że mogę spróbować wyjść i sprawdzić, czy rzeczywiście dostatecznie potrafiłem nad sobą panować. Na ogół było nieźle, ale zdarzyło mi się kilka wpadek, gdy znalazłem się w tłumie i nagle głód okazał się silniejszy. Ale to był wyjątek; coś, co uznawałem za nieprawidłowość, wiedząc, że muszę to jakoś zwalczyć. Świadomość choroby to pierwszy krok do jej wyleczenia — mruknął posępnie — więc jakoś dałem radę. Choć od przemiany minęło już wiele lat. Potem pokręciłem się jeszcze trochę po kraju, aż wreszcie osiadłem w Kobdo. Tam... tam...

    Raz jeszcze głęboko odetchnął. Spięty i zestresowany, niemal czuł na karku oddech tej, o której za chwilę miał wspomnieć.

    — Tam poznałem Lakricię — wyszeptał ledwie słyszalnie. Długo musiał się w sobie zbierać, by wznowić opowieść. — Była śpiewaczką w jednym z tamtejszych karczm, w których lubiłem bywać — mruknął, czując, jak nagle robi mu się nieznośnie gorąco. — Była... była... Ona...

    Niespodziewanie uderzył pięścią w ścianę, chcąc choć częściowo wylądować swój stres, gniew, żal, a przede wszystkim nienawiść i wstręt do samego siebie. Opierając czoło o chłodną powierzchnię, usilnie próbował się uspokoić, ale im dłużej to trwało, tym bardziej rosła w nim rozpacz. Roztrzęsiony i przerażony, powstrzymywał się od tego, by tak po prostu upaść na podłogę, skryć zhańbioną twarz w dłoniach i zacząć płakać. Nie miał sił zmierzyć się z tą tragedią, której był jedyną przyczyną.

    Ale to był właśnie ten najwyższy, najgrubszy mur, który oddzielał go od Arii. To był ten przerażający duch, który nad nim wisiał, ilekroć Athan myślał o tym, jak bardzo Arię kochał.

    — Lakricia... — westchnął z trudem — była piękną kobietą. Wspaniałą, ciepłą, uzdolnioną... Śpiewała w okolicznych karczmach, a mieszkańcy schodzili się tam tylko po to, by jej posłuchać. Wszyscy ją tam uwielbiali, ale nawet nie tylko przez śpiew. Przede wszystkim przez... przez jej śmiech.

    Athan mimowolnie się uśmiechnął, gdy tylko przypomniał sobie ten dźwięk. Jednak im wyraźniej go słyszał w swojej wyobraźni, tym bardziej bolało.

    — Cieszyło ją dosłownie wszystko — wyjaśnił, wciąż z cieniem uśmiechu, choć ten coraz bardziej drżał. — Była... chodzącym optymizmem. Zawsze, we wszystkim i w każdym widziała dobre strony. Nie dało się jej nie uwielbiać — zaśmiał się cicho. — Jakby się tak zastanowić, to ta kobieta chyba nie miała wad. Dlatego wszyscy tak ją kochali... ja też — dodał cicho, gdy uśmiech już całkiem zniknął.

    Serce zabiło mu mocniej, gdy sobie przypomniał, że w istocie kiedyś bardzo mocno kochał tę kobietę. Przypomniał sobie, ile radości kiedyś sprawiał mu jej uśmiech, jej śpiew, jej obecność. Przypomniał sobie, jak planował z nią całą przyszłość i jak myślał sobie, że pewnie któregoś dnia się pobiorą, wspólnie wychowają dzieci i tak będą żyć aż do końca świata, gdy Athan już ją przemieni. Brał to wszystko na poważnie i naprawdę w tamtym momencie myślał, że Lakricia była końcem jego szaleńczej, bezładnej warunki, by u jej boku wreszcie odnaleźć spokój.

    Nie znalazł. Ona też nie.

    — Początkowo nie zwracałem na nią większej uwagi — mruknął, próbując walczyć z zalewającym go gorącem. — Ale było tam kilku typków, którzy się do niej dobierali, co mnie jakoś tak niespodziewanie drażniło, więc ich przeganiałem. Mniej więcej tak Lakricia zwróciła na mnie uwagę i mniej więcej tak jakoś doszło do tego, że zaczęliśmy się spotykać. Ja tam sądziłem — westchnął ponuro — że po prostu się z nią prześpię i tyle będzie naszej znajomości… ale… ten jej cholerny śmiech! — krzyknął wściekle. — Uwielbiałem ten przeklęty śmiech. Uwielbiałem go — jęknął rozpaczliwie — i z czasem zrozumiałem, że chciałbym go słuchać już zawsze.  Nie myślałem przecież — dodał, rozkładając ramiona i uważając, by w napływie emocji nie odwrócić się w stronę Arii – nadal za bardzo bał się jej reakcji — że jestem zdolny do tego, by kogokolwiek pokochać! Ja?! Po tym wszystkim, co przeżyłem i co sam robiłem?! Jakim sposobem byłem choć przez chwilę zdolny do jakichś uczuć wyższych?! Ale zupełnie się w niej zakochałem — przyznał z wyraźnie wybrzmiewającym żalem. — I wiem, że ona zakochała się we mnie. Niech mnie diabli — zawołał z niedowierzaniem — ale my naprawdę przez chwilę byliśmy szczęśliwi!

    Raz jeszcze bezsilnie oparł się czołem o ścianę, próbując się uspokoić. Mówienie o Lakricii sprawiało mu dużo więcej trudu, niż się tego spodziewał — choć wiedział, że to będzie najtrudniejsza część tej konfrontacji. I nawet wspominanie pozornie szczęśliwych chwil potwornie bolało, jakby ktoś z każdym wypowiedzianym słowem wkuwał w jego ciało ostre, grube igły.

    — Pół roku się ze sobą spotykaliśmy, nim zdecydowaliśmy się ze sobą zamieszkać — podjął cicho. — To była stara rudera, w tym jednym budynku mieszkało kilka rodzin i to w strasznej ciasnocie. Ale jakoś nam to nie przeszkadzało — ja dotychczas żyłem w dużo nędzniejszych warunkach, a Lakricia się tam wychowała, więc była przyzwyczajona. To dzięki niej tak pokochałem muzykę — dodał, po raz pierwszy szczerze się uśmiechając. Jednak to jedno wspomnienie zawsze sprawiało, że Athana otulało przyjemne ciepło barwnych, radosnych myśli przeszytych przeszłością. — Często śpiewała mi w domu, czasami też przygrywała coś na prowizorycznych instrumentach. Próbowała mnie nawet nauczyć — dodał ze śmiechem. — Śpiewanie szło mi fatalnie, ale postanowiłem zrobić jej niespodziankę i w naszą pierwszą rocznicę zagrać jej coś na lutni. Wiedziałem, że jej się to spodoba – sam gest, że chciałem się nauczyć i że zrobiłem to tylko dla niej. Poszło mi fatalnie — wyznał, uśmiechając się z rozbawieniem. — Oczywiście na początku udawała, że jest zachwycona, ale zaraz potem przyznała, że fałszowałem jak kot, któremu ktoś nadepnął na ogon. Ale się cieszyła — odparł po chwili ciszy. — Naprawdę się cieszyła, a ja razem z nią. I tak sobie żyliśmy w spokoju, aż po trzech latach się jej oświadczyłem. Nad rzeką — dodał z nostalgią, z nadzwyczajną łatwością sobie wszystko przypominając. — Był tam taki mały zakątek otoczony dębami, Lakricia lubiła tam przychodzić. Oczywiście zgodziła się zostać moją żoną. Płakała wtedy ze szczęścia… i ja też płakałem. A… a potem… — szepnął z trudem, przymykając powieki — potem wszystko runęło…

    Zaczynał się dusić, nie mógł zaczerpnąć powietrza. Wyczerpany, obolały i zmęczony, osuszony z sił, wiary i nadziei, nie mógł mówić dalej. Coś się w nim rwało, coś krzyczało i błagało, żeby na tym urwać, żeby to pominąć, żeby bardzo krótko zakończyć wątek Lakricii i przejść do momentu, w którym zaczął myśleć o medycynie. To byłoby bardzo wygodne, ale jednocześnie odebrałoby cały sens tej rozmowie. Bo po to właśnie Athan wszystko Arii opowiadał — właśnie po to, by zrozumiała, czego tak się bał i czemu uciekał od związku z nią oraz wyznania jej swoich uczuć.

    Musiała zrozumieć, co miał na myśli bojąc się, że kiedyś będzie drugą Lakricią.

    — Boże… — jęknął desperacko, panicznie rozglądając się po salonie. Z trudem zrozumiał, gdzie się znajdował i z trudem nie odwrócił głowy na tyle, by spojrzeć na Arię. Może tego potrzebowała, może pragnęła ujrzeć jego twarz, ale Athana palił wstyd na samą myśl o tym. Dlatego jej unikał i boleśnie udawał, że wcale jej tam nie było. — Jak ja mam ci to powiedzieć?! Chryste, Aria…

    Wnętrze dosłownie paliło go od środka, a serce próbowało wyrwać się z klatki, dostatecznie przerażone tym, co za chwilę miało nadejść. Nie potrafił nad sobą panować, ponieważ od zawsze zmierzenie się z tym, co zrobił Lakricii, było ponad jego siły.

    Dlatego milczał. Milczał, nieudolnie próbując się w sobie zebrać, odetchnąć głęboko i nabrać odwagi. Odwagi, której przecież nie miał.

    — Jeśli mnie spytasz, dlaczego ja… to znaczy… dlaczego ja to robiłem… przecież… Chryste — dukał chaotycznie, zasłaniając twarz ręką. — Chryste…

    Na moment przed oczami zrobiło mu się biało. Dysząc ciężko, jakby właśnie przebiegł maraton, oparł się dłońmi o ścianę, chcąc w ten sposób zachować równowagę. Nagle poczuł, jakby nogi miał jak z waty. Niewidzialna ręka mocno i boleśnie ściskała mu żebra, pozwalając jedynie na płytkie, krótkie, łapczywe oddechy.

    Dusił się, psychicznie i fizycznie.

    — Nie wiem, dlaczego — tłumaczył, choć bardziej przypominało to majaczenie niż rzetelną relację. — Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy zrobiłem to pierwszy raz i… I KURWA, DLACZEGO! — wrzasnął, uderzając pięścią w ścianę. — DLACZEGO?! Co mi się nie podobało, kurwa mać?! Jezu — jęknął z przerażeniem — nie wiem… nie wiem — tłumaczył, z trudem przełykając ślinę — jak mogłem… jak… jak ja w ogóle mogłem i dlaczego…

    Nadal bał się powiedzieć to na głos. Nadal wolał krążyć wokół tematu niż się z nim zmierzyć.

    — Aria… — szepnął, z bólem uświadamiając sobie, że ona cały czas tam była i tego słuchała — b-byliśmy ze sobą… — Odetchnął głęboko, po raz kolejny zbierając się w sobie, by to powiedzieć. — Byliśmy ze sobą… szesnaście lat. T-to bardzo dużo, zwłaszcza jak na mnie w tamtym czasie. Trzy pierwsze lata były bajką, a-ale… a-ale potem… Potem coś pękło! — warknął, zaciskając mocno pięści. — Nie wiem tylko, co! Boże… właśnie w tym problem, Aria, że ja nie wiem, co! To jak w medycynie — nie znasz przyczyny, więc nie wiesz, od czego zacząć leczenia i czego unikać! Jak mogę uniknąć skutków, skoro nie znam tej pierdolonej przyczyny?!

    Nadal bał się powiedzieć to na głos. Nadal wolał krążyć wokół tematu niż się z nim zmierzyć.

    Milczał długo, nim poczuł, jak właściwe słowa układały mu się w głowie — a przynajmniej kilka z nich. Bo co miało się stać dalej, wciąż nie wiedział.

    — Zabiłem ją — wyznał w końcu zupełnie wypranym z emocji głosem. Patrzył pustym wzrokiem z kremową ścianę, oczyma wyobraźni widząc Lakricię i przypominając sobie swoją własną radość, gdy widział panikę w jej oczach. — Ale nie tak dosłownie — uzupełnił cicho — choć może tak byłoby dla niej lepiej. To okrutne, co mówię, co? — spytał z cichą kpiną. — Ale uwierz mi… chociaż nie — drgnął nagle, przestraszony — przecież… nie, ja nie mam prawa mówić takich rzeczy. Wszyscy, tylko nie ja. Jestem ostatnim, który powinien decydować, co byłoby dla niej lepsze, skoro od razu skazałem ją na najgorsze…

    Nadal bał się powiedzieć to na głos. Nadal wolał krążyć wokół tematu niż się z nim zmierzyć.

    Nadal bał się powiedzieć to na głos.

    Bał się.

    — P-przez… przez trzynaście lat — szepnął cicho z lękiem, żalem, wstydem, nienawiścią, gniewem i bólem — po prostu… po prostu…

    Bał się.

    — Przez trzynaście lat ją biłem.

    Czuł się tak, jakby te słowa wypowiedział ktoś inny; jakby zawisły gdzieś obok niego, czekając, aż ktoś je przechwyci, usłyszy, zrozumie. Ale właśnie w tej chwilo Athan pożałował, że je wypuścił i pragnął złapać i znowu w sobie zamknąć na kolejne setki lat. Ale nie mógł, było już za późno i teraz musiał w największym napięciu czekać, aż te słowa oboje ich uderzą z miażdżącą siłą.

    — Przez trzynaście lat się nad nią znęcałem psychicznie i fizycznie — mówił, sam nie wiedząc, dlaczego tak nagle przestał się bać, jakby coś w nim nagle pękło. — Przez trzynaście lat byłem jej oprawcą i katem. Przez trzynaście lat żyła pod jednym dachem ze swoim koszmarem. P-przez całe trzynaście lat się mnie bała… Ona przez trzynaście lat — krzyknął nagle, dopiero po dłuższej chwili zdając sobie spraw ze spływających po policzkach łez — była dla mnie kimś takim, jak tamte wszystkie kobiety, które wcześnie krzywdziłem, tylko tak, jakbym tą jedną sobie zabrał do domu i zrobił z niej własną zabawkę! Za pierwszym razem — tłumaczył nerwowo, nie umiejąc już opanować drżenia głosu i całego ciała — jeszcze przeprosiłem, chociaż nie mam pojęcia, co mnie pchnęło, żeby ją uderzyć. Wtedy — krzyczał, zupełnie tracąc nad sobą panowanie — jeszcze błagałem ją o przebaczenie! Powtarzałem, że nigdy więcej tego nie zrobię, obsypywałem ją kwiatami i przez najbliższe dni byłem dla niej istnym ideałem. Lakricia znowu się cieszyła, bo przecież mi wierzyła! — wrzasnął, nerwowo ocierając łzy, choć kolejne wciąż spływały. — Jak mogłaby nie wierzyć?! Przecież jak mogłem ją znowu uderzyć, skoro wyraźnie obiecałem, że więcej tego nie zrobię?! Czuła się bezpiecznie…

    Athan pokiwał z politowaniem głową, oddychając coraz ciężej. Miał ogromną ochotę zupełnie się rozpaść, krzyczeć i wyć nad tym, co uczynił Lakricii; ta rozmowa kosztowała go znacznie więcej, niż przypuszczał.

    — Ale potem dostawała znowu, drugi, trzeci, siódmy i dziesiąty raz. Aż wreszcie przestała się uśmiechać. A ja przestałem przepraszać. Stłamszona — mówił cicho, pogrążony we własnych, jakże ponurych myślach — zastraszona, słaba, cała sina, służyła mi już właściwie tylko do tego, bym miał się na kim wyżywać i kogo czasem przelecieć. Więc po co siedziałem z nią tyle lat? Sam nie wiem. Może po prostu nie miałem co ze sobą zrobić, a może…

    Zamilkł nagle, uderzony oczywistością odpowiedzi, która właśnie przyszła mu do głowy.

    — A może po prostu to lubiłem — szepnął słabo. — Przecież w pewnym momencie nie potrzebowałem żadnego powodu. Podobało mi się, jak krzyczała — mówił pustym, szklanym głosem, zupełnie odpływając myślami w dal — i jak się mnie bała. I podobało mi się, że przy tym cały czas była mi posłuszna. Gdy wracałem do domu, spinała się, wgniatała w najciemniejszy kąt i siedziała tam jak myszka pod miotłą, żeby tylko mnie niczym nie sprowokować. Ale prowokowała — wyznał obrzydliwie swobodnym tonem — więc ją za to karałem. I skądś już to znałem — zaśmiał się cicho, przyglądając się z uwagą wzorom wyszytym na jedwabnych zasłonach

    Skąd to znałeś? Widziałeś to już wcześniej? Skąd, no powiedz, skąd niby to znałeś?

    Aż wreszcie odpowiedź spłynęła na niego ciepłym, łagodnym strumieniem, w jakiś przedziwny, paradoksalny sposób nieco go uspokajając. Bo prawda kole w oczy, a przyznanie się do tego, czemu się przez tyle czasu próbowało uparcie — i niesłusznie — zaprzeczać, było swego rodzaju łaską.

    — Byłem… jestem doskonałą kopią swojego ojca.

    Bolało podkreślenie tego jednego słowa, ale wiedział, że musiał to zrobić. Aria musiała wiedzieć wszystko — także to, że to, co opowiadał, wbrew pozorom nie było tylko przeszłością. Właśnie po to jej to wszystko mówił — ponieważ panicznie się bał, że jego historia tonic innego, jak jego przyszłość, choć nieco zniekształcona i urozmaicona. Właśnie tego starał się unikać, choć ostatnie wydarzenia mocno mu sugerowały, że nigdy temu nie podoła.

    — Odszedłem od niej dopiero gdy pierwszy raz pobiłem ją aż do nieprzytomności — odparł po dłuższej chwili ciszy.

    Mówienie o końcu ich związku przychodziło mu zaskakująco łatwo — może przez ulgę na myśl o zakończeniu tego wątku. Lecz gdy zdał sobie sprawę z powodu, który przyczynił się do jego odejścia, zamarł na moment, czują się tak, jakby ktoś kopnął go w żołądek.

    — Przypadkiem dowiedziałem się, że była w ciąży — wydusił z największym trudem, cały aż się trzęsąc z nerwów — ale poroniła. Mogę się tylko domyślać — zaśmiał się gorzko — że to nie był pierwszy raz — utrzymanie ciąży w takich warunkach byłoby cudem. Ale właśnie! — ja mogłem się tego domyślać, tak po prostu, ale Lakricia słusznie postąpiła, ukrywając to przede mną! Bo… bo…

    Próbował się uspokoić, musiał się uspokoić, lecz zbyt łatwo sobie przypominał, w jaki szał wpadł, gdy wpadł do domu wrzeszcząc i pytając, czy to prawda i rzeczywiście straciła jego dziecko. Aż za dobrze pamiętał, że nie był w stanie jej tego wybaczyć, bo za bardzo jej za to nienawidził. Oczywiście o to poronienie oskarżał wyłącznie ją, nie widząc po swojej stronie ani krzty winy.

    — Póki o tym nie wiedziałem! — warknął przez zaciśnięte zęby, znacznie podnosząc głos. — Póki tego nie wiedziałem, było dobrze! Nie, kurwa — jęknął rozpaczliwie, na moment zakrywając twarz dłonią — nie było dobrze! Ale może wtedy to by się skończyło inaczej. Może bym od niej nie odszedł; może nie wkurzyłaby mnie dostatecznie, więc nadal bym tam mieszkał, żeby dalej wykańczać ją psychicznie i fizycznie! Ale… — zawiesił się na moment, próbując odetchnąć — gdy tak leżała na ziemi w tamtej kuchni, obok stołu… nie ruszała się, krwawiła… było mi zupełnie obojętne, co się z nią stanie. Przeżyje czy nie? Miałem to gdzieś i nie zamierzałem tego sprawdzać. Zabrałem co swoje i po prostu wyszedłem. Więcej tam nie wracałem — dodał ciszej — choć po latach… gdy już, powiedzmy, się zreflektowałem i pomyślałem, że może jednak w tym wszystkim było trochę mojej winy — zakpił — myślałem o tym. Myślałem, by sprawdzić, jak się miewała, czy jakoś się psychicznie po tym podniosła… czy… czy w ogóle przeżyła ten mój atak szału…

    Nigdy się tego nie dowiedział, nie był dostatecznie odważny. Ale ostatecznie uznał, że tak może i lepiej — gdyby zrozumiał, że ją tamtego dnia zabił, zapewne całkiem by go to załamało. Życie w niewiedzy, choć gorzkie, było bardziej komfortowe i prostsze do zniesienia. Athan, w pewien masochistyczny sposób, lubił sobie wyobrażać, że po nim Lakricia spotkała jakiegoś porządnego faceta, który jej pomógł, pokochał i otoczył troskliwą opieką aż do końca życia. Zasługiwała na to i Athan naprawdę miał nadzieję, że się podniosła po tym, jak zupełnie ją złamał.

    — N-nie pamiętam... — zaczął szybko i nerwowo, nieudolnie próbując zapomnieć o tym, co przed chwilą posiedział — nie pamiętam, co robiłem potem... T-tylko tyle... tyle... — dukał — że po kilkunastu latach... N-nie wiem, jakoś pod koniec tysiąc pięćsetnego wyjechałem z Mongolii — mruknął gorzko, rozpaczliwie pragnąc, by choć odrobinę się odprężył, ponieważ to nagłe otępienie, zarówno ciała, jak i myśli, doprowadzało go do szału. — Już nigdy tam nie wróciłem — dodał cicho, spoglądając ponuro na czubki swoich butów. — I nie wrócę.

    Nieraz nachodziła go myśl, jak teraz wyglądał ten przebrzydły kraj. Wiedział, że mnóstwo się tam zmieniło, z władzą na czele. Najpierw Chiny, teraz Rosja — coraz mniej było w Mongolii Mongolii, ale Athanowi w żaden sposób nie było tego żal. Był pewien, że stopa postawiona na mongolskiej ziemi natychmiast go sparzy.

— Przez te około sto lat krążyłem po całej Europie jak bezdomny, ubogi kupiec — kontynuował, nadal tchórzliwie udając, że nic się nie stało, a on nie powiedział niczego złego, niczego strasznego i odrażającego. Udawał, ale przecież w tym od dawna był najlepszy. — Siedziałem trochę we Francji i Niemczech, a potem na Węgrzech; tam podobało mi się najbardziej. Ale nagle Węgrom odbiło na punkcie czarownic i innych magicznych. Zrobiło się dużo niebezpieczniej niż poprzednio w Mongolii, więc musiałem uciekać. I tak trafiłem do Szkocji.

    Dość niespodziewanie uderzyła w niego myśl, że to właśnie ten zupełnie przypadkowy wyjazd zmienił całe jego życie. Od Szkocji wszystko się zaczęło i to tam zaczął wreszcie podejmować pierwsze słuszne decyzje – choć nie od razu. Dziw go brał na myśl, że trafił do Szkocji tylko dlatego, że dał się ponieść małej fali imigrantów, przez długi czas nawet nie wiedząc, dokąd płynął tym biednym, brudnym statkiem, skryty pod burtą niczym szczur.

    — Nie rozwodząc się nad resztą — westchnął ponuro — to kluczowe dla mnie wydarzenia odegrały się jakoś na początku osiemnastego wieku. Usłyszałem w jakimś barze, że do okolicznej wioski ma zjechać lekarz i że tamtejsza ludność zapewni mu najwyższe wygody. To bym akurat dla mnie bardzo słaby okres, od dawna pałętałem się bez dachu nad głową, więc pokusa podszycia się pod niego była zbyt silna. Lekarza znalazłem, zabiłem i okradłem — wydusił cicho, nie wiedząc, gdzie podziać oczy — a potem przybyłem do tamtej wioseczki, z powodzeniem udając lekarza. Dziwili się tylko mojemu wyglądowi i kaleczonemu angielskiemu, ale jak odegrałem scenkę, że co to za rzeczy, że nie zostali powiadomieni o tym, że lekarz nie jest rodowitym Szkotem i jeśli to kłopot, to po prostu wyjadę, to zaraz dali spokój. Przywitali mnie tak jak mówiły plotki: jak króla. Dali własną izbę i wikt, kazali odpocząć, a rankiem zacząć leczyć. Myślałem — prychnął, boleśnie rozbawiony swoją naiwnością — że to żaden problem zadać komuś jakieś tam byle ziółka. Poza tym ten lekarz, którego zabiłem, miał tam coś w swojej torbie, więc uznałem, że coś wymyślę. Ale potem, cholera, się okazało — warknął nerwowo, znowu zaczynając się trząść — że... że... no, że tam zaraża jakaś panuje. I że oni już sobie nie radzą i dlatego się na lekarza złożyli, żeby go tu wezwać i żeby coś zaradził. A ja przecież się na tym nie znałem! — zawołał równie gniewnie, co rozpaczliwie. — Spanikowałem, chciałem nawet uciec, ale mnie pilnowali i cały czas gadali: a kiedy pan zaczniesz leczyć? A kiedy my zdrowe będziem? N-no to c-coś tam... coś próbowałem... I wyszło tak — szepnął załamany — że otrułem dziewięciu mieszkańców. W tym...

    Minęło tyle lat – prawie trzysta – a on, na pewien wyjątkowo okrutny sposób, wciąż nie wiedział, dlaczego aż tak się przejmował tymi ludźmi. Mało ich zabił? Mało miał krwi na rękach? Dotąd jego ofiary nie robiły na nim żadnego wrażenia – więc dlaczego z tymi było inaczej? A było. Od samego początku.

    — W tym dwoje małych dzieci — wyznał wreszcie, znowu czując się tak jak wtedy, gdy sobie uświadomił, że popełnił koszmarny błąd.

Natychmiast sobie przypomniał moment, w którym zrozumiał, że był spalony. Ale, wbrew pozorom, w pierwszej kolejności nie usłyszał gniewnych wrzasków. Usłyszał głośny, rozdzierający duszę płacz. Płacz matki cierpiącej po utraconym dziecku. Ten dźwięk jeszcze długo nawiedzał go w koszmarach i także w tamtym momencie sprawił, że jego serce na moment stanęło, a coś w wewnątrz niego skurczyło się boleśnie. Znajomy chłód zacisnął macki na jego szyi, zmuszając go do ujrzenia przed oczyma tych wszystkich twarzy: gniewnych, zrozpaczonych, załamanych i rozczarowanych.

    Dlaczego aż tak się nimi przejmował?! Dlaczego?! Ten niby ludzki przejaw powinien go cieszyć, ale bardziej drażnił, a zwłaszcza brak odpowiedzi na to jedno pytanie: dlaczego?

    — Najgorsze… — podjął, szarpany lodowatymi dreszczami, jakby nagle przeszył go potworny mróz — że najpierw byłem wściekły, że zabiłem ich przez przypadek. Nie planowałem tego! — krzyknął niespodziewanie, już prawie, ledwo co odwracając się w stronę Arii, aby spojrzeć na nią w oczekiwaniu, że znajdzie w jej spojrzeniu cień zrozumienia i wsparcia. W porę się opamiętał, wiedząc, że z pewnością by tego tam nie znalazł. — Znowu obwiniałem innych o swoje błędy. Znowu to oni byli winni swojej śmierci — bo tam byli, bo wpuścili do siebie oszusta, bo… bo tego nie dopilnowali… — dukał z coraz większym trudem. — Bo mi zaufali — dodał markotnie — i pozwolili mi wziąć ich życie w swoje brudne, zakrwawione ręce.

    Mimowolnie podniósł dłonie, uważnie im się przyglądając. Gdy przez dosłownie chwilkę zdawało mu się, że były całe czerwone, gwałtownie wciągnął powietrze, dogłębnie porażony tym widokiem. Dopiero gdy zamrugał kilkukrotnie, próbując się opanować, wszystko wróciło do normy, a na jego palcach nie było ani kropli krwi.

    Jednak kiedyś było jej tak dużo, że przesiąkła go całego, zabarwiając na czerwono również całego jego ducha.

    — Musiałem uciekać — odparł cicho. — Chcieli dokonać samosądu i wcale im się nie dziwię. Gdzieś tam się pokręciłem, aż w końcu osiadłem w Swanston. Tylko że, cholera — westchnął z trudem — od tego otrucia minęło już wtedy kilka lat, a ja nadal nie mogłem przez to spać! Pierwszy raz w życiu — zaśmiał się z niedowierzaniem — miałem wyrzuty sumienia! Aż wreszcie uparłem się, że znajdę odpowiedź. Dowiem się, co się stało, dlaczego ich zabiłem i co powinienem zrobić, aby faktycznie im pomóc. To, co zarobiłem przy jakichś marnych pracach, wydawałem na książki medyczne, a resztę starałem się ukraść. I tam czytałem, nic z tego nie rozumiejąc i nawet odrobinę nie zbliżając się do odpowiedzi.

    Za każdym razem, gdy przypominał sobie początki swojej fascynacji medycyną, nachodziła go nostalgia. Bo chociaż nie były to zbyt miłe czasy, to jedno się udało — zaszczepienie w nim ciekawości oraz zainteresowanie leczeniem. Nawet jeśli zaczęło się od czytania książek, z których i tak nic nie rozumiał.

    — Z czasem okoliczni zaczęli zauważać, że się leczeniem interesuję, więc zaczęli do mnie schodzić ze swoimi dolegliwościami. Tym razem od razu tłumaczyłem — zastrzegł natychmiast — że nie jestem żadnym lekarzem i się na tym nie znam. Ale oni tylko machali rękami i mówili, że ja tam i tak więcej niż oni znajdę, zwłaszcza że wielu nawet czytać nie umiało. Dawali mi za to jedzenie, czasami jakieś monety czy cieplejsze ubrania, no a — wzruszył lekko ramionami — siedziałem tam i wczytywałem się w te wszystkie księgi, szukając przyczyn dolegliwości. Niewiele ja tam im pomogłem — mruknął, uśmiechając się niemrawo — ale naprawdę się starałem… Naprawdę! — zawołał nieco głośniej; tak, jakby chciał przekonać nie Arię, a siebie samego. — I cieszyło mnie pomaganie tym ludziom, a jeszcze bardziej cieszyło mnie poczucie, że… że… — westchnął ze zrezygnowaniem, wiedząc, jak żałośnie będzie to brzmiało — że jestem komuś potrzebny.

    Mimowolnie po jego brzuchu rozlało się przyjemne, łaskoczące lekko ciepło, przypominające mu, jak wspaniale było mu się wstawało każdego dnia z myślą, że znowu będzie mógł chociaż starać się komuś pomóc. Zasypianie ze świadomością, że dołożyło się wszelkich starań, było znacznie słodsze niż zwykle, a ów dobre uczynki zsyłały na niego kolorowe, miłe sny — jakby wszystko wokół niego tłumaczyło mu, że właśnie tak powinien postępować od samego początku.

    Radosne ciepełko zastąpił lodowaty, gwałtowny skurcz, gdy Athan sobie przypomniał, jak się poczuł, kiedy go powiadomiono, że już nie był potrzebny.

    — Po czterech latach pojawił się tam lekarz z prawdziwego zdarzenia i tyle było mojego błaznowania — mruknął po chwili ciszy. — Z jednej strony się cieszyłem, bo ta niespodziewana odpowiedzialność mnie przytłaczała. Mało kiedy trafiałem z diagnozą, chociaż z czasem zacząłem rozpoznawać popularniejsze dolegliwości. Nawet takie maleńkie sukcesy mnie wielce cieszyły, zwłaszcza że i mieszkańcy nabierali do mnie zaufania i sympatii. Więc niby powinienem się cieszyć — westchnął ponuro — że pojawił się ktoś doświadczony. Ale nagle wszyscy zwrócili się do niego — dodał posępnie — a o mnie znów wszyscy zapomnieli. To był chyba pierwszy raz w moim życiu, kiedy było mi wyjątkowo źle ze swoją samotnością…

    Poczuł wstyd na myśl, że właśnie wtedy na nowo obudził się w nim dawno zapomniany gniew. Zazdrosny o uwagę innych, z miejsca znienawidził nowego przybysza, mając nadzieję, że czym prędzej zniknie, a on znowu będzie mógł się znajdować w centrum uwagi. Mnóstwo niezdrowej satysfakcji przyniosła mu wieść, że lekarz był alkoholikiem po wielu życiowych przejściach. Już na pierwszy rzut oka nie był to najlepszy materiał na medyka, a Athan miał nadzieję, że będzie tylko gorzej.

    — Ale okazało się — wznowił z trudem, wpatrzony tępo w ciemność za oknem — że o mnie nie zapomniano. Ludzie szybko donieśli temu nowemu o młodym łebku, który ma zadatki na medyka. Zasugerowali, że mógłbym mu tam pomagać, a przy okazji się douczać i on się na to zgodził. Nazywał się Elliott Chambers…

    Niespodziewanie urwał, choć po chwili zdał sobie sprawę, że nie powinien być tym zaskoczony. O poczciwym, zapijaczonym panu Chambersie Athan myślał wspominał bardzo często, ale nie było w tym nic dziwnego — ten lekarz w osiem lat zrobił dla niego więcej, niż ktokolwiek przez ponad dwa wieki żywota. I choć pora i okoliczność były zdecydowanie niesprzyjające, Athanasius nie mógł się oprzeć łagodnemu uśmiechowi, jaki wstąpił na jego twarz na myśl o swoim dawnym opiekunie.

    — Chambers był starszym, zrujnowanym panem uzależnionym od picia — wyjaśnił cichym, lecz wyjątkowo spokojnym tonem. — Ale mimo wszystkich tragedii, jakie przeżył, nadal miał serce do ludzi i do leczenia. On też zauważył — dodał z odrobiną dumy — że mam smykałkę i że może mnie wiele nauczyć. I od razu mnie celnie zdiagnozował — zaśmiał się cicho — zauważając, że mam tragiczne problemy z panowaniem nad nerwami. Od razu mi wyjaśnił, że jeśli nie nauczę się nad sobą panować, to mogę zapomnieć o naukach, bo, jak to zwykł mawiać, „niecierpliwy lekarz to kupa łajna, a nie lekarz”. Więc się starałem — mruknął — i tak spędziłem z nim osiem lat.

    Nienawidził myśleć o swojej przeszłości i gdy tylko ją do siebie dopuszczał, wędrując po jej wzburzonych wodach, za każdym razem próbował kotwiczyć tylko tam — wokół wspomnień związanych z Elliottem Chambersem. Z lubością przypominał sobie, jak siedzieli razem w izbie, on oczyszczał zioła i starał się je od siebie odróżnić, a lekarz z pasją i spokojem opowiadał mu o kolejnych cechach ludzkiego organizmu. Gdy mówił, Athan wychwytywał i zapamiętał każde jedno słowo, już wtedy zdając sobie sprawę, że wszystkie były na wagę złota. Pamiętał, że w pewnym momencie nie zaczął się starać dla siebie, ale właśnie dla niego — dla tego zapijaczonego staruszka, który niekiedy spoglądał na Athana z najszczerszą dumą.

    Nic nigdy go tak nie poruszyło i uszczęśliwiło. Nigdy wcześniej nie czuł się tak potrzebny, tak doceniany. I Athan wiedział, że nigdy mu tego nie zapomni.

    — Chambers był moim opiekunem i mentorem — wyjaśnił, wciąż czując na twojej twarzy słabnący cień uśmiechu. — Był mi wtedy jedyną bliską osobą; jedyną, która we mnie wierzyła, zaufała i podała pomocną dłoń. Przecież na nią nie zasługiwałem — szepnął z wyraźnym żalem. — Ale on nie był ciekawy, co robiłem wcześniej… kim byłem wcześniej — tłumaczył z nadzwyczajnym wręcz spokojem. — Widział we mnie po prostu młodzika z zadatkami na medyka… albo chociaż na znachora. Ja sam nigdy wcześniej bym nawet o tym nie pomyślał — dodał z gorzkim uśmiechem — gdyby nie tych dziewięcioro otrutych i moja obsesja na punkcie znalezienia odpowiedzi na pytanie: co ich zabiło? Najgorsze jest to, że tak na pewno nadal tego nie wiem — mruknął ponuro. — Ale Chambers o to nie dbał. Chciał mnie nauczyć tego, co sam wiedział i chciał we mnie wszczepić chęć poznawania wiedzy i leczenia ludzi. I udało mu się.

    Udało mu się, choć Athan sam sobie nie dawałby żadnych szans. Dlatego tym trudniej myślało mu się o tym, co zrobił, aby zrealizować to ich wspólne marzenie o studiach.

    — Dużo się przy nim nauczyłem, ale to nadal nie wystarczało, żebym mógł marzyć o studiach. Do tego musiałem ukończyć jeszcze przykościelne szkółki dla dorosłych, głownie uczących analfabetów — burknął pogardliwie. — Z trudem znosiłem te upokorzenia, ale zawziąłem się, że jakoś sobie poradzę i dostanę się na tę cholerną uczelnię. No, ale niestety — westchnął — rzeczywistość była taka, że biedak, choćby nawet wyuczony, bez pieniędzy i wpływów nie miał co o studiach marzyć. Ale znalazłem na to sposób, choć… mało szlachetny — uzupełnił czując, jak na jego szyję znowu wstępują czerwone plamy wstydu.

    Coś nieprzyjemnie ścisnęło mu brzuch, gdy sobie uświadomił, że od bardzo dawna, że ani razu jak dotąd nie pomyślał o niej. I, co gorsza, musiał się skupić, by przypomnieć sobie jej nazwisko.

    — Po jakimś czasie przeniosłem się w okolice Edynburga — podjął — żeby zacząć się zastanawiać, jak wkraść się na listę studentów. Węszenie wokół wreszcie przyniosło rezultaty, bo poznałem pewną owdowiałą, starszą szlachciankę – Liberty Barclay, choć wszyscy mówili jej Libby. Kilka lat temu zmarł jej mąż, który ¬– na moje szczęście – był lekarzem. Wdowa miała wszystkie odpowiednie kontakty i wpływy, a tylko tego mi było potrzeba. Poza tym, mimo starszego wieku, nadal była naprawdę piękną kobietą i rozpaczliwie miała nadzieję jeszcze podobać się mężczyznom. Więc udałem, że mi się podoba — wyznał z lekkim wzruszeniem ramion. — Chciałem tylko — dodał nagle nieco nerwowo, zupełnie jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku, które gorączkowo szukało jakiejś wymówki — dostać się na te cholerne studia, a ona mogła mi w tym pomóc! Rozkochałbym ją w sobie, ona by mnie poleciła, potem ja poszedłbym na uczelnię i tyle byłoby naszej znajomości! O to mi tylko chodziło! — wyjaśniał niemal rozpaczliwie, sam po chwili się sobie dziwiąc, że emocje aż tak mocno go chwyciły.

    Tłumaczył się niemal tak, jakby rzeczywiście żałował tego, co zrobił. A przecież nie żałował – poza Lakricią, nie żałował ani jednej swojej ofiary. Wiedział, że powinien. Miał świadomość, że to, co robił, było złe. A mimo to nie umiał wykrzesać w sobie ani odrobiny żalu – nawet w stosunku do swojej matki. Po prostu nie potrafił — choć bardzo tego chciał i wciąż miał nadzieję, że pewnego dnia ta znieczulica minie, aż w końcu obudzi się zalany potem, nie mogąc znieść potworności, których w życiu dokonał. Marzył o tym, że któregoś dnia jego winy zupełnie go pokonają, a on nie będzie miał siły wstać z łóżka ani przejrzeć się w lustrze.

    Lecz wciąż nic z tego. Wciąż czul się obrzydliwie, niedorzecznie, okrutnie dobrze. Dobrze z tym, co zrobił.

    — Szybko ją w sobie rozkochałem — mamrotał, chowając ręce w kieszeni, jakby chcąc w ten sposób zakryć swoje winy. — Ale to nie było trudne; ta kobieta była na skraju szaleństwa i obsesyjnie wręcz chciała się komuś podobać. Więc prawiłem jej komplementy, pieprzyłem w każdym kącie jej sypialni i obsypywałem prezentami, które kupowałem za jej pieniądze. W końcu zacząłem jej nieśmiało wspominać o studiach, o tym, że to moje wielkie marzenie, ale pewnie nie do zrealizowania… Błyskawicznie połknęła haczyk — mruknął — i sama stwierdziła, że poruszy niebo i ziemię, żebym kiedyś mógł zostać wielkim lekarzem. No i tyle — odparł, rozkładając bezradnie ręce. — To miało być wszystko! Kurwa — syknął pod nosem — to miało być wszystko…

    Ten etap znajomości, który opisał, trwał ledwie kilka miesięcy. Athan nie dość dobrze zdążył poznać Libby, lecz ta natychmiast wypatrzyła sobie w nim wybranka na resztę życia. Athanasius się temu nie dziwił — wampiryzm działał w pewnym sensie elektryzująco na śmiertelników, choć oczywiście podświadomie. Dlatego zamierzał z tego korzystać, dzięki temu dostając się na studia, lecz nagle sprawy mocno się skomplikowały.

    — Potem — burknął gniewnie — wrócił jej synalek. Typ wyjechał z żoną gdzieś do Portugalii czy cholera wie gdzie i w ogóle nie utrzymywał kontaktów z Libby, co mocno załamało ją psychicznie. W ogóle długo nie wiedziałem o jej problemach psychicznych — dodał ze wzruszeniem ramion — ale to nie było dla mnie specjalnie istotne. Problem tylko w tym, że synalek się wściekł, jak usłyszał, że matka znalazła sobie trzy razy od siebie młodszego kochasia. Młody był uczulony na skandale, a o Libby plotkowało całe miasto, chociaż ona akurat była na to głucha. Z tym że, cholera, synek zaczął być mocno denerwujący, bo zaczął mieć zaskakująco duży wpływ na Libby. Wtedy się wystraszyłem — mruknął nieco nerwowo — że moje plany szlag trafi.

    Westchnął cicho, czując, jak ostre ciarki przebiegają po jego ramionach. Cieniutkie, maleńkie szpileczki wbijały się w jego skórę jedna po drugiej, nie pozwalając się odprężyć ani na sekundę. Stres znowu na moment odebrał mu dech i zbił Athana z pantałyku. Przez jedną, jakże absurdalną chwilę, jego myśli pochłonęła czarna dziura, a on sam nie wiedział, na czym stanął, o czym opowiadał i do czego zmierzał.

    Znów zaczął się bać.

    — Przy synalku Libby mocno złagodniała i nagle się okazało, że nie tylko ja opanowałem sztukę owijania jej sobie wokół palca — prychnął pogardliwie — bo synalek, jakkolwiek ten pies miał na imię, robił to tak samo dobrze. Tak zaczął nią obracać, by mnie z domu jak najszybciej przegnała. A jak się synalek dowiedział, że dzięki znajomościom jego ojca miałem się na studia dostać, to już całkiem mu odbiło. I mnie też — szepnął, z trudem przełykając ślinę. — Coraz bardziej rozwścieczony tym, że ten szczeniak wokół węszył i robił wszystko, byle tylko udowodnić, że byłem podrzędnym oszustem, rujnowałem wypracowaną u Chambersa cierpliwość. A Libby — szepnął trwożnie — za to płaciła.

    Mimowolnie zacisnął pięści, przypominając sobie to jej martwe, zobojętniałe spojrzenie, gdy pierwszy raz ją uderzył. Libby zdawała się nie być pod żadnym wrażeniem tego czynu — jakby dla niej nie była to żadna nowość. Athan nie potrafił tego zrozumieć, zwłaszcza że kilka godzin później szlachcianka zachowywała się tak, jakby nigdy nie doszło do żadnej ich kłótni. To z jednej strony szybko rozochociło wampira, coraz częściej dając upust swojej złości, lecz z drugiej strony drażniło go, ale i wręcz niepokoiło, że Liberty sprawiała wrażenie, jakby to bicie wcale nie było czymś aż tak złym – na pewno nie na tyle, by zerwać romans z Athanem.

    Dla niej bicie nie miało znaczenia. Dla niego w pewnym sensie też nie. Zwłaszcza gdy zdał sobie sprawę, że Lakricia nie była wyjątkiem, nie była przypadkiem. Tak najwyraźniej musiała skończyć każda kobieta, która się z nim związała i to odkrycie wówczas niespodziewanie Athana uspokoiło. Myśl o tym, że najpewniej spędzi całą wieczność sam, napawała go swoistym odprężeniem i pewnością, że tak – tak właśnie musiało być, to postanowione i niepodlegające żadnym dyskusjom czy negocjacjom.

    — Szczeniak widział jej siniaki — mówił, choć każde słowo dusiło go coraz bardziej. — Nieraz rzucał się na mnie z łapskami i ani razu nie wygrał, ale to nie oznaczało, że mi nie przeszkadzał. Musiałem się go jakoś pozbyć, więc zacząłem wmawiać Libby, że… że…

    Niespodziewanie zląkł się tego, co za chwilę miał powiedzieć. Czy on naprawdę tak wtedy o tym myślał? Naprawdę coś takiego planował? Och, nie miał wątpliwości, że był do tego zdolny, ale teraz, po latach, to wciąż jakoś tak dziwnie bolało.

    — Zacząłem jej wmawiać, że ten jej synalek jej nienawidzi — wyszeptał ledwie słyszalnie. — Wmawiałem, że uważa ją za sukę, bo się prowadza z młodszym, że rozpowiada naokoło, że przynosi hańbę ich rodowi i że w takim razie musi się jej pozbyć. Wmówiłem jej — dukał nerwowo — że jej własny syn chce ją zabić. Zorganizowałem nawet małą prowokację – gówniarzowi podsunąłem tropy sugerujące, że to ja chcę go zamordować, nastawiając na niego pułapkę. W ten sposób w umówionym miejscu wpadli na siebie oboje – matka i syn – myśląc, że ktoś właśnie nastawał na ich życie. Już wiedziałem, że Libby była chora psychicznie, że nie poradziła sobie ze stratą męża i syna, więc to wykorzystałem. Aż w końcu jej schizofrenia osiągnęła apogeum: rzuciła się z nożem na własne dziecko, a gdy zrozumiała, co zrobiła, wyskoczyła z okna na drugim piętrze. Zaskoczyła mnie tym — tłumaczył drżącym z nerwów głosem — więc nie zdążyłem zareagować… chociaż nawet nie planowałem. A synalek nadal żył — warknął — ale niedługo. To, co matka spartaczyła, ja dokończyłem z miłą przyjemnością.

    Ostatnie słowa wypowiedział bez cienia żalu. Skłamałby, gdyby powiedział, że opłakiwał Libby, o jej synu nie wspominając. Całość zakończyła się równie żałośnie, jak się zaczęła: domostwo spłonęło razem z tymi dwoma ciałami, a Athan zniknął, nim ktokolwiek zdołał sobie przypomnieć o jego istnieniu.

    — Tak trafiłem na studia — kontynuował nieco zobojętniałym tonem — i radziłem sobie tam po prostu fatalnie. Pomijając nierówności społeczne, to nauka anatomii czy części chorób to nie wszystko. Chemia nie była tak łatwa jak biologia, ale to jeszcze jakoś znosiłem. Najgorsza była fizyka; musiałem żebrać o pomoce innych studentów, co doprowadzało mnie do szału — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — To, że ukończyłem te studia, było jakimś cudem, bo zupełnie sobie nie radziłem i w pewnym momencie po prostu w to wszystko zwątpiłem. Chciałem rzucić studia — tłumaczył ponuro — i wrócić do bezsensownego pałętania się po świecie. Tylko ten jeden Chambers mnie trzymał na tym cholernym uniwersytecie. Przez całą naukę pisaliśmy do siebie listy — uzupełnił z lekkim uśmiechem. — Akurat tuż przed zdobyciem dyplomu zawiesiłem korespondencję – specjalnie po to, by go zaskoczyć i odwiedzić, by osobiście pochwalić się naszym wspólnym sukcesem.

    Momentalnie zmarkotniał, gdy sobie przypomniał, jak się cieszył na spotkanie ze swoim mentorem. Wyobrażał sobie przebieg ich rozmowy: to, jak Chambers mu gratuluje, jak go ściska, jak mu mówi, że zawsze w niego wierzył i że jest z niego dumny. To ostatnie najbardziej pragnął usłyszeć, choć Athan wiedział, że ten stary, zapijaczony lekarz już od dawna czuł dumę.

    Chciał to wszystko usłyszeć, lecz nie zdążył.

    — Jak przyjechałem… — odparł cicho zmęczonym tonem — powiedzieli mi, że Chambers nie żyje. Znaleźli go jakieś dwa miesiące wcześniej w swojej izbie. Ponoć zapił się na śmierć — dodał z ponurą miną, niby obojętnie wzruszając ramionami.

    Nie chciał sobie przypominać tego bólu, rozczarowania, zawodu i swoistej złości, jakie wówczas odczuwał. Samo wspomnienie tej przykrej chwili sprawiło, że Athan czuł się tak, jakby ktoś mocno uderzył go w plecy, na moment pozbawiając tchu. Jednak nie chciał całkiem zapominać. Nie chciał i nie mógł zapomnieć o Elliotcie Chambersie, któremu zawdzięczał… wszystko.

    — Na stażu chciałem zatrzeć to marne wrażenie zostawione po studiach — podjął nieco głośniej — i robiłem to wszystko z myślą o Chambersie. Wyłaziłem z siebie, żeby zadowolić opiekunów stażu, innych starszych lekarzy i żeby być lepszym od innych studentów. Ten jeden raz byłem wdzięczny temu przeklętemu Buyirughowi, że mnie zamienił w wampira, bo bez tego chyba naprawdę nie dałbym rady — przyznał szczerze, niemal z boleścią przypominając sobie te kilkunastogodzinne dyżury, z początku polegające głównie na usługiwaniu starszym lekarzom oraz przyjmowaniu najbanalniejszych, najbardziej odrażających przypadków. — Po stażu zacząłem pracować w tym samym szpitalu, ale nie wytrzymałem tam długo i wyjechałem do Anglii. W Londynie warunki były zupełnie inne, więc tu osiadłem. Niedługo potem zamieszkałem w tym domu… choć, oczywiście — zaśmiał się na poły kpiąco i gorzko — użyłem do tego swoich brudnych sposobów. Wkrótce też poznałem Elijaha — dodał, przez chwilę się wahając, czy poruszać ten temat. — To było dla mnie dziwne – mieć kogoś, z kim można było porozmawiać. To było dziwne nie być samemu. Chociaż od początku naszej znajomości Elijah – jak zawsze przecież – był otoczony wianuszkiem znajomych, więc wtedy uznałem, że jestem pewien jednym z tych przypadkowo spotkanych na szlaku ktosiów, więc z góry uznałem, że w takim razie wolę dalej sobie żyć w ciszy i samotności. Zwłaszcza że to był moment, w którym naprawdę zacząłem kochać swoją pracę. Ale Elijah się interesował, wpadał, zapraszał do siebie. Kiedy go pytałem, co mu tak zależy, tłumaczył, że coś jest ze mną nie tak i on musi się dowiedzieć, o co chodzi.

    Mimowolnie zaśmiał się na to wspomnienie. Początki ich przyjaźni były tak pokraczne, niezręczne i – mówiąc wprost – dziwne, że Athanowi aż trudno było uwierzyć, że ich znajomość przetrwała tyle lat. I powinna trwać dalej, przemknęło mu boleśnie przez myśl.

    Gdy zaś uświadomił sobie, co chciał powiedzieć w następnej kolejności, raz jeszcze brutalnie sobie przypomniał o obecności Arii. Lodowata panika otoczyła go i okaleczyła niczym drut kolczasty, nie pozwalając na choćby jeden, prosty ruch. I tylko myśl – ta jedna, prosta, tak straszna i przeraźliwa – dawała mu choć namiastkę ukojenia.

    Myśl, że prawdopodobnie i tak już wszystko zepsuł.

    — Londyn… — westchnął cicho, szukając odpowiednich słów — to był inny świat. Już Szkocja dała mi po głowie, głównie za sprawą Chambersa. Dzięki niemu i pod jego okiem zajmowałem się nauką — czyli czymś, o co wcześniej raczej bym się nie podejrzewał — dodał z przekąsem. — Skupiony na czymś, co naprawdę mnie interesowało, chciałem poświęcić temu każdą wolną chwilę. To mi pomagało… trochę — dodał, krzywiąc się lekko. — Może nie byłem już ta narwany, ale…

    Zamilkł. Chciałby już teraz powiedzieć, że on nigdy się zapewne nie zmieni i że ta agresja, którą emanował za młodu, nigdy w nim nie zgaśnie. Jednak uznał, że na to będzie jeszcze pora — choć jednocześnie bardzo się tego bał.

    — Pracując w Londynie — zaczął cicho, powoli, ostrożnie — zacząłem się niby uspokajać. Już nie pędziłem z pracą na złamanie karku, jak robiłem to na stażu. Przestałem przejmować się opinią innych, przestałem krążyć po okolicznych miastach jak ostatnia przybłęda. Skupiony na leczeniu, znajdowałem w tym przyjemność i odprężenie – czyli dokładnie to, o czym opowiadał mi Chambers. Mówił — tłumaczył z delikatnym uśmiechem — że jeśli to wszystko poczuję, to znaczy, że podjąłem słuszną decyzję i że najpewniej nigdy nie pożałuję ścieżki, której obrałem. I rzeczywiście — przyznał — to mi bardzo pomogło. To… — zawahał się na moment, przejęty gwałtownym lękiem — to wtedy… wtedy zacząłem udawać. Od tamtego czasu zacząłem się zachowywać jak ten… ten, którego wydawało ci się, że znałaś.

    Odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że oto, po całym wielkim monologu, przechodził do meritum – do jego relacji z Arią oraz do wytłumaczenia, dlaczego nie mógł z nią być, nawet jeśli bardzo tego chciał. Choć prawdopodobnie już nie musiał niczego tłumaczyć – Aria dość się nasłuchała i z pewnością wychwyciła wszystko, co najgorsze, lecz jednocześnie najbardziej znaczące.

    — To wtedy — opowiadał nieco pewniejszym głosem — podjąłem decyzję, że tak właśnie jest najlepiej – gdy jestem sam, przygwożdżony do jednego miejsca i pracy, którą uwielbiałem. Nie byłem szczęśliwy — sprostował takim tonem, jakby to było oczywiste — ale nie zasłużyłem na to, by być, dlatego taki… monotonny spokój zupełnie mi wystarczył. Poza tym wiedziałem – ja jeden! – wiedziałem, że udawałem. I uznałem, że ta monotonia jest moim bezpiecznym azylem.

    Aż pewnego dnia ktoś w ten azyl wlazł, powodując nieodwracalne zmiany.

    Długo milczał, bardzo długo, nim ułożył sobie całą historię w głowie. Musiał wyodrębnić każdy, nawet najmniejszy szczegół, by niczego nie pomylić. Choć wiedział, że się tak nie stanie.

    Nie sposób zapomnieć jednej z najważniejszych chwil w swoim życiu.

    — Było chyba jakoś przed czwartą nad ranem — zaczął niespodziewanie, przypominając sobie, że tamtego dnia za oknami zalegała taka sama czerń, jak teraz. — Zostało mi jeszcze kilka godzin dyżuru, ale noc była spokojna, więc zamierzałem pójść spać udając, że uzupełniam karty pacjentów. Pospałem może z dwadzieścia minut — dodał, uśmiechając się na moment — gdy zbudziła mnie nasza pielęgniarka, znana ci już Irina, by oznajmić, że mam gościa – jakiś rozemocjonowany jegomość koniecznie chciał się widzieć ze mną i tylko ze mną. Nie bardzo miałem na to ochotę — mruknął — ale Irina, jak to Irina, w końcu mnie namówiła, więc zaprosiłem gościa do gabinetu. Przedstawił się — mówił powoli, odetchnąwszy głęboko — jako James Vasco.

    Nagle poczuł, że to nazwisko potrzebowało więcej czasu i przestrzeni. Zasługiwało na ten rodzaj szacunku, w którym dźwięki rozbijały się powoli po głowie, zalewając każdą dostępną, przytomną myśl. To nazwisko miało zadźwięczeć im w uszach, usiąść ostrożnie na języku, mignąć przed oczami i – co oczywiste – zdominować całą rozmowę.

    — Jako światowy człowiek, niejedno widział i o niejednym słyszał — kontynuował cicho — więc dość szybko dał mi do zrozumienia, że wiedział, czym jestem, choć ani razu w czasie naszej rozmowy nie padło słowo „wampir” ani żadne inne określające nasz gatunek. Ale to nie było potrzebne. Ważne były tylko dwie rzeczy — James Vasco wiedział, co my, ci inni potrafimy, a wizja nieśmiertelności jest łatwą pokusą. Dlatego mnie zaskoczył, gdy mi zdradził, że nie chodzi o niego, a o jego… dziecko.

    Znów to samo – tak bardzo chciał na nią spojrzeć, choćby kątem oka. Chciał sprawdzić, jak się trzymała, jak to znosiła. Lecz najbardziej pragnął usiąść obok niej, zamknąć szczelnie w swoich ramionach i szeptać kłamliwie, że wszystko będzie dobrze. Ale – czy będzie?

    Czuł pod skórą, że nie. Nie będzie.

    — Błagał mnie o życie dla swojej córeczki — mówił nieco stłumionym głosem, jakby dobiegał gdzieś zza jakiejś brudnej, grubej zasłony. — Tłumaczył, że tak młode, niedoświadczone pięknem życia dzieci nie mogły go tak prędko i niegodnie opuszczać. Zaklinał się, że zrobi wszystko, że zaciągnie każdy dług, bylebym tylko się zgodził. A ja… nie chciałem się zgodzić — wyznał szczerze. — Z jego opowieści wywnioskowałem, że chodzi o jakieś małe, kilkuletnie, może kilkunastoletnie dziecko. Widziałem już dziecięce wampiry — stworzonka zamknięte w ciele dziecka, choć o starym umyśle i pomarszczonej zgorzknieniem duszy. Wampiryzm zatrzymywał zmiany fizyczne, więc przemienione dziecko już nie rosło, choć ich umysł teoretycznie rozwijał się prawidłowo. Nie mogłem na to patrzeć, uważałem to za wybryki natury, za krzywdę wobec tych dzieci. Ostatecznie obiecałem, że postaram się pomóc, choć zastrzegłem, że ostatecznie decyzja będzie należała tylko do mnie. Mocno się zdziwiłem — zachichotał cicho — gdy się okazało, że panienka ma dwadzieścia trzy lata. A gdy spytałaś — szepnął z wciąż błąkającym się po twarzy uśmiechem — czy mam czasem jakieś zapasowe życie w kieszeni, już wiedziałem, że musiałaś mi je podstępem wykraść i już trzymałaś je w garści.

    Jakże wielką miał ochotę odwrócić się w jej stronę, uśmiechnąć, spojrzeć z czułością i przekazać jej w ten sposób, że mimo tych trudności, tego bólu i licznych problemów, nigdy nie żałował, że został jej opiekunem — a przede wszystkim nigdy nie żałował, że podarował jej drugą szansę, którą teraz Aria mogła dowolnie wykorzystać. Ale nie był w stanie, zwłaszcza na myśl, że być może w pewnym sensie winą za całe zło, jakie ich otaczało, można było obarczyć Jamesa Vasco.

    — Gdyby tylko wiedział — dodał ciszej; delikatny uśmiech chorobliwie drżał, niezdolny do ukazania choćby odrobiny szczęścia — komu powierzył swoją córkę… Kiedy przyszedł do mnie twój ojciec — podjął nagle, niespodziewanie czując,  że musi to wyjaśnić — tak naprawdę był w trakcie nauki tego mojego… udawania. Więc gdy cię do siebie przygarnąłem, oboje się uczyliśmy — ty panowania nad wampiryzmem, a ja panowania nad sobą. Chyba nie poszło mi tak źle — mruknął drżącym głosem, na moment uśmiechając się nerwowo — biorąc pod uwagę, że… poza odrzuceniem… nie… nie skrzywdziłem cię… nie w taki sposób, o jaki się bałem…

    Właśnie wtedy coś gwałtownie nim szarpnęło. Nerwy zacisnęły się na jego gardle, wściekłość zmieszana z rozpaczą usidliły wszystkie myśli. Drżący, spięty i przerażony, nawet niw próbował się odprężyć — nie tym razem. Tym razem ten gniew — skierowany wyłącznie do siebie — miał mu pomóc w wytłumaczeniu Arii, w którym miejscu chciała popełnić błąd.

    — I co?! — spytał głośno, nadal z trudem wpatrując się w okno, choć tak bardzo korciło, by spojrzeć na Arię buntowniczo, by spojrzeć jej w oczy i w tym masochistycznym pędzie nasycić się jej bólem i strachem. — Tego właśnie chcesz? Tego? — pytał z wyraźnym niedowierzaniem. — Nie jesteś głupia, Aria — wydyszał nieco ciszej. — Już wiesz, jak to wszystko wygląda. Już wiesz — mówił coraz szybciej i bardziej nerwowo — dlaczego ci tłumaczyłem, że ludzie się nie zmieniają! Chcesz dowodu? Proszę bardzo! Wiesz, co się działo, gdy porwał cię Blome? Najpierw… najpierw zupełnie się załamałem — wyznał nieco ciszej. — Ish i Jehanne musieli mnie zmuszać do tego, bym łaskawie zechciał cię szukać w przerwach jęczenia, że pewnie już nie żyjesz. A potem! — krzykał nagle, udając obłąkańczą radość. — Potem nagle wziąłem się w garść — i to jak! — zakpił ponuro. — Najpierw rozbiłem o ścianę głowę kobiety, o której mylnie myśleliśmy, że wie coś o miejscu twojego pobytu. Nie wiedziała — w ogóle nie miała nic wspólnego ze sprawą — mruknął niby obojętnie, wzruszając lekko ramionami — więc zamiast ją wypuścić, złapałem ją za włosy i kilkanaście razy z całej siły uderzałem o ścianę. A w kącie — tłumaczył dalej, coraz bardziej pobudzony — stały trzy więźniarki, one tam nielegalnie pracowały i pewnie ta cała Jons je zmuszała. Trzeba było je wypuścić, były niewinne. A jednak je zastrzeliłem. I to wszystko — dodał, coraz bardziej i agresywniej podnosząc głos — na oczach Jehanne! Do tej pory się mnie boi, wiesz?! — warknął. — Nie chce dać tego po sobie poznać, ale widziała mnie wtedy. I wiedziała, że gdyby nie to nagłe opamiętanie, pomyliłbym ją z napastnikami i tak samo zamordował. Ona o tym wiedziała. Nadal wie.

    Adrenalina buzująca w jego żyłach działała jak tuż po wypadku — choć rany były ogromne, ból jeszcze go nie atakował, choć niewątpliwie czaił się w pobliżu, b w najmniej spodziewanym momencie uderzyć z podwójną siłą. Bo właśnie strach, którym Jehanne go obdarzała, był jedną z tych rzeczy, których Athan żałował najbardziej. Nawet mimo tego, że teoretycznie było już między nimi dobrze — wiedział, że Jehanne nigdy mu tego nie zapomni. Choćby nawet chciała — a był pewien, że bardzo by chciała.

    — Isha też chciałem zabić — tłumaczył absurdalnie i przerażająco beztroskim tonem. — Chciałem, tak myślę — sprostował, zastanawiając się nad tym przez moment — ale chyba tak. Żeby dostać się do tego laboratorium, w którym Blome cię więził, porwałem dzieciaka jednej z pracownic, cały czas grożąc mu nożem. Robił za zakładnika, czemu Ish się sprzeciwił. On wiedział — syknął z paskudnym uśmiechem — że bym zabił tego dzieciaka bez mrugnięcia okiem. I wiedział, że taki właśnie miałem zamiar. Musiał mnie postrzelić, żeby mi to uniemożliwić. Gdyby nie to, że wtedy liczyło się tylko zabicie Blome’a… nie zawahałbym się.

    Niespodziewanie się roześmiał — czego nie spodziewał się nawet sam po sobie. I choć z tyłu głowy wiedział, że wybrał najgorszy na to moment, wprost nie mógł się powstrzymać — a wszystko przez jedną myśl.

    — Widzisz — zaczął, nadal przerażająco uśmiechnięty — gdy ci powiem, że zrobiłbym dla ciebie wszystko… to nie będzie romantyczny komplement, tylko szczera groźba.

    Dopiero po tych słowach adrenalina zaczęła schodzić, pozostawiając po sobie lodowatą pustkę, która z czasem zaczęła wypełniać się istną paniką. Przerażony tym, co i w jaki sposób jej powiedział, zupełnie nie wiedział, co miał dalej zrobić.

    — Więc… — zaczął cicho, niepewnie, lękliwie — czy naprawdę tego chcesz? Przecież ty mnie nawet nie znasz — prychnął, czując, jak kąciki jego oczu wilgotnieją. — Aria, ja… Nie umiem być cały czas… tym drugim. Chociaż bym chciał — dodał rozpaczliwie, z trudem powstrzymując łzy od tego, by nie wypłynęły. — Dla ciebie bym chciał… Chciałbym być tym, którego znasz, ale być nim zawsze — podkreślił — bez względu na wszystko! Chciałbym kiedyś pomyśleć, że to już nie jest udawanie, bo oto ja — taki jestem!, a ten drugi stał się jednocześnie pierwszym! I długo tak myślałem, wiesz? — spytał lękliwie. — Naprawdę, przez te lata… właściwie to właśnie odkąd wziąłem cię pod swoją opiekę… Ach, wyobraź sobie teraz, jakie to było nieodpowiedzialne z mojej strony! Ale miałem nadzieję… taką małą, złudną… że może jednak… że może z tobą… przy tobie… będzie inaczej…

    Zamilkł nagle niczym rażony prądem, dając się choć na chwilę ponieść tej słodkiej naiwności. Dziwił się sam sobie, ze kiedyś naprawdę żywił tego rodzaju nadzieje.

    — Myślałem… — kontynuował, choć coraz ciszej — że kiedyś będzie… — Jak?! — Nie wiem… może jakoś… inaczej, lepiej… ale nie będzie — szepnął z trudem, kręcąc delikatnie głową. — Miałem… musiałem być sam — bez rodziny, bez przyjaciół. Długo mi to odpowiadało i tak byłoby lepiej. Lepiej dla mnie — wymieniał, z boleścią przymykając powieki — lepiej dla mojej matki, dla… dla tych wszystkich… innych kobiet… Dla Lakricii i dla Libby…

    Nie dokończył. Odwracając lekko głowę, po prostu nie miał już siły. Powiedział wszystko, co mógł, a nawet więcej

    — Nie chcę, by ciebie spotkało to samo — wydusił, nerwowo ocierając wilgotne policzki. — A… a ja nawet nie mogę ci tego obiecać! Nie mogę, Aria… Nie mogę — kręcił nerwowo głową, resztkami woli zmuszając się do tego, by na nią nie spojrzeć.

    Nie patrzył. Nadal nie patrzył, choć z pewnością tego pragnęła — tak samo jak on. Ale dopóki otwarcie go o to nie poprosi, Athan nie znajdzie w sobie dość odwagi, by porwać się na tak heroiczny czyn.

    Dlatego milczał. I nie patrzył. Cały czas nie patrzył.

    — Ludzie się nie zmieniają — powtórzył cicho swoją odwieczną mantrę — i ja też nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^