ATHANASIUS
Wybór między podjęciem rozmowy akurat tam, w byle jakim
miejscu o byle jakiej porze, a małą „zabawą w doktora” nie był żadnym wyborem.
Gdy go kusiła i prowokowała, miał dużą ochotę się roześmiać i dać się porwać
narastającemu w nim podnieceniu. Zamiast tego uśmiechał się i dobrowolnie
oddawał w ręce Arii, niemal na siłę próbując zapomnieć i trawiącym go od środka
strachu. Na szczęście płaszcz Arii opadający na drewnianą podłogę altanki
zadziałał jak balsam — zwłaszcza gdy odsłonił lekką, zwiewną sukienkę. Innego
zaproszenia nie potrzebował, podczas gdy Aria nie pragnęła innej reakcji niż
ta, która jej dał. Nie tylko nie protestowała, ale śmiała się głośno, brzmiąc
niczym dzwoneczki poruszane delikatnie mroźnym wiatrem. Wyraźnie się z nim
drocząc, przywarła do jednej z belek altanki, pozwalając, by Athan, przejęty
rozpalającym go od środka ogniem, niecierpliwie zrywał z niej kolejne elementy
garderoby, łapczywie wcałowując się w poszczególne fragmenty jej ciała. Ciepło
skóry tak wspaniale kontrastowało z mrozem panującym na zewnątrz, lecz tym
samym znacznie go zniecierpliwiało. Jego ruchy stały się ostrzejsze i
gwałtowniejsze; wyraźnie chciał przejąć kontrolę nad całą sceną, którą właśnie
odgrywali i wiedział, że Aria nie będzie z tego powodu niezadowolona — wprost
przeciwnie. Przylegając do niej od tyłu, mocno ścisnął jej piersi, gorączkowo
przesuwając wargami po jej ramionach i szyi. Głośny jęk rozkoszy przedarł
zimowe powietrze, gdy wziął ją od tylu; gorączkowo sunąc dłońmi po jej
rozpalonym, nagim ciele, chciał dotknąć, pocałować, poczuć każdy kawałek
jej skóry. Gdy nieco przyspieszył, ich głośne, chrapliwe westchnienia mieszały
się ze sobą, tylko podsycając pragnienie. Zniecierpliwieni i głodni siebie,
gwałtownie ją do siebie odwrócił, raz jeszcze się w nią wsuwając. Tym razem nie
czekając na choćby chwilę zwłoki, przywarli do siebie, bezbłędnie odnajdując
swoje usta. Jednocześnie spieszni i spokojni, namiętni i zmysłowi, próbowali
wydrzeć z każdej sekundy jak najwięcej wspólnej rozkoszy. I nawet gdy orgazm
silnie wstrząsnął ich ciałami, ubierając je w rozkoszne, rozgrzewające
dreszcze, wciąż nie mieli siebie dość — bo czy kiedykolwiek mieli? Apetyt rósł
w miarę jedzenia, a oni ze sobą nie skończyli — zdecydowanie jeszcze nie.
Wciąż rozpaleni, w nagłym napadzie szaleństwa postanowili
naprawić niedawno popełniony błąd, zaliczając występ w stawie. Woda była
koszmarnie zimna, lecz oboje szybko znaleźli sposób, aby się rozgrzać — nawet
pomimo faktu, że po zaledwie sekundzie ich wampirze organizmy dostosowały się
do tej niby niesprzyjającej temperatury. Zimowa kąpiel w naturalny sposób
przypomniała mu ich niedawny wypad do Crigh’s Path, który w ostatecznym
rozrachunku okazał się festiwalem niezręczności. Im dłużej myślał o tym, co się
tam wydarzyło i jak niewiele brakowało do tego, by zupełnie się zatracił w
swoim głodzie, całował ją jeszcze namiętniej. Błądził niecierpliwie dłońmi po
jej nagim ciele, chcąc, by każdy jego dotyk zostawił ogniste ślady na jej
skórze, które Aria jeszcze długo będzie rozpamiętywać. Tego Athan chciał, tego
oczekiwał i to właśnie czynił.
W tym wszystkim uparcie nie chciał myśleć, że być może to
był ich ostatni dzień.
Ale myślał. Ostatni dzień, ostatnia rozmowa. Ostatni spacer,
ostatni śmiech, taniec, seks. I ostatnie niepewności, wahania, żale i
niedopowiedzenia.
Ostatnie mury. Ostatnie tajemnice.
Wykończeni, ale wciąż sobą nienasyceni, chcieli wycisnąć z
tego dnia tyle, ile tylko mogli. Athan miał ku temu swój powód, lecz Aria
wydawała się równie zdesperowana, co mocno go niepokoiło. Wiedział, że
stresowała się nadchodzącą rozmową, podobnie jak i on, lecz czy podejrzewała,
czego miała dotyczyć? A jeśli nie, to dlaczego tak się bała? W jej gestach i
słowach nie było tej pewności siebie i swobody, co zwykle i ta anomalia była o
tyle zauważalna, że bardzo go martwiła.
Kierowany tą okrutną, gorzką nostalgią, mimowolnie prowadził
ją w miejsca, które zaznaczyły swój wyraźny ślad w ich historii. Z delikatnym
uśmiechem na ustach szli długim, drewnianym pomostem otoczonym mętnymi wodami
jezior i szczelną, biało-zielonawą ścianą lasu. Opierając się o belki
otaczające całą, malutką konstrukcję, mimowolnie przypomniał sobie, jak
wysłuchiwał zwierzeń Arii, która tłumaczyła się ze swojego pragnienia
znalezienia wielkiej miłości. Pamiętał, jak ją przekonywał, że prędzej czy
później ją to spotka, uszczęśliwiając na całe życie. Niespodziewanie szarpnął
nim wstręt do samego siebie, gdy uświadomił sobie, jaki kłam jej zadał przez
wszystkie te lata. Oto bowiem miłość, którą wreszcie poznała, nie była słodka,
lecz gorzka. Nie uskrzydlała jej, a wgniatała w ziemię. Nie przyzdabiała jej
twarzy szerokim uśmiechem i błyskiem w oku, a bladością, na której krzywił się
ból. I to miało być to uczucie, którym ją mamił? O którym obiecywał, że będzie
takie wspaniale i tak słodko będzie je przeżywać?
Nie chciał o tym myśleć — jeszcze nie teraz. Na oskarżanie
się przyjdzie czas później.
— Kręgielnia! — zawołał z udawanym wzburzeniem jakiś czas
później, wpatrując się w wysoki, dość szpetny budynek usytuowany w jednej z
bocznych uliczek centrum Norfolk. — Zrobili tu kręgielnię!
Budowla już dawno zapomniała o czasach swojej świetności:
szarawy tynk odpadał, płaski dach obsiadały brudne ptaszyska, a cała prawa
strona zasłonięta była obdartymi reklamami, o graffiti już nawet nie
wspominając. Aż trudno było uwierzyć, że jeszcze przed wiekiem był to jeden z
najbardziej luksusowych lokali w tej okolicy. Na wyższych piętrach znajdowały
się pokoje hotelowe, parter zaś zajmowała wtedy restauracja prowadzona przez
młodego muzyka jazzowego. Początkowo organizował tam wieczorki muzyczne, ale
swoisty, niepowtarzalny klimat przyciągnął ludzi z całego miasta, zamieniając
ten lokal w drogą, przesiąkniętą muzyką i tajemnicą restaurację.
Dla Arii i Athana to miejsce było o tyle ważne, że to tam
się wybrali na swoją pierwszą randkę — która w założeniu wcale nie miała nią
być. Te całe eony temu Athan, już wówczas zdając sobie sprawę, jak silnym
uczuciem obdarzył swoją Stworzoną, pomyślał, że chciałby zrobić jej przyjemność
i zaprosić na jakieś wspólne wyjście. Wedle jego wyobrażeń, to miała być
zwykła, sympatyczna kolacja — Athan nie planował niczego innego, jeszcze wtedy
będąc przekonanym, że bez względu na swoją miłość do Arii, nigdy nie da tego po
sobie poznać. Jednak wampirzyca natychmiast zinterpretowała to inaczej, gdy
więc Athan ujrzał ją w przepięknej kreacji wieczorowej, zupełnie zdębiał. Jego
reakcja spłoszyła Arię, która najwyraźniej zdała sobie sprawę z
nadinterpretacji tego zaproszenia. Nie chcąc jej speszyć, Athan włączył
się w jej grę, z podświadomą ochotą rzeczywiście w pewnym sensie traktując to
jak randkę. Poszli wtedy właśnie do tego lokalu. To tam zaczęli poznawać się na
nowo, tam uczyli się patrzeć na siebie zupełnie inaczej.
To tam pierwszy raz ją pocałował.
— Kręgielnia — powtórzył raz jeszcze z wyraźnie brzmiącym
niedowierzaniem. — Za każdym razem, gdy tędy przejeżdżam, żałuję, że już nie ma
tu tej restauracji. Chętnie bym ją odwiedził. Ale… — zastanowił się chwilę,
spoglądając na Arię ze złośliwym uśmiechem — w kręgle też dawno nie grałem. I
ty też nie!
Z jednej strony roznosiła go nieznana dotąd energia, która
nakazywała mu robić coś, o czym nigdy wcześniej by nie pomyślał. Mógłby skoczyć
na bungee czy pływać wśród rekinów, gdyby nie ten jeden szczegół, że Athan
chciał ten dzień spędzić powoli, dokładnie zapamiętując każdy, nawet
najdrobniejszy i najbardziej subtelny gest. Dlatego tak się cieszył,
obserwując, jak Aria go wyśmiewa, wygrywając z nim w kręgle. Uśmiechał się
szeroko, gdy odwiedzali swoje ulubione kafejki, w tym tę, która serwowała
owocowe bułeczki, które Aria tak lubiła. Sam wybuchał śmiechem, gdy jak para
głupich nastolatków bujali się na wątłych huśtawkach. Spacerowali po całej
okolicy, podświadomie ze sobą ustalając, że tego dnia nie poruszą ani jednego
drażliwego tematu. Nie wspomną śmierci Elijaha ani porwania Blome’a. Nie
przypomną sobie, jak skomplikowane były ich relacje, nie zmartwią się
nadchodzącą rozmową. Zamiast tego zachowywali się tak, jakby wcale się nie
pokłócili te prawie sto lat temu i wciąż trwali w tamtych radosnych, wspólnych
czasach. Każde z nich tego potrzebowało, choć żadne nie potrafiło się do tego
przyznać. Aż wreszcie tego jednego, słodkiego dnia mogli się odprężyć i…
udawać. Udawać, że nic się złego nie stało, choć niebo nad nimi już od dawna
płonęło.
Przegonił ich dopiero lodowaty, coraz silniejszy wiatr,
dlatego z niemałą ulgą wrócili do cieplutkiego, przyjemnie znanego wnętrza
posiadłości w Blickling. Tam, przy blasku trzaskającego w kominku ognia i w
towarzystwie ulubionych piosenek, tańczyli najpierw wariacko, śmiejąc się ze
swoich niezgrabnych ruchów, by stopniowo zwalniać tempo. Przytuleni do siebie,
kołysali się delikatnie w rytm muzyki, milcząc i napawając się słodyczą swojej
obecności. Opierając lekko czoło o jej głowę, tulił ją do siebie mocno, tak
bardzo bojąc się puścić. Ten strach potęgowała wizja zbliżającej się rozmowy, a
całość podsycały słowa piosenki, która właśnie otulała ich swoim delikatnym
brzmieniem.
— A potem — zaśpiewał cichutko, wprost do jej ucha —
gdy gwiazdy zrównają się z tym przedziwnym spokojem, wciąż mógłbym być przez
ciebie kochany. Lecz dokąd zmierzasz i gdzie znikniesz? Wracasz do domu, ponad
księżycem i ponad gwiazdami.
Gdzie znajdował się dom Arii? Athan chciał wierzyć, że
właśnie tutaj, choć nigdy tak naprawdę nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Zmęczeni spokojem, ugłaskani łagodną ciszą, zasiedli na
sofie tuż przy kominku. Gdy tylko Aria ułożyła głowę na jego ramieniu,
natychmiast ją objął, lecz nie zrobił tego z taką czułością, z jaką pragnął to
uczynić. W jego ruchy zaczęła się wkradać nerwowość, jasno dając mu do
zrozumienia, że teraz już tylko sztucznie przeciągał te pozornie spokojne
chwile, które konfrontacja miała krwawo przeciąć niczym najostrzejszy nóż.
Milczący i spięty, błyskawicznie przełożył swoje nerwy na Arię. Miał do siebie
żal o to, że tak nagle zniszczył cały, jakże miły nastrój, jaki panował aż do
tej chwili, ale nie umiał już dłużej udawać, że wszystko było tak wspaniale,
jak chociażby rano. Wieczór miał przynieść ze sobą najstraszliwsze koszmary i
to właśnie one zaglądały już do okien, coraz śmielej domagając się uwagi.
Drgnął przestraszony, gdy poczuł wibrowanie w kieszeni
marynarki. Marszcząc brwi, zaniepokoił się, gdy zobaczył, że dzwonił Matt. Mimo
że darzył policjanta wielką sympatią i jeszcze większym szacunkiem, od jakiegoś
czasu rozmowy z nim kojarzyły mu się z naj najgorszymi rzeczami. Być może
właśnie dlatego nieco obawiał się odebrać.
— Wybacz, że dzwonię tak nagle i późno — odparł bez zbędnych
wstępów — ale chciałeś, żebym cię informował o sprawie Elijaha, no to
informuję. Znaleźli dwa kolejne trupy — zakomunikował, milknąc na moment, aby
ta informacja zdążyła osiąść w myślach Athana i całkiem się tam zadomowić. —
Też Oddech Diabła — uzupełnił ponuro, by po chwili wybuchnąć. — Co jest, do
chuja?! Przecież Blome nie żyje. Przeszukaliśmy jego siatkę z laboratorium, ale
musi być coś jeszcze. Coś przeoczyliśmy.
Athan wpatrywał się tępo przed siebie, dręczony nagłą myślą,
że ten wieczór naprawdę zapowiadał się wyjątkowo tragicznie. Do kompletnej
katastrofy wystarczyła mu rychło nadchodząca rozmową z Arią i wcale nie
potrzebował do tego tak gorzkich wieści o śledztwie w sprawie morderstwa
Elijaha.
— Nikt nie twierdził — zaczął powoli — że to Blome ich
zabił…
— Ale zabito ich Oddechem, który — zaznaczył — znaleziono w
laboratorium. Zresztą sam zabiłeś Blome’a Oddechem.
Drgnął, zupełnie zaskoczony tą informacją. Ani przez chwilę
nie zastanawiał się, co zawierała strzykawka, którą wbił temu psychopacie w
szyję — liczyło się tylko to, by go obezwładnić. Mimowolnie też spojrzał na
swoją nogę, która cały czas nieco go pobolewała.
— Nie wiedziałem nawet — przyznał szczerze.
— Mamy, kurwa, kogoś z zewnątrz. Ja pierdole — mruczał
wyraźnie wściekły Matt. — Miej oczy dookoła głowy, bo wygląda na to, że idziemy
na wojnę.
— Dzięki, Matt.
Przymykając powieki, potrzebował chwili ciszy, nim wyjaśnił
Arii przebieg całej rozmowy — choć domyślał się, że i tak wszystko słyszała. I
właśnie wtedy, zupełnie nagle przejęła go złość oraz agresywna wręcz
determinacja, aby jak najszybciej wrócić do śledztwa, najlepiej zaraz, od razu
i natychmiast. Miał ochotę przełożyć rozmowę z Arią na później — dobrze
wiedząc, że już nigdy by do niej nie wrócił. W pędzie tych chaotycznych,
gniewnych myśli jakiś cichy, nieco stłumiony głosik wrzasnął: „Kto jest
ważniejszy, Elijah czy Aria?!”.
Dopiero odpowiedź na to pytanie — oczywista, prosta, gładka,
swobodna, ale i odrobinę gorzka — nieco go uspokoiła. I choć wciąż czuł się źle
z myślą, że na tak długo porzucił pomstę przyjaciela, wiedział, że najpierw
musiał uporządkować swoje sprawy prywatne — bez tego nie odzyska spokoju ducha
i nie będzie mógł się dostatecznie skupić na rozwiązaniu zagadki śmierci
przyjaciela.
Chwilowe odprężenie momentalnie prysnęło, gdy w głowie
Athana odezwał się cichy, alarmujący dzwoneczek. Wiedział, że to właściwy,
jedyny czas. Innego już nigdy nie będzie. Ale jak miał mówić, skoro
gardło miał zupełnie ściśnięte, serce niemal wyrywało się z piersi, a jemu
brakowało tchu? Czuł na sobie czujne, coraz silniej zaniepokojone spojrzenie
Arii i to go jeszcze bardziej stresowało. Wiedział, że i ona się denerwowała,
nie wiedząc, co Athan miał jej do przekazania, ale w tamtej krótkiej, jakże
koszmarnej chwili bał się choćby odezwać. Bał się wypowiedzieć pierwsze słowo,
bo wiedział, że wtedy nie będzie odwrotu.
Mając wrażenie, że temperatura gwałtownie podskoczyła, nagle
zrobił coś, co swoją głupotą zaskoczyło nawet jego: puścił rękę Arii i podniósł
się z sofy, zaczynając nerwowo krążyć po pomieszczeniu. Przez chwilę wpatrywał
się pustym wzrokiem w czerń zalegającą za oknem; dopiero gdy usłyszał, że także
Aria wstała, odetchnął z trudem, odwracając się w jej stronę.
Widząc jej zmartwienie wymalowane na twarzy, spróbował się
uśmiechnąć. Próbował z całych sił, wiedząc, że to prawdopodobnie ostatni raz
tego wieczoru, gdy był w stanie to zrobić.
Wnętrzności ze strachu zaplątały się w bolesny supeł, nogi
zdawały się nie mieć tyle siły, by utrzymać go w pionie, a całe jego ciało
dziwnie zwiotczało — zupełnie tak, jakby cały czas znajdował się w półśnie.
— Ario… — zaczął, by następnie dosłownie załamać się tym,
jak silnie drżał mu głos. Jednak nie starał się tego naprawić — wiedział, że
nie miało to żadnego sensu. — Obiecałem… to znaczy, powiedziałem — poprawił
nerwowo, już wiedząc, że właśnie tak będzie wyglądała cała rozmowa — że musimy
o czymś porozmawiać. I… i chyba właśnie naszedł ten moment — dodał, uśmiechając
się blado.
Ledwie szykował się do wstępu, a już plótł piąte przez
dziesiąte. Jednak język miał zrogowaciały, a gorączka, która nagle go dopadła,
zdawała się zupełnie pomieszać mu zmysły.
— Nieraz ci obiecywałem — podjął, z coraz większym trudem
znosząc jej ciężkie spojrzenie — że kiedyś nadejdzie dzień, w którym wszystko
ci o sobie opowiem. I nie wiem — wyznał, uśmiechając się nerwowo — czy
zamierzałem dotrzymać danego słowa. Chyba nie — mruknął, kręcąc z
niedowierzaniem głową.
Niemal czuł, jak się trząsł. Jego skóra pokryła się gęsią
skórą, czoło i policzki płonęły żywym ogniem, a brzuch miał boleśnie ściśnięty.
Strach pustoszył jego ciało i umysł, nic sobie nie robiąc z tego, że na ledwie
początku rozmowy doprowadził Athana do zupełnej ruiny. Podobnie zresztą miało się
za chwilę stać z murem, który wampir postawił między nim a Arią całe lata temu.
On także miał się niebawem zamienić w gruzy.
Mur miał upaść. Lecz Athan panicznie się bał, że oboje
bardzo mocno przy tym ucierpią.
— Aria — odezwał się nagle, patrząc na nią niemal błagalnie.
— Ja wiem, że to wszystko, co przed tobą ukrywałem… że to było złe — tłumaczył
nerwowo. — Ale naprawdę nie wiem, jak… jak ty na to zareagujesz… i czy… —
westchnął z irytacją nad własną nieudolnością. — Ja nie wiem, Aria, czy
powinienem ci o tym mówić. Nie dlatego — dodał natychmiast — że ci nie ufam! To
zupełnie o coś innego chodzi. To znaczy…
Gdy zrezygnował z tej idiotycznej plątaniny, westchnął
męczeńsko. Nie potrafił stworzyć nawet wstępu do rozmowy, więc bał się choćby
pomyśleć, co będzie dalej. Kilka kolejnych oddechów nie pomogło, a on jak się
trząsł, tak trząsł się dalej. Cały scenariusz tego monologu, który ułożył sobie
w nocy, umknął ze strachu przed powagą sytuacji, nie chcąc brać na siebie
jakiejkolwiek odpowiedzialności za ewentualne fiasko.
Milczał chwilę, próbując pozbierać w głowie choć strzępki
myśli, które mu zostały. Musiał się chociaż trochę uspokoić, inaczej ta
konfrontacja nie będzie miała żadnego sensu. Przymykając powieki, przełknął
głośno ślinę, usiłując opanować drżenie rąk.
— Przez cały ten czas — podjął nerwowo, ostrożnie się do
niej zbliżając — gdy ze sobą mieszkaliśmy, a potem… a zwłaszcza gdy się
ze sobą związaliśmy… ja to wszystko rujnowałem. Ja, idiota, myślałem, że moje
tajemnice nie będą miały żadnego znaczenia i nigdy nie będą ci przeszkadzać. A
one przecież niszczyły wszystko po kolei — wypluł gniewnie, czując, jak
przyspiesza mu oddech. — Ale nie wyjawiłem ci tego nie dlatego, że ci nie ufam!
— zawołał wręcz rozpaczliwie, chwytając ją delikatnie za dłonie. — Bałem się,
Aria — wydyszał. — Bałem się, że gdy tylko ty… Marisa, Ish… gdy ktokolwiek, kto
jest mi bliski, dowie się wszystkiego, to…
Mimowolnie odwrócił głowę, tym razem nie będąc w stanie
znieść spojrzenia Arii. Bał się mówić dalej. Bał się wyrazić obawę, że po
wyjawieniu jej prawy o sobie, nie zechce go znać. Nie mógł wypowiedzieć tego na
głos, zbyt przerażony tym, jak prawdopodobny był to scenariusz.
Długo milczał, pozwalając, by lodowaty dreszcz szarpał całym
jego ciałem.
— Bałem się powiedzieć to wszystko komukolwiek… — szeptał,
kręcąc ponuro głową — ale najbardziej… bałem się powiedzieć tobie. Nie chciałem
cię stracić — rzekł, spoglądając na nią błagalnie. — A przynajmniej nie w tym
sensie. Wolałem myśleć — podjął ciszej — że nawet z dala ode mnie, mimo tego,
ile złego przeżyliśmy, czasem wspomnisz mnie ciepło… Ależ to egoistyczne, wiem
— warknął posępnie, pospiesznie odwracając wzrok. — Myślałaś, że ci aż tak nie
ufam — tłumaczył z obłąkańczą pewnością, na moment podnosząc głowę. — Cierpiałaś
myśląc, że nie jesteś dość dobra i że wymagam od ciebie więcej. I ja wolałem
patrzeć na to twoje cierpienie! Wolałem patrzeć — mówił, coraz bardziej
wzburzony — jak mnie kochasz i myślisz, że nigdy nie będziesz dla mnie
dostatecznie dobra. To cię zabijało — szepnął drżąco, jak na znak delikatnie
ściskając jej dłonie — i wysuszało od środka. Ale wolałem to — wysyczał przez
zaciśnięte zęby — niż odsłonięcie ci swojej prawdziwej twarzy. Tej, której cień
widzieli już Ish i Jehanne, a której, uwierz mi, kochanie, nigdy nie chciałabyś
ujrzeć. I już samo to… że wolałem cię torturować niż przyznać się do własnych
błędów, powinno dać ci do myślenia.
Nagle coś szarpnęło nim do środka i sprawiło, że Athan
jeszcze mocniej ścisnął dłonie Arii, jakby chcąc uchronić siebie samego przed
nagłą ucieczką. Strach niczym tornado roznosił go od środka, a myśl o tym, co
za chwilę miał powiedzieć, zupełnie go przerażała. Nie wiedział, czy był na to
gotowy — lecz czy kiedykolwiek będzie? Wszak miał już tyle okazji i tyle ich
zmarnował, robiąc to z pełną świadomością. Czy się bał? Straszliwie. Lecz
czego? Sam nie wiedział, lecz to nie miało żadnego znaczenia.
W tej jednej chwili, tak pięknej i przeraźliwej zarazem, nie
liczyło się nic poza jej oczami, lśniącymi lękiem i oczekiwaniem.
— Tak strasznie — szeptał z trudem — bałem ci się to
wszystko powiedzieć… Właśnie tobie, tobie najbardziej… bo… Ario…
Oparł się o jej czoło, milcząc i zbierając się w sobie na to
najważniejsze wyznanie. Gdy złudnie pomyślał, że był gotowy, odchylił
delikatnie głowę, ostrożnie głaszcząc kciukami jej policzki i spoglądając
głęboko w oczy, chcąc całkowicie w nich zatonąć.
— Kocham cię — wyszeptał cicho, ostrożnie, czule. — Kocham
cię od tak bardzo dawna…
Niespodziewana świeżość, którą nagle poczuł, wstąpiła w
niego wraz z równie nieprzewidzianym, łagodnym uśmiechem — mającym być
potwierdzeniem jego słow. Obserwując, jak oczy Arii rosną, a policzki się
zaróżowianą, uśmiechnął się jeszcze szerzej, choć lęk raz jeszcze silnie nim
szarpnął, brutalnie przypominając mu o swojej obecności. Lecz tym razem Athan
wiedział, jak go zwalczyć.
Tymi ciemnymi, błyszczącymi dogłębną radością oczami.
— Jesteś światłem mojej duszy — szeptał coraz bardziej
drżącym głosem, niesiony niespodziewaną lekkością, jakiej doznał po
wypowiedzeniu tych dwóch, jakże ważnych słów. — Jesteś moim największym
szczęściem, jedynym sensem, najpiękniejszą melodią. Jesteś wszystkim, czego
potrzebuję i wszystkim, czego pragnę. Kocham cię — powtórzył ledwie słyszalnie,
choć wiedział, że wychwyciła wszystko — i wiem, że już nigdy nie przestanę.
Pozwolił, by to wyznanie krążyło jeszcze przez chwile między
nimi, plącząc się w duszy i w sercu oraz zagnieżdżając się w ich myślach i
wspomnieniach, by zostać tam już na wieki. Czując się jak zanurzony w
najbarwniejszym, najpiękniejszym śnie, na tę jedną, cudowną chwilę zapomniał o
wszystkim — po cóż miał o czymkolwiek pamiętać, jeśli miał przy sobie tę
jedną jedyną? Dotknięty tym spostrzeżeniem aż do głębi, ostrożnie się do niej
zbliżył, niemal nabożnie muskając ją swoimi wargami — najpierw ostrożnie,
delikatnie, a po chwili coraz pewniej, radośniej… lżej.
Ten pocałunek smakował prawie jak ten pierwszy w ich życiu.
Prawie — ponieważ był znacznie intensywniejszy. Słodszy, piękniejszy, głębszy,
prawdziwszy. Całował ją z największą miłością, do której właśnie się jej
przyznał; całował ją z pasją i czułością; całował ją namiętnie i zachłannie, a
jednocześnie delikatnie i subtelnie.
Całował ją tak, aby ten pocałunek zapamiętać, aby nigdy go
nie zapomnieć.
Całował ją tak, jakby robił to po raz ostatni.
Odsunięcie się od Arii było jak nagłe zanurzenie w
lodowatej, brudnej wodzie, jak ponure wyrwanie z pięknego snu, jak cios w
żołądek. Jeszcze gorsze i trudniejsze było zrobienie kroku w tył; i choć
jeszcze przez chwilę trzymał jej dłonie, wkrótce także ten uścisk zelżał, by
wreszcie zupełnie zniknął. Doszczętnie niszcząc tę jedną z najważniejszych
chwil w ich życiu, uśmiechnął się smutno, starając się osunąć ten
najpiękniejszy moment w niepamięć. Inaczej nie byłby w stanie podjąć się
wyzwania, które sobie postawił. Za bardzo go korciło, by jednak przygarnąć Arię
do siebie, by raz jeszcze jej wyznać, jak bardzo ją kochał i by usłyszeć, jak
odpowiada, że i ona kocha jego. Był pewien, że gdyby ją teraz o to poprosił,
Aria już nigdy nie chciałaby wracać do kwestii jego przeszłości, a on by jej
nigdy o niej nie opowiedział. Żyliby razem w zgodzie i spokoju, wspólnie
uznając, że od teraz liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość, za nic mając
nieistniejące już czasy przeszłe. Jakże byłoby im wtedy łatwiej!, jakże
przyjemniej! Pójście na skróty korciło, i to mocno, ale Athan wiedział, że to nigdy
nie zadziała, a na samą myśl o tym bezczelnym, okrutnie prostym rozwiązaniu,
wstępował w niego nagły bunt.
Znajdował się w krytycznym punkcie. I już wiedział, że jeśli
teraz nie wyjawi Arii wszystkich swoich tajemnic, natychmiast go uduszą.
Zasługiwała na prawdę. Nikt bardziej niż ona.
— Ale na tym koniec dobrych wiadomości — zażartował nędznie,
z największym trudem próbując się uśmiechnąć. Sam nie wiedział, po co usiłował
się rozluźnić i robić dobrą minę do złej gry, skoro panika już dawno temu
rozerwała jego duszę na strzępy.
Robiąc jeszcze jeden krok w tył, spróbował odetchnąć, choć i
to nie najlepiej mu wyszło. W panicznym popłochu próbował sobie przypomnieć, od
czego planował rozpocząć tę najważniejszą w swoim życiu rozmowę — ale nie
potrafił. Myśli rozpierzchły się na boki, pozostawiając zatrważającą pustkę.
— Usiądź — poprosił zdławionym głosem.
Wyglądając co jakiś czas przez okno, próbował przypomnieć
sobie jakikolwiek punkt zaczepienia. Nie umiał. I nie znalazł. Nie miał
pojęcia, czy powinien opowiadać od samego początku, czy może przedstawić jej
najważniejsze fragmenty, pomijając szczegóły. Tak byłoby dla niej lepiej, choć
niekoniecznie fair, a i sam Athan czułby się źle z myślą, że Aria wciąż nie
znała całej historii.
— Udawałem.
To jedno słowo, boleśnie wydarte z gardła, zaskoczyło jego
samego. Psychicznie nieprzygotowany do startu, zamarł na moment, rozumiejąc, że
machina ruszyła i już nie można było jej powstrzymać.
— Przez wszystkie te lata, odkąd się znamy… i jeszcze trochę
wcześniej… udawałem kogoś innego — tłumaczył cichym, stłumionym głosem. Póki co
wciąż zerkał na Arię, choć wiedział, że to nie potrwa długo i już niebawem
zupełnie przelęknie się jej spojrzenia. — Udawanie tego spokojnego,
opanowanego, obojętnego faceta, którego poznałaś te prawie dwieście lat temu,
nie było łatwe, chociaż z czasem zacząłem się przyzwyczajać. A potem… — zawahał
się na moment, czując narastający wstyd — pomyślałem sobie, że… może to już nie
jest udawanie? Że może ja już po prostu taki się stałem? I że może już zawsze
taki będę? Ale nie — sprostował, uśmiechając się gniewnie. — Już wiem, że nie
będę. Nigdy, Aria — szepnął, po raz ostatni spoglądając jej w oczy. — Proszę,
zapamiętaj to jedno zapewnienie, że ludzie się nie zmieniają. Ja też nie.
Zamilkł na moment, z niepokojem, ale i swoistą, trującą ulgą
zdając sobie sprawę, że już wiedział, co robić i, przede wszystkim, od czego
zacząć.
— Mohntomor i Yisugei — odparł po chwili, odwracając wzrok i
spoglądając w czarne połacie nocy. — Tak nazywali się moi rodzice i sam nie
wiem, jak to możliwe, że wciąż pamiętam ich imiona. I to jedno musisz o nich
wiedzieć — podjął delikatnie żywszym tonem — że ich nienawidzę.
Długo czekał, aż ta myśl rozleje się po jego wspomnieniach,
gorącym, dreszczem spływając po ciele i pobudzając w nim resztki pogardy i
niechęci, jakie do nich czuł, gdy z nimi mieszkał te ponad pięćset lat temu. Z
trudem powstrzymał grymas wstrętu, gdy mimowolnie ujrzał przed oczami twarze
tych, którzy teoretycznie powinni być najbliższymi mu osobami. Nagły gniew
rozmył to wyobrażenie, lecz tym samym jeszcze bardziej podkreślił w nim cały
żal, jaki czuł do tych ludzi.
— I właściwie to nawet nie wiem, czemu — zaśmiał się gorzko,
wciąż mając wrażenie, jakby był pogrążony we śnie, a mówiąc, usiłował się przedrzeć
przez grubą zasłonę oddzielającą jawę od nocnego majaku. — To znaczy… — dukał
ledwie wyraźnie — właściwie to przecież byłem ich jedynym synem. Matka wychodziła z siebie, żebym miał
wszystko, chociaż przecież byliśmy biedni. Ojciec, m-można powiedzieć, w pewnym
sensie mnie c-chyba szanował — odparł, niespodziewanie czując się bardzo
niekomfortowo, wypowiadając się jakkolwiek pozytywnie o tych ludziach — więc…
no… powinienem powiedzieć, że byłem szczęśliwym dzieciakiem. Bo byłem —
prychnął gniewnie
Westchnął ciężko, raz jeszcze zadając sobie w myślach
pytanie, dlaczego nigdy nie żałował tego wszystkiego, co wydarzyło się potem. I
dlaczego nigdy nie był im wdzięczny za to, że w gruncie rzeczy naprawdę nie
miał aż tak strasznego dzieciństwa. Rozejrzał się ukradkiem po salonie
nieiwdzącym, choć udręczonym spojrzeniem. Niespodziewanie przyszło mu do głowy,
że ten pokój dziś będzie jego klatką, z której się nie wydostanie, dopóki nie
zezna całej prawdy.
Poczuł się tak, jakby znowu stał przed Baltimore’ami, lecz
tym razem kara miała być znacznie surowsza.
— Ojciec był poważanym człowiekiem — podjął opowieść, tym
razem na dobre odwracając od Arii wzrok. Wraz z tym jestem ciężar, który czuł
na barkach, znacznie urósł, lecz w swym tchórzostwie wolał ciężar własnych słów
niż spojrzenia Arii. — Szanowano go w naszej okolicy i postrzegano jako takiego
poważnego, odpowiedzialnego mężczyznę, godnego naśladowania. Praktycznie nie
pił, nigdy nie wdawał się w żadne bójki, często proszono go o rozstrzyganie
sąsiedzkich sporów. Mówiono o nim, że to człowiek honoru — wysyczał, a na samą
myśl o tym plugawym kłamstwie, mocno zacisnął pięści, powtarzając sobie w
myślach, jak straszliwie go nienawidził i jak bardzo życzył mu nędznej,
bolesnej śmierci — ale ten karaluch nie miał w sobie go za grosz. Zawsze taki
śmiertelnie poważny — warczał, coraz bardziej wzburzony — pierwsze, co robił po
przyjściu do domu, to rzucał się na matkę. Wrzeszczał na nią, groził jej, a na
końcu po prostu ją lał.
Wyjątkowo cieszył go ten rodzaj nienawiści, który się w nim
uaktywniał, gdy mówił o ojcu, zwłaszcza w kontekście krzywdzenia matki. Athan
aż za dobrze pamiętał, że gdy tylko jego ojciec wchodził do domu, syn
odprowadzał go pogardliwym spojrzeniem, dając tym samym do zrozumienia, że nie
miał do niego ani krzty szacunku. Ale cóż on mógł sobie z tego robić? Nic.
Najczęściej więc go ignorował i czasami tylko wybuchał kpiącym śmiechem, widząc
naburmuszoną minę Athana. Zadrżał, gdy ujrzał oczami wyobraźni ten jego zestaw
typowych odruchów: przeczesanie tłustych, czarnych włosów sięgających ramion,
rozmasowywanie krzaczastych brwi i życie cały dzień jednej i tej samej
wykałaczki.
Wściekł się na myśl, że wciąż tak dobrze pamiętał takie
szczegóły.
— Najpierw dostawała za wszystko — syknął gniewnie, choć
niespodziewanie własne oburzenie go rozbawiło. — Za krzywo ułożony dywan, za
zeschniętą gałązkę w wazonie, za nierówno zawieszoną zasłonkę. A potem
dostawała już za nic — choćby zrobiła wszystko lepiej niż idealnie, ojciec i
tak by ją pobił. Bo to lubił — wyjaśnił ze wzruszeniem ramion, niemal z
zakończeniem łapiąc się na swojej obojętności — a matka nie protestowała; była
zbyt słaba, nieśmiała, spokojna i… taka, nie wiem… pogodzona? Zachowywała się
jak typowa ofiara przemocy w rodzinie — mruknął gorzko, z jeszcze większą
goryczą uświadamiając sobie, że aż za dobrze wiedział, co to oznaczało. — A ja
sobie obok tego dorastałem — dodał na pozór swobodnie, z wyjątkowo ponurym
uśmiechem. — Każdego dnia patrzyłem, jak matka pada na podłogę, cała
posiniaczona i zakrwawiona. Ale ja sam nigdy się ojca nie bałem, bo mnie nigdy
nie tknął. Zwykle po tym, jak już skończył z matką, patrzył na mnie i mówił:
„Widzisz, jak to się robi? Patrz i się ucz!”. Więc się uczyłem — dodał cichutko
czując, jak coś mocno ściska mu klatkę, powodując chwilowy atak duszności. —
Byłem dobrym uczniem — zaśmiał się gorzko — i może dlatego nigdy nie stanąłem w
obronie matki.
To zawsze wyglądało tak samo i nawet gdy Athanasius sobie to
wyobrażał — także wówczas stał w tym samym miejscu: po lewej stronie głównej
izby, tuż przy wejściu do czegoś, co miało być prowizoryczną kuchnią. Ojciec
zwykle po prostu wpadał jak burza, od razu szedł do kuchni, gdzie matka
najczęściej rezydowała, i zaczynał ją bić. A Athan korzystał z trzech
najczęściej wybieranych opcji: pochodził bliżej i oglądał, stał w miejscu i
nasłuchiwał lub wychodził, zostawiając ten mały kawałek piekła za sobą.
— Ojciec cały czas mi wmawiał, że nie należy mieć żadnego
szacunku dla słabszych — mruknął, aż nie mogąc się powstrzymać od nieco
upiornego, rozbawionego uśmiechu. Co go tak bawiło? Może ówczesna naiwność,
jaką się wykazywał? A może wprost przeciwnie – fakt, że ojciec zawsze miał
rację, o czym Athan miał okazję się niejednokrotnie przekonać? — Tłumaczył, że
swoją siłę i władzę trzeba podkreślać na każdym kroku. Nauczył mnie patrzeć na
matkę jak na nic niewarte, słabe stworzenie. Nauczył mnie nią gardzić,
nienawidzić jej i cieszyć się, gdy po raz kolejny upadała, znowu koszmarnie
pobita. Uważałem, że się jej należało. Kurwa — wypluł nerwowo — ja się naprawdę
cieszyłem, gdy ojciec znowu zaczynał ją bić!
Nauki ojca, na jego nieszczęście, okazały się bardzo owocne.
Athanasius był zdolnym małym uczniem, więc wychwytywał i zapamiętywał każde
wypowiedziane przez niego słowo, by w przyszłych latach zamieniać teorię w
praktykę. Chociaż te działały już w domu — choćby w momentach, w których ojciec
znęcał się nad matką. Athan jako mały chłopiec miał pewne mgliste przeczucie,
że to, co działo się w ich domu, nie było właściwe. Ale z drugiej strony — jak
miał to ocenić, skoro niczego innego nie znał? Ojciec od początku mu pokazywał,
że przemoc nie tylko nie była niczym złym, ale wręcz rozwiązywała wiele
problemów. A co pokazała mu matka? I kiedy miała to zrobić? Leżąc pod łóżkiem
czy stołem, tak obolała, że nie miała nawet siły wstać? Co miała mu przekazać?
Że miał każdemu ulegać? Że miał się bać wyrażać własne zdanie i się komukolwiek
przeciwstawiać? Athan nienawidził obojga rodziców, lecz nigdy nie stanął w
obronie matki może właśnie dlatego — że nigdy nie znalazł ku temu właściwego
powodu.
— Więc nienawidziłem matki za to — kontynuował, przejęty
pogardą do samego siebie — że była ofiarą brutalności męża i znieczulicy syna.
Ale ojca nienawidziłem jeszcze bardziej, chociaż miałem to dziwne wrażenie, że
mnie szanował. W końcu z jakiegoś powodu ani razu mnie nie uderzył. Rzadko na
mnie krzyczał i czasem stawał nawet w mojej obronie, gdy matka nie chciała się
na coś zgodzić. Ale i tak nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego, więc
spędzałem w domu jak najmniej czasu, zwykle pałętając się po okolicy, kradnąc i
wdając się w bójki. Te ostatnie lubiłem najbardziej — prychnął, śmiejąc się
cicho. — Wychowany w takim rodzinnym ciepełku — wysyczał kpiąco —
nauczyłem się, że agresja jest najlepszym rozwiązaniem. Byłem małym
prowokantem. Terroryzowałem młodszych, biłem ich i okradałem. Aż w wieku ośmiu
lat udało mi się kogoś zabić.
Wielce się dziwił, z jaką łatwością i lekkością o tym
opowiedział. Nie chodziło tu nawet o to, że nie czuł żalu z powodu tej tragedii
— akurat nigdy nie czuł się winny tego morderstwa — ale nie sądził, że
przyznanie się do czegoś takiego Arii przyjdzie mu tak gładko. Jednak to było
tylko jedno dziecko i zwykły przypadek. Żadne kolejne dokonane przez niego
morderstwo nim nie było i Athan był pewien, że o tych zabójstwach nie będzie mu
tak łatwo opowiadać.
— Pobiłem się z jakimś obdartusem i wbiłem mu ułamany
kawałek kija w oko. Mały krwawił, darł się, płakał, a mnie aż brzuch bolał ze
śmiechu. Kilka dni później okazało się, że chłopak zmarł, ale zupełnie mnie to
nie obeszło — mruknął, wzruszając obojętnie ramionami. — Właściwie to nawet się
ucieszyłem; nie lubiłem go i sądziłem, że dobrze zrobiłem, bo się mu należało.
Ale takie były czasy — dodał, wzdychając lekko — że trudno było utrzymać się
przy życiu, a zabić mogło zwykłe przeziębienie. Po chłopaku trochę popłakano,
ale zaraz o tym zapomniano, a ja ani przez chwilę nie czułem się winny jego
śmierci.
Dotąd chwilowe duszności zaczęły się nasilać, a jemu coraz
częściej brakowało tchu. Opowiadanie o rodzicach sprawiło, że gniew choć
chwilowo zagłuszył strach. Z tym starym przyjacielem powstałym z nienawiści,
wściekłości i niechęci, Athan był mocno zżyty, więc zdążył się przyzwyczaić do
jego obecności, dlatego wolał to, niż ten przeklęty niepokój. Panika znowu
zaczęła mieszać mu w zmysłach na myśl o tym, do czego właśnie zmierzał.
— Szybko zaczęto mnie postrzegać jako ulicznego awanturnika
i przykład skrajnej patologii — kontynuował, choć wyraźnie słyszał, że głos
znowu zaczynał mu drżeć. — A ja, im byłem starszy, tym było we mnie więcej
buty. Uciekanie z domu na dzień lub dwa nie było dla mnie niczym nadzwyczajnym
— mruknął. — Zwykle, gdy wracałem, matka się zamartwiała i nawoływała, żebym
więcej tego nie robił. Wtedy ja — podniósł głos, w którym wybrzmiewała udawana
duma — grzeczny synek i dobry uczeń, korzystałem z lekcji ojca i wydzierałem
się na tę bogu ducha winną kobietę, a ojciec mi przy tym przyklaskiwał. I ją za
to karał. A ja byłem z tego dumny; czułem się trochę tak, jakbym to ja ją
uderzył, nie ojciec, bo w sumie obrywała wtedy przeze mnie. Myślałem wtedy —
szeptał ni to z żalem, ni z gniewem — że też chciałbym tego spróbować.
Oddech miał coraz cięższy i płytszy, a serce na zmianę biło
jak oszalałe, by na chwilę zupełnie zamierać. Długo milczał, nim wznowił
opowieść; coś blokowało go od środka, rwało się i krzyczało, by nie przekraczać
tej granicy i nie wyjawiać tej tajemnicy, bo jeśli to zrobi, nie będzie już
odwrotu. Aż do tego momentu miał szansę, mógł się wycofać lub tylko ogólnie
wyjaśnić Arii, co i dlaczego było z nim nie tak. Ale przy tym miał szansę
uratować ich związek i powrócić do łagodnej, choć wciąż zakłamanej
rzeczywistości.
— Miałem wtedy czternaście lat — zaczął, mimowolnie obejmując
się ramionami. Wraz z wypowiedzeniem tych słów, omiótł go przeraźliwy chłód, a
na moment przed oczami zrobiło się ciemno, jakby ktoś nagle uderzył go w głowę
obuchem. Ani myślał spojrzeć na Arię; wiedział, że by tego nie zniósł. — Był
chyba lipiec, środek piekielnie upalnego lata. W Ułan Bator wybuchły jakieś
zamieszki, ścieżki zaścielane były trupami buntowników. Nie pamiętam nawet —
tłumaczył nerwowo — o co wtedy chodziło, ale nie bardzo o to dbałem. Kiedy
tylko mogłem, uciekałem z domu, więc nawet zamieszki mnie nie odstraszały.
Znowu zamilkł. Buzujący w nim stres sprawiał mu niemal
fizyczny ból, a przez nagłe poczucie zażenowania, wstydu, żalu i gniewu aż
chciało mu się wyć. Zaciskał pięści i żeby, przymykał oczy, kilkukrotnie
nabierał głębokich wdechów, ale to wszystko na nic: zmierzenie się z tym, co
zrobił te setki lat temu, wciąż go torturowało i zabijało od środka. Athan nie
miał wątpliwości, że to była właśnie jego kara — jako istota nieśmiertelna,
miał cierpieć za swoje grzechy aż po kres tego świata.
— Chciałem wyjść — szeptał, przejęty trwogą — ale matka się
nie zgodziła. Błagała mnie… bo nie miała takiej siły przebicia, by cokolwiek mi
nakazać… błagała, bym został w domu, bo na zewnątrz było tak niebezpiecznie. A
ja — prychnął, uśmiechając się wyjątkowo ponuro — wrzeszczałem na nią w
odpowiedzi i wyzywałem, dając jej do zrozumienia, co mnie obchodzą jej zakazy.
Wtedy wszedł ojciec — mruknął gorzko, uświadamiając sobie, że gdyby się wtedy
nie pojawił, zapewne wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. — Stanął w
mojej obronie i stwierdził, że dzieciak ma prawo łazić gdzie i kiedy chce, a
jej nic do tego. Uciszył ją swoim starym, sprawdzonym sposobem — warknął cicho
— ale tym razem nie zadziałało. Bo chociaż upadła, dalej mnie błagała, bym nigdzie
nie wychodził. To tylko jeszcze bardziej prowokowało ojca — w tym wszystkim już
nawet nie chodziło o mnie, tylko o kolejny powód, by ją skatować. Okładał ją
pięściami, szarpał za włosy, krzyczał — opowiadał, choć z coraz większym trudem
— ale nawet to jej nie powstrzymywało przed błaganiem mnie, bym został. A ja,
im dłużej tego słuchałem, tym większą miałem ochotę wyjść. Tak po prostu, z
czystej, podłej złośliwości.
Gardło miał boleśnie ściśnięte, ale tym razem coś było
inaczej. Tym razem buzująca w nim złość kazała mu mówić, jakby wyrzucenie tego
z siebie miało mu pomóc. Athan wiedział, że nie pomoże — tego już nic nie mogło
zrobić. A jednak nie chciał się zatrzymywać, wiedząc, że opowiedzenie o tej
tragedii było jak zerwania plastra — im szybciej to zrobi, tym mniej będzie
bolało.
Przynajmniej w teorii.
— Matka dalej skomliła — kontynuował gniewnym tonem — ojciec
dalej ją bił, a ja dalej na to patrzyłem. Aż wreszcie — rzekł nieco głośniej z
udawanym zaskoczeniem — przestał. Odsunął się, popatrzył na nią jak na brudnego
robala, a potem spojrzał na mnie. Patrzył tak na mnie i patrzył — mówił,
uciekając wspomnieniami do tej chwili, w której czuł, jak spojrzenie ojca
przewiercało go na wskroś — aż wreszcie spytał… spytał… czy zgadzam się na to,
by matka mi mówiła, co mam robić. Odpowiedziałem, że nie. Wtedy odsunął się
jeszcze bardziej, wskazał na matkę i powiedział, bym jej to pokazał.
Wbrew temu, co myślał jeszcze niedawno, znowu zamilkł,
dręczony rozpleniającą się po jego wnętrzu paniką. Czego się bał? Tych
wspomnień? Reakcji Arii? O jej obecności zdążył niemal zapomnieć i szybko
pojął, że tak będzie dla niego najlepiej — łatwiej było mu mówić bez
świadomości, że ktoś go słuchał, zwłaszcza ona.
Jak miał zacząć o tym mówić? Jakich słów winien użyć? Nie
miał pojęcia, ale przecież na takie wyznania nigdy nie było się gotowym. Nigdy.
— Kazał mi — próbował tłumaczyć, na przemian nerwowo się
uśmiechając i markotniejąc — uderzyć własną matkę… Ojciec! Na początku
myślałem, że… no… cholera — przymknął na moment powieki, próbując się skupić i
pozbierać słowa, które uleciały — myślałem, że… że kłamie… to znaczy, że
oszukuje… Chryste — jęknął, zażenowany swoją plątaniny. — Kazał mi uderzyć
matkę! — krzyknął, aby wreszcie odzyskać nad sobą panowanie.
Pamiętał, jak wpatrywał się w ojca bez zrozumienia. Lecz ten
przeciwnie — spoglądał na niego z największą powagą i oczekiwaniem. Patrzył na
niego jak na kogoś świadomego, odpowiedzialnego, równego sobie i to
niespodziewanie bardzo się Athanowi spodobało. Być może dlatego potraktował
sugestię ojca poważnie, zamiast po prostu go zwyzywać swoim zwyczajem i wyjść.
— Zrobiłem, co kazał — szepnął chorobliwie słabym głosem. —
Nie wiem… może się bałem, że jak się sprzeciwie, to mnie uderzy. Ale… —
westchnął ociężale — ale ja się przecież cieszyłem, że mi na to pozwolił. I nie
miałem żadnych… żadnych, po prostu żadnych oporów. Pamiętam jej spojrzenie —
podjął nagle, coraz silniej drżąc. — Nigdy tak nie patrzyła na ojca, gdy ją
bił; wtedy… wtedy po prostu… nie wiem… wyglądała jak martwa… tylko wpatrywała
się w ścianę — tłumaczył, coraz bardziej przejęty lękiem — i jakby… jakby po
prostu czekała, aż to się skończy. Ale gdy ja… — urwał, z trudem przełykając
ślinę. — Na mnie patrzyła z takim wielkim szokiem… i strachem. Nie wierzyła, że
mógłbym jej coś takiego zrobić — ja, jej własny syn! Ale łatwo mi się
przypominały nauki ojca i… i nawet nie czułem żalu czy wyrzutów.
Skrywając twarz w dłoniach, próbował głęboko odetchnąć, aby
choć częściowo się uspokoić. Przecież nigdy nie zapomniał tej sceny, a jednak
nigdy nie wzbudzała w nim tyle emocji, co wtedy. Bał się, że tym razem sobie z
tym nie poradzi.
— Robiłem jej to samo, co ojciec — jęknął cicho — i naprawdę
się z tego cieszyłem! Boże — szeptał, czując, jak zupełnie zasycha mu w gardle
— Ja serio czułem dumę, gdy zobaczyłem pierwszą krew! Pomyślałem wtedy, że to
ciało jednak nie jest takie niezniszczalne — mruknął coraz silniej drżącym
głosem. — Na początku jeszcze mnie prosiła… żebym przestał. Myślała, że zaraz
się wystraszę i odsunę. Ale potem… zaczęła zasłaniać twarz rękami — wyjaśnił,
prawie nie zdając sobie sprawy, że przez chwilę sam zrobił taki gest, jakby
chcąc w ten sposób jeszcze lepiej zobrazować tę tragedię. — Ona po prostu
wiedziała, że ja… że…
Ramiona zupełnie mu opadły, nie mogąc się zmusić do tego
jednego, niby prostego, a tak trudnego wyznania.
— Ona już wiedziała, że nie cofnę ręki ani nogi — wydusił z
dławiącym go wstydem. — Wrzeszczałem na nią — mamrotał — kopałem w brzuch i
uderzałem głową o podłogę. Czułem na sobie spojrzenie ojca i wiedziałem —
mruknął pogardliwie — że był ze mnie dumy. Ot, taki synek kropka w kropkę
podobny do ojca — zakpił.
Nie śmiał się odezwać; musiał poczekać, aż to, co właśnie
powiedział, ułoży się w jego myślach, rozleje stopniowo i pozwoli skupić się na
tym, co było dalej. Gniew nadal w nim buzował i wtem Athan pomyślał, jakie to
było absurdalne. Powinien żałować, płakać się i smucić, a nie gniewać.
Już dawno bowiem zdał sobie sprawę, że był na matkę zły — o to, że Athan ją
wtedy pobił, dokładając mu wyrzutów sumienia.
Jakby to była jej wina, nie jego.
— Ale potem straciła przytomność — mówił cicho, powoli i
ostrożnie — jakby w podświadomie obawie, że zbudzi te wszystkie demony, jakie
ożywały w trakcie tej opowieści. — Przestraszyłem się, bo niby nieraz
widziałem, jak mama mdlała… ale wtedy to ojciec… a nie ja. Tylko zerkałem co
jakiś czas na ojca — jakby z obawą i pytaniem, czy wszystko zrobiłem dobrze.
Nagle zaśmiał się nerwowo, na chwilę skrywając twarz w
dłoniach.
— A ojciec — wznowił kpiąco — po prostu tam stał i patrzył.
Po wszystkim tylko kiwnął głową, a ja uciekłem na dwór, żeby tylko być jak
najdalej tego przeklętego miejsca! Ale szybko wpadłem w potrzask i przez kilka
godzin choćbym chciał, to nie mogłem wrócić do domu, bo trasę przecinały mi
walki uliczne. Zaczynałem się naprawdę bać — szepnął, niemal czując ten
ogarniający go, dotąd nieznany, lodowaty lęk tego, co obce i nieznane — więc
jednak trochę się cieszyłem, gdy wróciłem do domu. Od razu sobie pomyślałem —
podjął nieco głośniej — że nie będę się przyznawał matce do tego, że miała rację
— byłem ponad to. Ale zdziwiło mnie… — zawahał się na moment — że ona dalej
leżała przy tym stole. W takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawiłem.
Zestresowałem się, że jeszcze nie wstała — zwykle, gdy bił ją ojciec, budziła
się po kilkunastu minutach. Wtedy minęło już kilka godzin, więc nie rozumiałem,
co się działo. Zdziwiłem się jeszcze bardziej — mówił coraz ciszej — gdy
zobaczyłem, jak ojciec pakował ubrania matki do jakichś worków. Jakoś nagle
mnie to wkurzyło, więc spytałem, po co to robił i kazałem mu te rzeczy zostawić
— przecież matka cały czas ich używała.
Niespodziewanie uśmiechnął się kpiąco. Być może na myśl o
swojej naiwności, może o beztrosce ojca, a może o czymś jeszcze innym,
zaplątanym gdzieś między jego strachem, gniewem i wstydem.
— Ojciec wtedy tak dziwnie na mnie popatrzył — kontynuował,
wciąż z tym samym, na wpół przytomnym, obłąkańczym uśmieszkiem — jakby ze
zdziwieniem i niezrozumieniem. Chyba przez chwilę myślał, że żartowałem. Aż
wreszcie wypowiedział słowa, których w życiu nie zapomnę.
Odetchnął z trudem, sięgając pamięcią do wspomnianych dwóch
zdań. Dziwił się i lękał tego, że tak doskonale je zapamiętał; mimo że minęło
ponad pięćset lat, miał pewność, że jego ojciec użył dokładnie tych słów.
— Przecież matka nie żyje. Sam ją zabiłeś.
Długo nie był w stanie odezwać się ani słowem. Cały czas w
głowie dźwięczało mu to jedna rzecz, wypowiedziana z taką obrzydliwą
obojętnością. Jeszcze gorsze było to, że po chwili sam Athan się tej
obojętności poddał.
I tylko to jedno go zaskoczyło: łza z wolna spływająca po
policzku i myśl, że oto pierwszy raz w życiu zapłakał nad matką.
— Najpierw spanikowałem — mówił cicho i powoli; czuł się
tak, jakby znajdował się za jakąś grubą zasłoną, zza której nikt go nie widział
ani nie słyszał. — Ale gdy zobaczyłem, że ojciec w ogóle się tym nie przejął, w
końcu zacząłem się uspokajać. W ogóle nie było mi żal matki, ojcu najwidoczniej
też, więc zacząłem mu pomagać z tymi workami. I powoli zacząłem sobie myśleć…
że… kurwa — syknął cicho, nagle nie mogąc uwierzyć w to, co zamierzał
powiedzieć — byłem z siebie taki zadowolony! Bo przecież kogoś zabić —
tłumaczył, udając ton znawcy — to nie byle co! Nie każdy to potrafi, nie każdy
jest do tego zdolny! A ja sobie wtedy myślałem, że ja to jednak umiem! I że to
wcale nie jest takie trudne, jak by się mogło wydawać! Myślałem wtedy nawet —
poniósł głos z największym wzburzeniem — że może nawet ojciec tego nie potrafił
i że może w takim razie byłem silniejszy od niego — bo ja tego dokonałem, nie
on! Ja zabiłem matkę, chociaż on miał przecież na to tyle okazji! Jezu — jęknął
rozpaczliwie — ja naprawdę byłem z siebie wtedy dumny…
Nie chciał więcej o tym myśleć. Nienawidził tego wspominać z
wielu powodów, lecz żadnym z nich nie był dogłębny żal czy tęsknota za rodzicami.
Nawet teraz, po tylu latach, jedyne, co do nich czuł, to gniew, nienawiść i
pogarda. Athan zaśmiał się ponuro pod nosem; nienawidził kogoś, kogo bestialsko
zamordował.
— Jeszcze tego samego dnia ją zakopaliśmy. Za domem, akurat
pod jej rabatkami, którymi lubiła się zajmować. Nie nazwę tego pochówkiem —
mruknął ponuro — bo w tym wykopaniu dołu, wrzuceniu ciała byle jak i zakopaniu
go, nie było ani krzty szacunku. A czasy jakie były, takie były — westchnął
nerwowo — i ojciec łatwo wytłumaczył sąsiadom, że matka zmarła na grypę. Nikt
nie pytał, jak było naprawdę. Chociaż każdy wiedział. No — poprawił się po
chwili — większość przypuszczała, że to mój ojciec w końcu ją dobił. Na mnie
chyba mało kto stawiał, chociaż przecież już wtedy nie cieszyłem się zbyt dobrą
opinią.
Noc zalegającą za oknem rozświetliła delikatna, nieśmiała
wręcz poświata wyłaniającego się zza chmur księżyca. Sprawiał takie wrażenie,
jakby właśnie usłyszał opowieść Athana i wysunął się nieznacznie, aby też jej
posłuchać. Jasny blask był hipnotyzujący i wampir z niespodziewaną ulgą
wpatrywał się w ten piękny obrazek nocy, choć na chwilę pozwalając sobie
zapomnieć o koszmarze, który właśnie przeżywał na nowo.
— Jak miałem piętnaście lat — podjął, cały czas wpatrując
się w księżyc wiszący na czarnym niebie, mimo że jego spojrzenie wraz z
wypowiedzeniem pierwszego słowa stało się zupełnie puste — uciekłem z domu. Nie
mogłem znieść obecności ojca i przesiadywania w tym brudnym, zapchlonym domu.
Musiałem się wyrwać i jestem pewien, że tylko poszedłem ojcu na rękę. No ale —
dodał z ponurym śmiechem — jak sobie miał poradzić bezdomny nastolatek bez
grosza przy duszy? Już pierwsza samotna noc mnie przestraszyła, bo lało jak z
cebra, a ja nie miałem się gdzie podziać. Ani myślałem wracać do domu — wolałem
tam zdechnąć — warknął gniewnie przez zaciśnięte zęby — z głodu i zimna, niż
wrócić z podkulonym ogonem i pokazać ojcu, że jednak nie byłem tak silny, jak
myślałem. Nie zniósłbym tego upokorzenia. Nie bardzo pamiętam — mruknął,
wzruszając ramionami — co się działo potem. Po prostu kręciłem się po
okolicznych miastach i wisach, kradłem i próbowałem jakoś nędznie wyżyć. Nie
działo się wtedy nic godnego uwagi… poza jednym.
Księżyc skrył się pod cienką warstewką gnanych wiatrem
chmur. Athan pomyślał, że umknął, gdy się zorientował, o czym wampir zamierzał
właśnie opowiedzieć.
— Krążąc od jednego miejsca do drugiego, wszędzie widziałem
ten sam obrazek. Wszędzie było to samo i wszędzie widziałem swoją matkę. I nie,
nie dlatego, że miałem omamy spowodowane żalem i wyrzutami sumienia —
sprostował ponuro. — Po prostu wszędzie widziałem upodlone, poniżane kobiety.
One wszędzie zajmowały się tylko jednym: praniem, gotowaniem, rodzeniem dzieci
i zadawalaniem mężczyzn. To było dla mnie tak żałosne — wypluł pogardliwie. — W
takich chwilach myślałem, że kobiety nie nadawały się do niczego innego, że nie
należał się im żaden szacunek i jeszcze bardziej umacniałem się w przekonaniu,
że to, co zrobiłem matce, było słuszne. Już nawet nie chodziło o to, że
zamieniłem się w małego mizogina, bo to swoją drogą. Ale mnie kobiety po
prostu… brzydziły — odparł, mocno marszcząc brwi, jakby zastanawiając się nad
tym, czy to odpowiednie określenie. — Nie mogłem na nie patrzeć i wściekałem
się, że nadal miały jakiekolwiek prawa. Szlag mnie trafiał, gdy widziałem, że
jakikolwiek mężczyzna obchodził się ze swoją kobietą łagodnie, uznając go za
tak samo słabego i żałosnego, jak ją. Coraz szybciej rosła we mnie taka chora
potrzeba wzięcia spraw w swoje ręce, jakiegoś konkretnego ujęcia tej mojej
nienawiści do kobiet, chociaż jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak to zrobić.
Zupełnie nagle — akurat w tym najgorszych z możliwych
momentów — miał ochotę odwrócić się i spojrzeć na Arię. Nagle tak boleśnie i
rozpaczliwie za nią zatęsknił. Nagle pragnął przerwać całą opowieść, wybłagać
ją, aby zapomniała o wszystkim, co zdążył powiedzieć, powtórzyć, jak bardzo ją
kochał i po prostu przytulić, by następnie obiecać, że od teraz już wszystko
będzie dobrze. Zacisnął pięści, czując, jak paznokcie boleśnie wbijają się w
skórę. Nie mógł teraz na nią spojrzeć, ponieważ za bardzo bał się jej reakcji.
Wystarczyłby cień bólu i zawodu w jej oczach, by Athan całkowicie się załamał.
Musiał kontynuować. Tylko ten przerażający absurd go
dobijał: że oto opowiadał to wszystko dla niej, choć najprawdopodobniej właśnie
przesz to ją straci.
— W końcu zacząłem dołączać do jakichś podrzędnych szajek —
mruknął posępnie. — To nie było nic nadzwyczajnego, ale przynajmniej miałem
gdzie spać i co jeść. Głównie kradliśmy i rabowaliśmy i chwilowo może takie
rozrywki mnie cieszyły, ale nie na długo. To było takie… banalne — syknął — i
zwyczajnie nudne. Szybko traciłem zainteresowanie i dołączałem do kolejnych
band. A wiesz, czemu? — spytał mimowolnie, by po chwili przestraszyć się, że
pierwszy raz zwrócił się bezpośrednio do Arii, choć nie miał takiego zamiaru.
Chciał, by ta opowieść płynęła gdzieś obok niej, ale by sama wampirzyca nie
miała w niej żadnego udziału. Przeląkłszy się, że Aria zechce zareagować, czym
prędzej przeszedł do odpowiedzi. — Bo gdy się przechwalałem, że już kiedyś
kogoś zabiłem, miałem na myśli tylko tego chłopaczka i matkę, ale to wszystko
były mniejsze lub większe przypadki. Nikogo nie zabiłem z taką… prawdziwą
premedytacją — odparł, zaciskając pięści — a bardzo chciałem tego spróbować.
Zastanawiałem się, czy wtedy jest trudniej — z tą całą świadomością, co się
chce zrobić — czy może łatwiej, bo bym się do tego psychicznie przygotował? Nie
wiedziałem, ale miałem poczucie, że te przechwałki były kłamliwe i koniecznie
chciałem to zmienić. Tylko że tam ci wszyscy — burknął z irytacją — upierali
się, że rabują bez żadnego zabijania, bo jak się ukradnie jakąś błyskotkę czy
kilka monet, to mało kto zwróci na to uwagę, ale za mord już można dać się
złapać. Ot, kurwa, szlachetni rabusie — warknął.
Był zadziwiony, że wciąż czuł tę wściekłość na myśl, że
dołączając do kolejnych szajek, był ograniczany jakimś ich ichniejszym
regulaminem. Dotąd sądził, że przynależenie do ulicznej bandy stanowiło
ostatnią, najszerszą definicję wolności, dzięki czemu mógł robić absolutnie
wszystko, na co miał ochotę. A jednak postawienie przed nim jakichkolwiek zasad
momentalnie wzbudzało w nim gniewny bunt, który najwyraźniej zachował się aż do
dziś.
— Byli też inni — kontynuował — którzy poza kradzieżami,
lubili się zabawić na zapleczu z młodymi dziewczynami. Napadali na wioskowe
gospodarstwa, kradli żarcie, rolnika bili, związywali albo gdzieś zamykali, a
córki i żony obłapiali. I tylko ze mnie się śmiali — warknął wściekle — że nie
byłem tym zainteresowany. Wrzeszczeli, żebym znalazł sobie jakąś ślicznotkę i
ją sobie wziął, skoro tak mi brak rozrywek. A ja po prostu nie mogłem patrzeć —
wydusił z trudem — jak oni się z nimi zabawiali, jakby wcale nie uważali tych
dziewczyn za gorsze. Oni się tam śmiali i cieszyli z tych gwałtów, a ja
myślałem tylko o tym, jakie to zmarnowanie potencjału i o tym, że ja bym się
nigdy nie dał tak upodlić i jedyne, co bym chciał z tymi kobietami zrobić, to
je udusić. Wyobrażałem sobie, jak próbują panicznie złapać oddech, jak powoli
sinieją i wiotczeją… Rzygać mi się chciało na myśl, że którąkolwiek mógłbym
dotknąć w taki sposób, w jaki dotykali je inni.
Z trudem sobie uświadamiał, że pod wpływem tych wspomnień,
tarmosił nim dawno zapomniany gniew. Opowiadając o tym wszystkim, czuł się tak,
jakby naprawdę wpadł w tamte czasy, by przeżyć to wszystko jeszcze raz. I znów
był tym młodym, zbuntowanym, zdegenerowanym chłopakiem, który nie znał uczuć
innych niż nienawiść, wściekłość i pogarda. Szczęścia nie znał, dźwięk śmiechu
doprowadzał go do szału, a widok uśmiechu wymalowanego na czyichś twarzach
wzbudzał w nim zazdrosną niechęć. Zanurzony w tej ciemności dawnych przeżyć,
zagłuszał w sobie myśl, że wdawał się w zbyt brutalne szczegóły. Może powinien
oszczędzić Arii wielu opisów; może powinien pominąć kwestię swojej chorobliwej
nienawiści do kobiet, zdając sobie sprawę, jak trudno było jej tego słuchać.
Jednak wiedział — nawet podświadomie — że musiał to zrobić, bo bez tego nie
zrozumie w pełni najczarniejszego momentu w jego życiu. Musiał znowu zapomnieć
o jej obecności w tym salonie. Musiał znowu udawać, że był tam sam.
— Ten… wstręt — podjął cicho — był już moim znakiem
rozpoznawczym. Większość sobie z tego kpiła, ale w to nie wnikała. Tylko raz
pewien idiota — warknął wściekle — wysnuł śmiałą teorię, że aż tak nienawidzę
kobiet, bo interesują mnie mężczyźni. Plotka szybko się rozprzestrzeniła, a ze
mnie już nie tylko kpiono — w jednej chwili straciłem cały szacunek. Wszyscy
patrzyli na mnie krzywo i odsuwali się, jakby mieli się ode mnie czymś zarazić.
A ja nawet nie wiedziałem, o co chodziło! — wysyczał przez zaciśnięte zęby,
nieco podnosząc głos. — Gdy się dowiedziałem, znalazłem tego skurwiela w
karczmie. Leżał w wynajętej izbie, akurat spał. Nie dałem sukinsynowi szansy i od
razu wbiłem mu nóż w szyję. On się dławił krwią i powoli zdycham, a ja
patrzyłem na to beznamiętnie, taki… rozczarowany — wyznał, wciąż będąc pod
wrażeniem tego, co wówczas czuł. — Wtedy pierwszy raz zabiłem z czystą
premedytacją i owszem — facet spał, nie bronił się — ale myślałem, że będę
jakoś, no nie wiem — rozłożył ramiona — bardziej usatysfakcjonowany? Nie wiem,
sam nie wiem! Zresztą, ta śmierć nic nie dała, bo reszta szybko się domyśliła,
kto za tym stał. Znaleźli mnie, pobili i przegnali. Musiałem sam się jakoś
wyleczyć, a jeszcze przy tym zadbać o jakieś jedzenie i schronienie.
To jedno, niby marne upokorzenie, mocno zapadło mu w pamięć
— być może dlatego, że uderzono go oskarżeniami z dwóch stron. Jednak jeszcze
gorsze było wykluczenie z grupy, a więc swoisty lincz, który zostawił grupą
pręgę na jego honorze.
— W końcu znowu się do kogoś zaczepiłem — mruknął,
wzdychając cicho. — Nie byłem jeszcze gotowy na samotną tułaczkę, jeszcze nie
umiałem samemu przetrwać. I dopiero tam poznałem kogoś, z kim mogłem w ogóle
porozmawiać. To było dziwne uczucie — oparł w zamyśleniu, czując
charakterystyczny ścisk w klatce piersiowej, gdy chwytało go coś na wzór
nostalgicznego wzruszenia — być zrozumianym… Nigdy wcześniej nikt nawet nie
próbował mnie poznać, nie mówiąc już nawet o tym, by ktokolwiek miał poglądy
podobne do moich. Mówili na niego Yasa —
podjął po chwili ciszy. — Nie był może takim mizoginem jak ja, ale, powiedzmy,
też gardził słabszymi od siebie. Za dzieciaka był stłamszony przez brutalną matkę
i poniżającą go siostrę, więc zemścił się, gdy tylko miał okazję. Chyba nie
muszę mówić — mruknął cicho — jak to zrobił. W każdym razie — podjął nieco
głośniej, odetchnąwszy głęboko — dał mi do zrozumienia, że skoro gardziłem
kobietami, bo nadawały się tylko do zadawalania mężczyzn, to właśnie tak
powinienem z tego korzystać. W końcu — samą niechęcią zatruwałem tylko siebie i
to we mnie cały czas buzowało. Musiałem jakoś dać temu ujście, a… a Yasa
podpowiedział mi, jak to zrobić. Wtedy… — zadrżał pod wpływem tarmoszącego nim
wstydu, wpatrując się tępo w ciemność za oknem — już… już się nie hamowałem —
mruknął, uśmiechając się smutno pod nosem. — Już wtedy w pełni należałem do
tych band. Grabiłem razem z nimi, napadałem razem z nimi i… i…
No, powiedz to!, syczał jakiś złośliwy głosik w jego
głowie. Nazwij to wreszcie po imieniu!. Ale nie umiał. Nawet mimo tego,
że wciąż pamiętał pierwszą kobietę, którą wykorzystał wbrew jej woli. Nawet
mimo tego, że przecież przez wiele lat to była nie tylko główna, ale wręcz
jedyna rzecz, jaką się zajmował, jaka dawała mu radość i satysfakcję. Ale może
właśnie dlatego nie był w stanie wypowiedzieć tego na głos — ponieważ to jedno,
jakże brudne i straszliwe słowo, stanowiło ogromną część jego samego.
A przecież ona cały czas tam była. Siedziała, słuchała tego
wszystkiego. I z pewnością wyobrażała sobie, jak mężczyzna, którego kochała,
lata temu krzywdził bogu ducha winne kobiety w najgorszy, najbrutalniejszy,
najbardziej uwłaczający sposób.
— Kilka lat później już nie potrzebowałem towarzystwa —
mruknął chrapliwie, chcąc jak najszybciej uciec od tego niekomfortowego tematu.
Zaraz jednak zaśmiał się kpiąco w duchu, uzmysławiając sobie, że to przecież
dopiero początek. — Krążyłem sam po okolicznych miasteczkach. Początkowo trochę
się bałem. Nie byłem pewien, czy dam radę, czy nikt tego nie zauważy i na mnie
nie doniesie… Zastanawiałem się nawet nad tak głupimi rzeczami jak kryteria,
według których będę wybierał swoje ofiary. Miała być blondynką czy brunetką? —
pytał retorycznie z udawaną swobodą, która zatrważała nawet jego samego. —
Miała być wysoka czy niska? Miała mieć dzieci? Miała być młoda czy znacznie
starsza ode mnie? Aż w końcu zdałem się na instynkt. Polowałem na nie
zmierzchem, kiedy mało kto obserwował, co działo się dookoła, a te kobiety,
które wychodziły same, bez żadnej ochrony, musiały być wybitnie głupie i wtedy
właśnie uznawałem, że należy je za ten nierozsądek ukarać. Po wszystkim były
takie… brudne — wypluł pogardliwie, krzywiąc się na samą myśl o widoku
zgwałconej kobiety. — Zapłakane, stłamszone, zupełnie bezsilne, obdarte z
szacunku i godności. Patrzyłem na nie z takim wstrętem i myślałem sobie, że
takiej pokonanej… zużytej nikt nie zechce. Mogła uciec, przeżyć, może
nawet opowiedzieć, co ją spotkało, ale i tak była już mniej niż kobietą. Była…
zupełnie nikim. Kimś niegodnym żywota, kimś niezasługującym nawet na to, by
przebywać między ludźmi. Takie wyrzutki społeczeństwa należało likwidować…
ha!... — zakpił nagle, śmiejąc się cicho — gardziłem nimi za to, co sam im
zrobiłem! Ale wtedy tak nawet nie myślałem. Wychodziłem raczej z założenia, że
jeśli ja tej jednej czy drugiej nie zniszczę, to zrobi to ktoś inny. Taka była
rola i los kobiet! Na nic innego nie zasługiwały i nic innego się im nie
należało!
Minęło trochę czasu, nim Athana oblała lodowata panika na
myśl o tym, z jakim zaangażowaniem o tym opowiadał. Pewność wybrzmiewająca w
jego głosie nie świadczyła już o bolesnej, odległej w czasie opowieści.
Wskazywała na to, że wciąż zgadzał się z tym, co czuł te setki lat temu.
Brzmiał i wyglądał tak, jakby lada moment miał wrócić do „starych nawyków” i
jakby nadal uważał kobiety za nic niewarte przedmioty służące tylko do
zadowalania mężczyzn. Dysząc ciężko, próbował się uspokoić i wrócić na ziemię,
raz jeszcze boleśnie sobie uświadamiając, że Aria cały czas go słuchała i na
niego patrzyła. Dziś jego poglądy nie miały nic wspólnego z tym, co kierowało
nim przed laty — lecz jednak, w trakcie opowieści, mimowolnie odzywały się w
nim te stare, przeklęte demony, które nie pozwalały mu zapomnieć o tym, kim był
tak naprawdę.
— Potem… — szepnął cichym, słabym głosem, długo
zastanawiając się nad tym, czy podjąć ten temat — potem już nie tylko myślałem,
że takie wykorzystane kobiety zasługiwały tylko na śmierć. Zwykle po wszystkim…
zwykle… je dusiłem — wydyszał z największym trudem, bojąc się, że nie wytrzyma,
odwróci się i spojrzy na Arię błagalnie, próbując dopatrzeć się w jej
spojrzeniu zrozumienia i przebaczenia. Oczywistym było, że by ich tam nie
znalazł, dlatego tym bardziej wbił rozpaczliwe spojrzenie w białawe zasłony przysłaniające
okno. Nie wiedział, po co jej mówił tak straszliwe rzeczy — czy naprawdę chciał
ją za wszelką cenę od siebie odstraszyć? Aria zasługiwała na całą prawdę,
owszem, ale pewne rzeczy mógł jej oszczędzić. Czy naprawdę z całą mocą musiał
jej uświadamiać, że cały czas miała u swego boku mordercę?
Musiał. Aria zasługiwała na to, by samodzielnie podjąć
decyzję dotyczącą jej całego życia. Jeśli chciała się z nim związać — uczyni go
najszczęśliwszym człowiekiem na świece. Lecz jeśli zechce uciec jak najdalej,
będzie miała takie prawo — i powinna je mieć. Właśnie dlatego Athan w swoistym
masochizmie opowiadał jej o wszystkim ze szczegółami. Wszystko po to, by Aria
miała pełen obraz i aby w pełni świadomie podjęła decyzję.
Bo, choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka,
Athanasius robił to wszystko tylko dla niej.
I być może dlatego poczuł nagłą potrzebę wytłumaczenia
swoich czynów i obronienia się w jakikolwiek sposób. Mimowolnie zaśmiał się
lękliwie pod nosem — on naprawdę chciał się usprawiedliwić z napaści i
morderstw?!
— Nie robiłem tego często — tłumaczył nerwowo, oddychając
coraz szybciej. — B-bałem się... Wtedy łatwo można dało się złapać, a ja i tak
dużo ryzykowałem... Dla głupiej zabawy a-albo... Ja sam nie wiem — jęknął
rozdzierająco, im więcej mówiąc, tym gorzej się czując. Drąży coraz silniej,
sam nagle miał ochotę uciec, zwłaszcza przed osadzającym spojrzeniem Arii;
tylko nadludzką siłą woli został w miejscu, usilnie wpatrując się w okno. — Ale
w końcu się doigrałem — szepnął słabo — i po mnie przyszli. Byłem pewien, że od
razu mnie na stryczek zaprowadzą... W życiu nie zapomnę, jak bardzo się wtedy
bałem... Bo... bo jeśli oni powiązali te wszystkie... to... to nie było szans,
żebym wyszedł z tego cało. Ale za oskarżeniem stała jakaś starsza kobiecina,
której bym palcem nie tknął, więc sam zgłupiałem i nie wiedziałem, za co
chcieli mnie zamknąć. Okazało się, że kiedyś okradłem jej farmę, a że wtedy nie
bardzo przejmowałem się świadkami, to mnie inni poznali, i ona też. A miałem
pecha, bo się okazało, że to siostra jakiegoś tamtejszego włodarza, więc cały
czas wrzeszczała, że żąda sprawiedliwości. Cały czas domagała się stryczka, a
jak na nią patrzyłem — wysyczał wściekle — to nagle cały strach znikał, bo
jedyne, o czym myślałem, to żeby ukręcić tej suce łeb!
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że znowu tracił nad
sobą panowanie. Biorąc kilka głębokich wdechów, próbował ułożyć sobie wszystko
w głowie, próbując zetrzeć ze wspomnień to podłe babsko.
— Kradzież była niewielka, to i czyn nie nadawał się do
nagłego wieszania — mruknął cicho. — Starucha wściekała się i groziła, że
uruchomi wszystkie swoje kontakty, żeby tylko mnie w jedyny właściwy sposób
ukarać. Wiedziałem, że jeśli dowiedzą się o mnie reszty, to zawisnę. No, i
czegoś tam się dowiedzieli. Powiązali mnie z kilkoma innymi kradzieżami, to
mnie skazali na półtora roku więzienia. Nie był to najszczęśliwszy okres w moim
życiu — dodał gorzko. — W więzieniu razem z innymi byliśmy wysyłani głównie na
pola, żeby tam pomagać rolnikom przy najcięższej robocie. Spędzanie kilkunastu
godzin na polu, w tym kilku w piekielnym słońcu, było koszmarem. Często się
buntowałem, nie zgadzałem, kilka razy pobiłem się ze współwięźniami, a raz
zaatakowałem jednego rolnika, któremu mieliśmy pomagać, bo… już nawet nie
pamiętam, czemu. No ale — westchnął ponuro — za złe sprawowanie mi ten wyrok
ciągle przedłużali i w końcu wyszedłem na wolność po około czterech latach. I
to tylko dlatego, że sam zacisnąłem zęby i tłumaczyłem sobie, że jak dalej tak
będę szalał, to tam w tej celi sczeznę. Więc siedziałem grzecznie i myślałem
sobie, co zrobię z tą starą idiotką, jak już będę wolny; jakby ten dawny
mizoginizm na nowo we mnie odżył. I danego sobie słowa dotrzymałem — mruknął
ponuro, przypominając sobie przerażone, obłędne wręcz spojrzenie tej kobiety,
gdy już zrozumiała, co się z nią stanie i że nikt nie będzie w stanie jej
uratować.
Nagle poczuł się dziwnie z myślą, że na tym kończyły się
jego ludzkie wspomnienia, że to było ostatnim znaczącym wydarzeniem. Po wyjściu
z więzienia po prostu tułał się po okolicy, jak zwykle, nie wyciągając z
otrzymanej kary żadnych lekcji, dlatego nie miał już nic godnego zapamiętania.
Potem działo się aż za dużo.
— Cyriacus Buyirugh — wypluł pogardliwie, nie mając ani
krzty szacunku do tego nazwiska. — Tak nazywał się wampir, który mnie
przemienił. Nawet nie wiem, kim i jaki był — mruknął, obojętnie wzruszając
ramionami — poza tym, że był zgorzkniałym starcem goniącym za idiotycznymi
bajkami. Ten głupiec ubzdurał sobie — warczał z coraz większym gniewem — że im
więcej młodych przemieni, tym większa będzie jego siła jako Stwórcy! Co za
brednie! — wykrzyknął ze wzburzeniem. — Przemieniał każdego młodego mężczyznę,
jakiego tylko znalazł, chociaż celował głównie w biednych i bezdomnych — żeby w
razie czego nie wybuchła afera, że jakiś szlachcic nagle zaginął, żeby go potem
znaleźli zagryzających ludzi w sąsiednim mieście.
Urwał na moment, zastanawiając się, jak nędznie potoczyłby
się jego żywot, gdyby nie znalazł go ten zaślepiony obsesją wampir.
— W końcu i mnie dorwał — odparł — a ja nawet nie
wiedziałem, co się stało. Myślisz, że mi cokolwiek wyjaśnił? — prychnął. — W
jednej chwili poczułem, jak ktoś mnie atakuje od tyłu i wgryza się w szyję, a w
drugiej już obudziłem się kilkanaście godzin później rozpalony i obolały. Ale
to był dziwny czas — zaśmiał się ponuro — bo gdy tylko się obudziłem, poczułem
potworny wręcz głód, ale nie wiedziałem, na co byłem głodny. Zadziałał dopiero
instynkt. Czułem się jak idiota — mruknął — rzucając się na kogoś i nawet nie
wiedząc, co z nim zrobić. Kiedy wyrosły my kły, sam zacząłem wrzeszczeć
przerażony, nim nie zacząłem dosłownie pożerać tego faceta. Nie wiedziałem, na
co byłem głodny — na mięso, krew, czy co? Skądś tylko wiedziałem, że ten
człowiek zapewni mi pożywienie. Jak już się pokracznie najadłem, zacząłem się
panicznie zastanawiać, co się ze mną stało. Słyszałem opowieści o wampirach —
przyznał z lekkim zdziwieniem — ale nie byłem tak głupi, by w nie wierzyć. Ale
musiałem sam się zacząć dowiadywać, czym tak właściwie się stałem. Uczyłem się
używania kłów, sam zauważyłem, że byłem głodny tylko na krew. Uczyłem się
swojej nowej siły, prędkości, zwinności i… — zaśmiał się cicho — unikałem
słońca, bo założyłem, że jako wampir rodem z bajek, spale się, gdy wyjdę w
dzień. Dopiero jak spotkałem podobnych do mnie, to mi wyjaśnili, że kilka
godzinek na słońcu mnie nie zabije, ale jeśli chcę uniknąć migreny, to lepiej,
żebym tego nie przeciągał.
Zaśmiał się w duchu na swoją ówczesną naiwność. Jednak z
drugiej strony, nie było w tym nic dziwnego — Athan nie miał w nikim żadnego
wsparcia, a swojego Stwórcy nie widział przez wiele miesięcy, aż do czasu
pewnego bardzo traumatycznego spotkania. Ale wszystkiego musiał uczyć się sam,
co było dla niego nadzwyczaj trudne. W tym wszystkim nie było żadnego miejsca
na choćby próby kontrolowania swojego głodu, dlatego Athanasius długo w ogóle
się tym nie przejmował — w pewnym momencie przekuwając to nawet w sprzyjającą
okoliczność.
— Dzięki temu szybko wróciłem do… starych nawyków — mruknął
gorzko, czując, jak wstyd znowu ściska go mocno za żebra, na moment odbierając
dech. — Silniejszy i szybszy niż wcześniej, łączyłem przyjemne z pożytecznym.
Żywiłem się tylko kobietami i… — urwał, nie będąc w stanie dokończyć zdania. —
Wampiryzm dał mi dużo pewności siebie — tłumaczył nerwowo — więc nie bałem się
tak jak kiedyś. W ogóle nie brałem pod uwagę, że ktokolwiek mógłby mnie złapać,
więc… więc… ujmijmy to tak — szepnął lękliwie — że puściły mi wszystkie
hamulce. Oszczędzę ci szczegółów — dodał cicho.
Przerażone, osuszone z krwi, zupełnie osłabione, były
bezbronne, więc Athan mógł robić z nimi, co tylko chciał. Wprawdzie ten brak
oporu z czasem go drażnił, dlatego w końcu zmienił kolejność działania i żywił
się dopiero po wszystkim. Nie zawsze je zabijał; czasami udawał, że odchodzi,
by w ukryciu obserwować te roztrzęsione, zapłakane miernoty czołgające się w
stronę wyjścia. Czasami pozwalał im odejść, a czasami w końcu wychodził z
kryjówki, by napawać się ich obłąkańczym spojrzeniem i połyskującym w ich
oczach zrozumieniem, że to wcale nie był koniec.
— Ale dzięki temu łaskawie zainteresował się mną mój Stwórca
— zakpił gniewnie. — Po prawie roku od przemiany zjawił się w ruderze, w której
tymczasowo pomieszkiwałem. Z początku udawał dobrego wujka — warknął. — Pytał,
jak się miewam, czy podoba mi się mój wampiryzm. Przysięgam, chciałem się na
niego rzucić i w ten sposób pokazać, jak mi się podobał, ale powstrzymywała
mnie myśl, że z tak doświadczonym wampirem na pewno nie dałbym rady. Więc powiał
mnie miło i wyjaśnił, że ma dla mnie w środku niespodziankę. Zaciekawiony,
byłem zbyt dumny i głupi, by wyczuć w tym jakiś podstęp. A tam… — zadrżał na
samo wspomnienie, czując, jak mięśnie nagle się spinają — na łóżku leżała
zupełnie oskórowana kobieta. Była przywiązana do łóżka za ręce i nogi; wskazał
mi na nią i spytał, jak mi się podoba niespodzianka. Powiedział, że wiele
słyszał o moich… podbojach — wydusił z trudem — więc uznał, że trzeba mnie
nagrodzić. Kazał mi wziąć tę kobietę na jego oczach grożąc, że w innym wypadku
mnie zabije. Kazał mi do niej podejść — mówił coraz słabszym głosem — i
dotknąć. Lepka i czerwona od krwi, obrzydliwie śmierdząca… Boże — jęknął — ona
cały czas wtedy żyła! Zacząłem rzygać jak kot, a ten się na mnie darł, że mam ją
w tej chwili posiąść, inaczej osobiście urwie mi łeb. I powiedzmy sobie
szczerze — uśmiechnął się krzywo — nie żartował… Zacząłem go błagać jak ten
podrzędny, skopany szczeniak, żeby mnie wypuścił, że przecież nie dam rady, że
to chore, że nigdy więcej nie skrzywdzę ani nie tknę żadnej kobiety… Plotłem
cokolwiek, żeby tylko mnie wypuścił. W końcu jakoś udało mi się uciec — wyznał
cicho, dysząc ciężko — chociaż nawet nie wiem jak. I przynajmniej na jakiś czas
dotrzymałem jednej obietnicy, bo przez to wszystko wrócił mi ten dawny wstręt.
Od tamtego czasu żywiłem się tylko facetami, bo kobiety znowu mnie zaczęły
brzydzić i na myśl, że którąkolwiek mógłbym dotknąć, aż mnie brało na wymioty.
Chorobliwe ciepło rozlało się po jego ciele, wybudzając
lodowate dreszcze. Spięty i zesztywniały ze strachu, dławiący się słowami,
które zaraz miały wyjść z jego ust, panicznie się bał wymieniać to jedno imię.
Najważniejsze, najbardziej znaczące, wręcz kluczowe. Imię, które
zmieniło wszystko. Imię, które wyryto boleśnie w duszy oraz w każdej jego
myśli, które widniało nad nim niczym fatum.
— Wlokłem się jeszcze jakiś czas po całej Mongolii — mruknął
ponuro — nadal jako zdziczały wampir. Nie bardzo miałem ochotę się uczyć
kontroli, chociaż wiedziałem, że to możliwe. Powiedzmy, że bardziej mnie bawiło
napadanie na innych i wypijanie dwóch, trzech ludzi dziennie. Ale w pewnym
momencie przestało być kolorowo — dodał gorzko. — Ten idiota, mój Stwórca,
natworzył tyle tych wampirów, że uaktywnili się łowcy. Trudno było ukryć tak
wielką skalę napaści, dlatego był popyt na tego rodzaju usługi. Dzicy byli
agresywni, więc niebezpieczni, ale poza tym kierował nimi tylko instynkt, więc,
krótko mówiąc, byli głupi i łatwo było ich podejść.
Od razu przypomniał sobie, że niejednokrotnie był świadkiem
takich łowów. Łowcy nie znali pewnego sposobu na wykrycie wampira, dlatego bez
przyłapania ich na gorącym uczynku, zdawali się na przeczucie — a to akurat
często było mylne. Ale bywało i tak, że mieli nosa i rzeczywiście znajdowali
wampira, natychmiast go zabijając. Dziki wampir, zamroczony instynktem, nie
miał szans z dobrze przemyślaną i zorganizowaną akcją, dlatego kolejni
krwiopijcy padali jak muchy, potęgując tarmoszący resztę wampirów niepokój.
— Gdy zaczęła się roznosić wieść o kolejnych morderstwach
wampirów, reszta zaczęła szukać sobie kryjówek — tłumaczył, gorzko wspominając
te ponure, głodne czasy. — Ale połączenie ukrywania się i pożywienia nie
działało za dobrze, bo albo się chowasz, albo atakujesz ludzi, by jeść. Ja
miałem niby takie szczęście — dodał gorzko — że trafił na mnie pewien starszy
wampir. Dał mi bezpieczny azyl, ale widział, że cały czas jestem uzależniony,
więc zasugerował, że może mi pomóc i nauczyć kontrolować głód. Niespecjalnie mi
się to podobało — mruknął, wzruszając lekko ramionami — ale się zgodziłem w
obawie, że w razie czego mnie z tej kryjówki wyleje. Więc coś tam próbował mnie
uczyć… ale przecież sama wiesz, jak trudno wyjść z tego nałogu. Byłem zbyt
niecierpliwy, narwany… a poza tym… za bardzo lubiłem to swoje uzależnienie.
Więc w końcu wybrałem głód zamiast bezpieczeństwa i uciekłem.
Na myśl o tym, jak głupi i nieodpowiedzialny był w tamtym
czasie, aż gotowało się w nim od środka. Dostał na tacy bezpieczne schronienie
i możliwość zapanowania nad samym sobą, a on całkowicie świadomie to wszystko
odrzucił.
— Sam znalazłem schronienie i próbowałem przetrwać.
Powiedzieć, że było trudno, to nic nie powiedzieć — szepnął trwożnie. —
Dwukrotnie prawie wpadłem w sidła łowców i wtedy już naprawdę zacząłem się bać.
To już był ten moment, w którym zrozumiałem, że to nie przelewki. Musiałem
mocno ograniczyć krew; polowałem tylko wtedy, gdy naprawdę już przymierałem
głodem, a to akurat zdarzało się całkiem często. Czasami, w porywach
desperacji, piłem swoją krew, ale picie z własnego nadgarstka nic nie dawało.
Aż z czasem — westchnął, wzruszając obojętnie ramionami — zacząłem zauważać, że
potrzebuję tej krwi coraz mniej. Najpierw były dwie, trzy ofiary dziennie,
potem tylko jedna, aż w końcu zaczął mi starczać jeden na kilka dni, czyli
dotarłem do powszechnie uznawanej normy. Dopiero wtedy uznałem, że mogę
spróbować wyjść i sprawdzić, czy rzeczywiście dostatecznie potrafiłem nad sobą
panować. Na ogół było nieźle, ale zdarzyło mi się kilka wpadek, gdy znalazłem
się w tłumie i nagle głód okazał się silniejszy. Ale to był wyjątek; coś, co
uznawałem za nieprawidłowość, wiedząc, że muszę to jakoś zwalczyć. Świadomość
choroby to pierwszy krok do jej wyleczenia — mruknął posępnie — więc jakoś
dałem radę. Choć od przemiany minęło już wiele lat. Potem pokręciłem się
jeszcze trochę po kraju, aż wreszcie osiadłem w Kobdo. Tam... tam...
Raz jeszcze głęboko odetchnął. Spięty i zestresowany, niemal
czuł na karku oddech tej, o której za chwilę miał wspomnieć.
— Tam poznałem Lakricię — wyszeptał ledwie słyszalnie. Długo
musiał się w sobie zbierać, by wznowić opowieść. — Była śpiewaczką w jednym z
tamtejszych karczm, w których lubiłem bywać — mruknął, czując, jak nagle robi
mu się nieznośnie gorąco. — Była... była... Ona...
Niespodziewanie uderzył pięścią w ścianę, chcąc choć
częściowo wylądować swój stres, gniew, żal, a przede wszystkim nienawiść i
wstręt do samego siebie. Opierając czoło o chłodną powierzchnię, usilnie
próbował się uspokoić, ale im dłużej to trwało, tym bardziej rosła w nim
rozpacz. Roztrzęsiony i przerażony, powstrzymywał się od tego, by tak po prostu
upaść na podłogę, skryć zhańbioną twarz w dłoniach i zacząć płakać. Nie miał
sił zmierzyć się z tą tragedią, której był jedyną przyczyną.
Ale to był właśnie ten najwyższy, najgrubszy mur, który
oddzielał go od Arii. To był ten przerażający duch, który nad nim wisiał,
ilekroć Athan myślał o tym, jak bardzo Arię kochał.
— Lakricia... — westchnął z trudem — była piękną kobietą.
Wspaniałą, ciepłą, uzdolnioną... Śpiewała w okolicznych karczmach, a mieszkańcy
schodzili się tam tylko po to, by jej posłuchać. Wszyscy ją tam uwielbiali, ale
nawet nie tylko przez śpiew. Przede wszystkim przez... przez jej śmiech.
Athan mimowolnie się uśmiechnął, gdy tylko przypomniał sobie
ten dźwięk. Jednak im wyraźniej go słyszał w swojej wyobraźni, tym bardziej
bolało.
— Cieszyło ją dosłownie wszystko — wyjaśnił, wciąż z cieniem
uśmiechu, choć ten coraz bardziej drżał. — Była... chodzącym optymizmem.
Zawsze, we wszystkim i w każdym widziała dobre strony. Nie dało się jej nie
uwielbiać — zaśmiał się cicho. — Jakby się tak zastanowić, to ta kobieta chyba
nie miała wad. Dlatego wszyscy tak ją kochali... ja też — dodał cicho, gdy
uśmiech już całkiem zniknął.
Serce zabiło mu mocniej, gdy sobie przypomniał, że w istocie
kiedyś bardzo mocno kochał tę kobietę. Przypomniał sobie, ile radości kiedyś
sprawiał mu jej uśmiech, jej śpiew, jej obecność. Przypomniał sobie, jak
planował z nią całą przyszłość i jak myślał sobie, że pewnie któregoś dnia się
pobiorą, wspólnie wychowają dzieci i tak będą żyć aż do końca świata, gdy Athan
już ją przemieni. Brał to wszystko na poważnie i naprawdę w tamtym momencie
myślał, że Lakricia była końcem jego szaleńczej, bezładnej warunki, by u jej
boku wreszcie odnaleźć spokój.
Nie znalazł. Ona też nie.
— Początkowo nie zwracałem na nią większej uwagi — mruknął,
próbując walczyć z zalewającym go gorącem. — Ale było tam kilku typków, którzy
się do niej dobierali, co mnie jakoś tak niespodziewanie drażniło, więc ich
przeganiałem. Mniej więcej tak Lakricia zwróciła na mnie uwagę i mniej więcej
tak jakoś doszło do tego, że zaczęliśmy się spotykać. Ja tam sądziłem —
westchnął ponuro — że po prostu się z nią prześpię i tyle będzie naszej znajomości…
ale… ten jej cholerny śmiech! — krzyknął wściekle. — Uwielbiałem ten przeklęty
śmiech. Uwielbiałem go — jęknął rozpaczliwie — i z czasem zrozumiałem, że
chciałbym go słuchać już zawsze. Nie
myślałem przecież — dodał, rozkładając ramiona i uważając, by w napływie emocji
nie odwrócić się w stronę Arii – nadal za bardzo bał się jej reakcji — że
jestem zdolny do tego, by kogokolwiek pokochać! Ja?! Po tym wszystkim, co
przeżyłem i co sam robiłem?! Jakim sposobem byłem choć przez chwilę zdolny do
jakichś uczuć wyższych?! Ale zupełnie się w niej zakochałem — przyznał z
wyraźnie wybrzmiewającym żalem. — I wiem, że ona zakochała się we mnie. Niech
mnie diabli — zawołał z niedowierzaniem — ale my naprawdę przez chwilę byliśmy
szczęśliwi!
Raz jeszcze bezsilnie oparł się czołem o ścianę, próbując
się uspokoić. Mówienie o Lakricii sprawiało mu dużo więcej trudu, niż się tego
spodziewał — choć wiedział, że to będzie najtrudniejsza część tej konfrontacji.
I nawet wspominanie pozornie szczęśliwych chwil potwornie bolało, jakby ktoś z
każdym wypowiedzianym słowem wkuwał w jego ciało ostre, grube igły.
— Pół roku się ze sobą spotykaliśmy, nim zdecydowaliśmy się
ze sobą zamieszkać — podjął cicho. — To była stara rudera, w tym jednym budynku
mieszkało kilka rodzin i to w strasznej ciasnocie. Ale jakoś nam to nie
przeszkadzało — ja dotychczas żyłem w dużo nędzniejszych warunkach, a Lakricia
się tam wychowała, więc była przyzwyczajona. To dzięki niej tak pokochałem
muzykę — dodał, po raz pierwszy szczerze się uśmiechając. Jednak to jedno
wspomnienie zawsze sprawiało, że Athana otulało przyjemne ciepło barwnych,
radosnych myśli przeszytych przeszłością. — Często śpiewała mi w domu, czasami
też przygrywała coś na prowizorycznych instrumentach. Próbowała mnie nawet
nauczyć — dodał ze śmiechem. — Śpiewanie szło mi fatalnie, ale postanowiłem
zrobić jej niespodziankę i w naszą pierwszą rocznicę zagrać jej coś na lutni.
Wiedziałem, że jej się to spodoba – sam gest, że chciałem się nauczyć i że
zrobiłem to tylko dla niej. Poszło mi fatalnie — wyznał, uśmiechając się z
rozbawieniem. — Oczywiście na początku udawała, że jest zachwycona, ale zaraz
potem przyznała, że fałszowałem jak kot, któremu ktoś nadepnął na ogon. Ale się
cieszyła — odparł po chwili ciszy. — Naprawdę się cieszyła, a ja razem z nią. I
tak sobie żyliśmy w spokoju, aż po trzech latach się jej oświadczyłem. Nad
rzeką — dodał z nostalgią, z nadzwyczajną łatwością sobie wszystko
przypominając. — Był tam taki mały zakątek otoczony dębami, Lakricia lubiła tam
przychodzić. Oczywiście zgodziła się zostać moją żoną. Płakała wtedy ze
szczęścia… i ja też płakałem. A… a potem… — szepnął z trudem, przymykając
powieki — potem wszystko runęło…
Zaczynał się dusić, nie mógł zaczerpnąć powietrza.
Wyczerpany, obolały i zmęczony, osuszony z sił, wiary i nadziei, nie mógł mówić
dalej. Coś się w nim rwało, coś krzyczało i błagało, żeby na tym urwać, żeby to
pominąć, żeby bardzo krótko zakończyć wątek Lakricii i przejść do momentu, w
którym zaczął myśleć o medycynie. To byłoby bardzo wygodne, ale jednocześnie
odebrałoby cały sens tej rozmowie. Bo po to właśnie Athan wszystko Arii
opowiadał — właśnie po to, by zrozumiała, czego tak się bał i czemu uciekał od
związku z nią oraz wyznania jej swoich uczuć.
Musiała zrozumieć, co miał na myśli bojąc się, że kiedyś
będzie drugą Lakricią.
— Boże… — jęknął desperacko, panicznie rozglądając się po
salonie. Z trudem zrozumiał, gdzie się znajdował i z trudem nie odwrócił głowy
na tyle, by spojrzeć na Arię. Może tego potrzebowała, może pragnęła ujrzeć jego
twarz, ale Athana palił wstyd na samą myśl o tym. Dlatego jej unikał i boleśnie
udawał, że wcale jej tam nie było. — Jak ja mam ci to powiedzieć?! Chryste,
Aria…
Wnętrze dosłownie paliło go od środka, a serce próbowało
wyrwać się z klatki, dostatecznie przerażone tym, co za chwilę miało nadejść.
Nie potrafił nad sobą panować, ponieważ od zawsze zmierzenie się z tym, co
zrobił Lakricii, było ponad jego siły.
Dlatego milczał. Milczał, nieudolnie próbując się w sobie
zebrać, odetchnąć głęboko i nabrać odwagi. Odwagi, której przecież nie miał.
— Jeśli mnie spytasz, dlaczego ja… to znaczy… dlaczego ja to
robiłem… przecież… Chryste — dukał chaotycznie, zasłaniając twarz ręką. —
Chryste…
Na moment przed oczami zrobiło mu się biało. Dysząc ciężko,
jakby właśnie przebiegł maraton, oparł się dłońmi o ścianę, chcąc w ten sposób
zachować równowagę. Nagle poczuł, jakby nogi miał jak z waty. Niewidzialna ręka
mocno i boleśnie ściskała mu żebra, pozwalając jedynie na płytkie, krótkie,
łapczywe oddechy.
Dusił się, psychicznie i fizycznie.
— Nie wiem, dlaczego — tłumaczył, choć bardziej przypominało
to majaczenie niż rzetelną relację. — Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy
zrobiłem to pierwszy raz i… I KURWA, DLACZEGO! — wrzasnął, uderzając pięścią w
ścianę. — DLACZEGO?! Co mi się nie podobało, kurwa mać?! Jezu — jęknął z
przerażeniem — nie wiem… nie wiem — tłumaczył, z trudem przełykając ślinę — jak
mogłem… jak… jak ja w ogóle mogłem i dlaczego…
Nadal bał się powiedzieć to na głos. Nadal wolał krążyć
wokół tematu niż się z nim zmierzyć.
— Aria… — szepnął, z bólem uświadamiając sobie, że ona cały
czas tam była i tego słuchała — b-byliśmy ze sobą… — Odetchnął głęboko, po raz
kolejny zbierając się w sobie, by to powiedzieć. — Byliśmy ze sobą… szesnaście
lat. T-to bardzo dużo, zwłaszcza jak na mnie w tamtym czasie. Trzy pierwsze
lata były bajką, a-ale… a-ale potem… Potem coś pękło! — warknął, zaciskając
mocno pięści. — Nie wiem tylko, co! Boże… właśnie w tym problem, Aria, że ja
nie wiem, co! To jak w medycynie — nie znasz przyczyny, więc nie wiesz, od
czego zacząć leczenia i czego unikać! Jak mogę uniknąć skutków, skoro nie znam
tej pierdolonej przyczyny?!
Nadal bał się powiedzieć to na głos. Nadal wolał krążyć
wokół tematu niż się z nim zmierzyć.
Milczał długo, nim poczuł, jak właściwe słowa układały mu
się w głowie — a przynajmniej kilka z nich. Bo co miało się stać dalej, wciąż
nie wiedział.
— Zabiłem ją — wyznał w końcu zupełnie wypranym z emocji
głosem. Patrzył pustym wzrokiem z kremową ścianę, oczyma wyobraźni widząc Lakricię
i przypominając sobie swoją własną radość, gdy widział panikę w jej oczach. —
Ale nie tak dosłownie — uzupełnił cicho — choć może tak byłoby dla niej lepiej.
To okrutne, co mówię, co? — spytał z cichą kpiną. — Ale uwierz mi… chociaż nie
— drgnął nagle, przestraszony — przecież… nie, ja nie mam prawa mówić takich
rzeczy. Wszyscy, tylko nie ja. Jestem ostatnim, który powinien decydować, co
byłoby dla niej lepsze, skoro od razu skazałem ją na najgorsze…
Nadal bał się powiedzieć to na głos. Nadal wolał krążyć
wokół tematu niż się z nim zmierzyć.
Nadal bał się powiedzieć to na głos.
Bał się.
— P-przez… przez trzynaście lat — szepnął cicho z lękiem,
żalem, wstydem, nienawiścią, gniewem i bólem — po prostu… po prostu…
Bał się.
— Przez trzynaście lat ją biłem.
Czuł się tak, jakby te słowa wypowiedział ktoś inny; jakby
zawisły gdzieś obok niego, czekając, aż ktoś je przechwyci, usłyszy, zrozumie.
Ale właśnie w tej chwilo Athan pożałował, że je wypuścił i pragnął złapać i
znowu w sobie zamknąć na kolejne setki lat. Ale nie mógł, było już za późno i
teraz musiał w największym napięciu czekać, aż te słowa oboje ich uderzą z
miażdżącą siłą.
— Przez trzynaście lat się nad nią znęcałem psychicznie i
fizycznie — mówił, sam nie wiedząc, dlaczego tak nagle przestał się bać, jakby
coś w nim nagle pękło. — Przez trzynaście lat byłem jej oprawcą i katem. Przez
trzynaście lat żyła pod jednym dachem ze swoim koszmarem. P-przez całe
trzynaście lat się mnie bała… Ona przez trzynaście lat — krzyknął nagle,
dopiero po dłuższej chwili zdając sobie spraw ze spływających po policzkach łez
— była dla mnie kimś takim, jak tamte wszystkie kobiety, które wcześnie
krzywdziłem, tylko tak, jakbym tą jedną sobie zabrał do domu i zrobił z niej
własną zabawkę! Za pierwszym razem — tłumaczył nerwowo, nie umiejąc już
opanować drżenia głosu i całego ciała — jeszcze przeprosiłem, chociaż nie mam
pojęcia, co mnie pchnęło, żeby ją uderzyć. Wtedy — krzyczał, zupełnie tracąc
nad sobą panowanie — jeszcze błagałem ją o przebaczenie! Powtarzałem, że nigdy
więcej tego nie zrobię, obsypywałem ją kwiatami i przez najbliższe dni byłem
dla niej istnym ideałem. Lakricia znowu się cieszyła, bo przecież mi wierzyła!
— wrzasnął, nerwowo ocierając łzy, choć kolejne wciąż spływały. — Jak mogłaby
nie wierzyć?! Przecież jak mogłem ją znowu uderzyć, skoro wyraźnie obiecałem,
że więcej tego nie zrobię?! Czuła się bezpiecznie…
Athan pokiwał z politowaniem głową, oddychając coraz ciężej.
Miał ogromną ochotę zupełnie się rozpaść, krzyczeć i wyć nad tym, co uczynił Lakricii;
ta rozmowa kosztowała go znacznie więcej, niż przypuszczał.
— Ale potem dostawała znowu, drugi, trzeci, siódmy i
dziesiąty raz. Aż wreszcie przestała się uśmiechać. A ja przestałem
przepraszać. Stłamszona — mówił cicho, pogrążony we własnych, jakże ponurych
myślach — zastraszona, słaba, cała sina, służyła mi już właściwie tylko do
tego, bym miał się na kim wyżywać i kogo czasem przelecieć. Więc po co
siedziałem z nią tyle lat? Sam nie wiem. Może po prostu nie miałem co ze sobą
zrobić, a może…
Zamilkł nagle, uderzony oczywistością odpowiedzi, która
właśnie przyszła mu do głowy.
— A może po prostu to lubiłem — szepnął słabo. — Przecież w
pewnym momencie nie potrzebowałem żadnego powodu. Podobało mi się, jak
krzyczała — mówił pustym, szklanym głosem, zupełnie odpływając myślami w dal —
i jak się mnie bała. I podobało mi się, że przy tym cały czas była mi
posłuszna. Gdy wracałem do domu, spinała się, wgniatała w najciemniejszy kąt i
siedziała tam jak myszka pod miotłą, żeby tylko mnie niczym nie sprowokować.
Ale prowokowała — wyznał obrzydliwie swobodnym tonem — więc ją za to karałem. I
skądś już to znałem — zaśmiał się cicho, przyglądając się z uwagą wzorom
wyszytym na jedwabnych zasłonach
Skąd to znałeś? Widziałeś to już wcześniej? Skąd, no powiedz,
skąd niby to znałeś?
Aż wreszcie odpowiedź spłynęła na niego ciepłym, łagodnym
strumieniem, w jakiś przedziwny, paradoksalny sposób nieco go uspokajając. Bo
prawda kole w oczy, a przyznanie się do tego, czemu się przez tyle czasu
próbowało uparcie — i niesłusznie — zaprzeczać, było swego rodzaju łaską.
— Byłem… jestem doskonałą kopią swojego ojca.
Bolało podkreślenie tego jednego słowa, ale wiedział, że
musiał to zrobić. Aria musiała wiedzieć wszystko — także to, że to, co
opowiadał, wbrew pozorom nie było tylko przeszłością. Właśnie po to jej to
wszystko mówił — ponieważ panicznie się bał, że jego historia tonic innego, jak
jego przyszłość, choć nieco zniekształcona i urozmaicona. Właśnie tego starał
się unikać, choć ostatnie wydarzenia mocno mu sugerowały, że nigdy temu nie
podoła.
— Odszedłem od niej dopiero gdy pierwszy raz pobiłem ją aż
do nieprzytomności — odparł po dłuższej chwili ciszy.
Mówienie o końcu ich związku przychodziło mu zaskakująco
łatwo — może przez ulgę na myśl o zakończeniu tego wątku. Lecz gdy zdał sobie
sprawę z powodu, który przyczynił się do jego odejścia, zamarł na moment, czują
się tak, jakby ktoś kopnął go w żołądek.
— Przypadkiem dowiedziałem się, że była w ciąży — wydusił z
największym trudem, cały aż się trzęsąc z nerwów — ale poroniła. Mogę się tylko
domyślać — zaśmiał się gorzko — że to nie był pierwszy raz — utrzymanie ciąży w
takich warunkach byłoby cudem. Ale właśnie! — ja mogłem się tego domyślać, tak
po prostu, ale Lakricia słusznie postąpiła, ukrywając to przede mną! Bo… bo…
Próbował się uspokoić, musiał się uspokoić, lecz zbyt
łatwo sobie przypominał, w jaki szał wpadł, gdy wpadł do domu wrzeszcząc i
pytając, czy to prawda i rzeczywiście straciła jego dziecko. Aż za
dobrze pamiętał, że nie był w stanie jej tego wybaczyć, bo za bardzo jej za to
nienawidził. Oczywiście o to poronienie oskarżał wyłącznie ją, nie widząc po
swojej stronie ani krzty winy.
— Póki o tym nie wiedziałem! — warknął przez zaciśnięte
zęby, znacznie podnosząc głos. — Póki tego nie wiedziałem, było dobrze! Nie,
kurwa — jęknął rozpaczliwie, na moment zakrywając twarz dłonią — nie było
dobrze! Ale może wtedy to by się skończyło inaczej. Może bym od niej nie
odszedł; może nie wkurzyłaby mnie dostatecznie, więc nadal bym tam mieszkał,
żeby dalej wykańczać ją psychicznie i fizycznie! Ale… — zawiesił się na moment,
próbując odetchnąć — gdy tak leżała na ziemi w tamtej kuchni, obok stołu… nie
ruszała się, krwawiła… było mi zupełnie obojętne, co się z nią stanie. Przeżyje
czy nie? Miałem to gdzieś i nie zamierzałem tego sprawdzać. Zabrałem co swoje i
po prostu wyszedłem. Więcej tam nie wracałem — dodał ciszej — choć po latach…
gdy już, powiedzmy, się zreflektowałem i pomyślałem, że może jednak w tym
wszystkim było trochę mojej winy — zakpił — myślałem o tym. Myślałem, by
sprawdzić, jak się miewała, czy jakoś się psychicznie po tym podniosła… czy…
czy w ogóle przeżyła ten mój atak szału…
Nigdy się tego nie dowiedział, nie był dostatecznie odważny.
Ale ostatecznie uznał, że tak może i lepiej — gdyby zrozumiał, że ją tamtego
dnia zabił, zapewne całkiem by go to załamało. Życie w niewiedzy, choć gorzkie,
było bardziej komfortowe i prostsze do zniesienia. Athan, w pewien
masochistyczny sposób, lubił sobie wyobrażać, że po nim Lakricia spotkała
jakiegoś porządnego faceta, który jej pomógł, pokochał i otoczył troskliwą
opieką aż do końca życia. Zasługiwała na to i Athan naprawdę miał nadzieję, że
się podniosła po tym, jak zupełnie ją złamał.
— N-nie pamiętam... — zaczął szybko i nerwowo, nieudolnie
próbując zapomnieć o tym, co przed chwilą posiedział — nie pamiętam, co robiłem
potem... T-tylko tyle... tyle... — dukał — że po kilkunastu latach... N-nie
wiem, jakoś pod koniec tysiąc pięćsetnego wyjechałem z Mongolii — mruknął gorzko,
rozpaczliwie pragnąc, by choć odrobinę się odprężył, ponieważ to nagłe
otępienie, zarówno ciała, jak i myśli, doprowadzało go do szału. — Już nigdy
tam nie wróciłem — dodał cicho, spoglądając ponuro na czubki swoich butów. — I
nie wrócę.
Nieraz nachodziła go myśl, jak teraz wyglądał ten
przebrzydły kraj. Wiedział, że mnóstwo się tam zmieniło, z władzą na czele.
Najpierw Chiny, teraz Rosja — coraz mniej było w Mongolii Mongolii, ale
Athanowi w żaden sposób nie było tego żal. Był pewien, że stopa postawiona na
mongolskiej ziemi natychmiast go sparzy.
— Przez te około sto lat krążyłem po całej Europie jak
bezdomny, ubogi kupiec — kontynuował, nadal tchórzliwie udając, że nic się nie
stało, a on nie powiedział niczego złego, niczego strasznego i odrażającego.
Udawał, ale przecież w tym od dawna był najlepszy. — Siedziałem trochę we
Francji i Niemczech, a potem na Węgrzech; tam podobało mi się najbardziej. Ale
nagle Węgrom odbiło na punkcie czarownic i innych magicznych. Zrobiło się dużo
niebezpieczniej niż poprzednio w Mongolii, więc musiałem uciekać. I tak
trafiłem do Szkocji.
Dość niespodziewanie uderzyła w niego myśl, że to właśnie
ten zupełnie przypadkowy wyjazd zmienił całe jego życie. Od Szkocji wszystko
się zaczęło i to tam zaczął wreszcie podejmować pierwsze słuszne decyzje – choć
nie od razu. Dziw go brał na myśl, że trafił do Szkocji tylko dlatego, że dał
się ponieść małej fali imigrantów, przez długi czas nawet nie wiedząc, dokąd
płynął tym biednym, brudnym statkiem, skryty pod burtą niczym szczur.
— Nie rozwodząc się nad resztą — westchnął ponuro — to
kluczowe dla mnie wydarzenia odegrały się jakoś na początku osiemnastego wieku.
Usłyszałem w jakimś barze, że do okolicznej wioski ma zjechać lekarz i że
tamtejsza ludność zapewni mu najwyższe wygody. To bym akurat dla mnie bardzo
słaby okres, od dawna pałętałem się bez dachu nad głową, więc pokusa podszycia
się pod niego była zbyt silna. Lekarza znalazłem, zabiłem i okradłem — wydusił
cicho, nie wiedząc, gdzie podziać oczy — a potem przybyłem do tamtej wioseczki,
z powodzeniem udając lekarza. Dziwili się tylko mojemu wyglądowi i kaleczonemu
angielskiemu, ale jak odegrałem scenkę, że co to za rzeczy, że nie zostali
powiadomieni o tym, że lekarz nie jest rodowitym Szkotem i jeśli to kłopot, to
po prostu wyjadę, to zaraz dali spokój. Przywitali mnie tak jak mówiły plotki:
jak króla. Dali własną izbę i wikt, kazali odpocząć, a rankiem zacząć leczyć.
Myślałem — prychnął, boleśnie rozbawiony swoją naiwnością — że to żaden problem
zadać komuś jakieś tam byle ziółka. Poza tym ten lekarz, którego zabiłem, miał
tam coś w swojej torbie, więc uznałem, że coś wymyślę. Ale potem, cholera, się
okazało — warknął nerwowo, znowu zaczynając się trząść — że... że... no, że tam
zaraża jakaś panuje. I że oni już sobie nie radzą i dlatego się na lekarza
złożyli, żeby go tu wezwać i żeby coś zaradził. A ja przecież się na tym nie
znałem! — zawołał równie gniewnie, co rozpaczliwie. — Spanikowałem, chciałem
nawet uciec, ale mnie pilnowali i cały czas gadali: a kiedy pan zaczniesz
leczyć? A kiedy my zdrowe będziem? N-no to c-coś tam... coś próbowałem... I
wyszło tak — szepnął załamany — że otrułem dziewięciu mieszkańców. W tym...
Minęło tyle lat – prawie trzysta – a on, na pewien wyjątkowo
okrutny sposób, wciąż nie wiedział, dlaczego aż tak się przejmował tymi ludźmi.
Mało ich zabił? Mało miał krwi na rękach? Dotąd jego ofiary nie robiły na nim
żadnego wrażenia – więc dlaczego z tymi było inaczej? A było. Od samego
początku.
— W tym dwoje małych dzieci — wyznał wreszcie, znowu czując
się tak jak wtedy, gdy sobie uświadomił, że popełnił koszmarny błąd.
Natychmiast sobie przypomniał moment, w którym zrozumiał, że
był spalony. Ale, wbrew pozorom, w pierwszej kolejności nie usłyszał gniewnych
wrzasków. Usłyszał głośny, rozdzierający duszę płacz. Płacz matki cierpiącej po
utraconym dziecku. Ten dźwięk jeszcze długo nawiedzał go w koszmarach i także w
tamtym momencie sprawił, że jego serce na moment stanęło, a coś w wewnątrz
niego skurczyło się boleśnie. Znajomy chłód zacisnął macki na jego szyi,
zmuszając go do ujrzenia przed oczyma tych wszystkich twarzy: gniewnych,
zrozpaczonych, załamanych i rozczarowanych.
Dlaczego aż tak się nimi przejmował?! Dlaczego?! Ten niby
ludzki przejaw powinien go cieszyć, ale bardziej drażnił, a zwłaszcza brak
odpowiedzi na to jedno pytanie: dlaczego?
— Najgorsze… — podjął, szarpany lodowatymi dreszczami, jakby
nagle przeszył go potworny mróz — że najpierw byłem wściekły, że zabiłem ich
przez przypadek. Nie planowałem tego! — krzyknął niespodziewanie, już prawie,
ledwo co odwracając się w stronę Arii, aby spojrzeć na nią w oczekiwaniu, że
znajdzie w jej spojrzeniu cień zrozumienia i wsparcia. W porę się opamiętał,
wiedząc, że z pewnością by tego tam nie znalazł. — Znowu obwiniałem innych o
swoje błędy. Znowu to oni byli winni swojej śmierci — bo tam byli, bo wpuścili
do siebie oszusta, bo… bo tego nie dopilnowali… — dukał z coraz większym
trudem. — Bo mi zaufali — dodał markotnie — i pozwolili mi wziąć ich życie w
swoje brudne, zakrwawione ręce.
Mimowolnie podniósł dłonie, uważnie im się przyglądając. Gdy
przez dosłownie chwilkę zdawało mu się, że były całe czerwone, gwałtownie
wciągnął powietrze, dogłębnie porażony tym widokiem. Dopiero gdy zamrugał
kilkukrotnie, próbując się opanować, wszystko wróciło do normy, a na jego
palcach nie było ani kropli krwi.
Jednak kiedyś było jej tak dużo, że przesiąkła go całego,
zabarwiając na czerwono również całego jego ducha.
— Musiałem uciekać — odparł cicho. — Chcieli dokonać
samosądu i wcale im się nie dziwię. Gdzieś tam się pokręciłem, aż w końcu
osiadłem w Swanston. Tylko że, cholera — westchnął z trudem — od tego otrucia
minęło już wtedy kilka lat, a ja nadal nie mogłem przez to spać! Pierwszy raz w
życiu — zaśmiał się z niedowierzaniem — miałem wyrzuty sumienia! Aż wreszcie
uparłem się, że znajdę odpowiedź. Dowiem się, co się stało, dlaczego ich
zabiłem i co powinienem zrobić, aby faktycznie im pomóc. To, co zarobiłem przy
jakichś marnych pracach, wydawałem na książki medyczne, a resztę starałem się
ukraść. I tam czytałem, nic z tego nie rozumiejąc i nawet odrobinę nie
zbliżając się do odpowiedzi.
Za każdym razem, gdy przypominał sobie początki swojej
fascynacji medycyną, nachodziła go nostalgia. Bo chociaż nie były to zbyt miłe
czasy, to jedno się udało — zaszczepienie w nim ciekawości oraz zainteresowanie
leczeniem. Nawet jeśli zaczęło się od czytania książek, z których i tak nic nie
rozumiał.
— Z czasem okoliczni zaczęli zauważać, że się leczeniem
interesuję, więc zaczęli do mnie schodzić ze swoimi dolegliwościami. Tym razem
od razu tłumaczyłem — zastrzegł natychmiast — że nie jestem żadnym lekarzem i
się na tym nie znam. Ale oni tylko machali rękami i mówili, że ja tam i tak
więcej niż oni znajdę, zwłaszcza że wielu nawet czytać nie umiało. Dawali mi za
to jedzenie, czasami jakieś monety czy cieplejsze ubrania, no a — wzruszył
lekko ramionami — siedziałem tam i wczytywałem się w te wszystkie księgi,
szukając przyczyn dolegliwości. Niewiele ja tam im pomogłem — mruknął,
uśmiechając się niemrawo — ale naprawdę się starałem… Naprawdę! — zawołał nieco
głośniej; tak, jakby chciał przekonać nie Arię, a siebie samego. — I cieszyło
mnie pomaganie tym ludziom, a jeszcze bardziej cieszyło mnie poczucie, że… że…
— westchnął ze zrezygnowaniem, wiedząc, jak żałośnie będzie to brzmiało — że
jestem komuś potrzebny.
Mimowolnie po jego brzuchu rozlało się przyjemne, łaskoczące
lekko ciepło, przypominające mu, jak wspaniale było mu się wstawało każdego
dnia z myślą, że znowu będzie mógł chociaż starać się komuś pomóc. Zasypianie
ze świadomością, że dołożyło się wszelkich starań, było znacznie słodsze niż
zwykle, a ów dobre uczynki zsyłały na niego kolorowe, miłe sny — jakby wszystko
wokół niego tłumaczyło mu, że właśnie tak powinien postępować od samego
początku.
Radosne ciepełko zastąpił lodowaty, gwałtowny skurcz, gdy
Athan sobie przypomniał, jak się poczuł, kiedy go powiadomiono, że już nie
był potrzebny.
— Po czterech latach pojawił się tam lekarz z prawdziwego
zdarzenia i tyle było mojego błaznowania — mruknął po chwili ciszy. — Z jednej
strony się cieszyłem, bo ta niespodziewana odpowiedzialność mnie przytłaczała.
Mało kiedy trafiałem z diagnozą, chociaż z czasem zacząłem rozpoznawać
popularniejsze dolegliwości. Nawet takie maleńkie sukcesy mnie wielce cieszyły,
zwłaszcza że i mieszkańcy nabierali do mnie zaufania i sympatii. Więc niby
powinienem się cieszyć — westchnął ponuro — że pojawił się ktoś doświadczony.
Ale nagle wszyscy zwrócili się do niego — dodał posępnie — a o mnie znów
wszyscy zapomnieli. To był chyba pierwszy raz w moim życiu, kiedy było mi
wyjątkowo źle ze swoją samotnością…
Poczuł wstyd na myśl, że właśnie wtedy na nowo obudził się w
nim dawno zapomniany gniew. Zazdrosny o uwagę innych, z miejsca znienawidził
nowego przybysza, mając nadzieję, że czym prędzej zniknie, a on znowu będzie
mógł się znajdować w centrum uwagi. Mnóstwo niezdrowej satysfakcji przyniosła
mu wieść, że lekarz był alkoholikiem po wielu życiowych przejściach. Już na
pierwszy rzut oka nie był to najlepszy materiał na medyka, a Athan miał
nadzieję, że będzie tylko gorzej.
— Ale okazało się — wznowił z trudem, wpatrzony tępo w
ciemność za oknem — że o mnie nie zapomniano. Ludzie szybko donieśli temu
nowemu o młodym łebku, który ma zadatki na medyka. Zasugerowali, że mógłbym mu
tam pomagać, a przy okazji się douczać i on się na to zgodził. Nazywał się
Elliott Chambers…
Niespodziewanie urwał, choć po chwili zdał sobie sprawę, że
nie powinien być tym zaskoczony. O poczciwym, zapijaczonym panu Chambersie
Athan myślał wspominał bardzo często, ale nie było w tym nic dziwnego — ten
lekarz w osiem lat zrobił dla niego więcej, niż ktokolwiek przez ponad dwa
wieki żywota. I choć pora i okoliczność były zdecydowanie niesprzyjające,
Athanasius nie mógł się oprzeć łagodnemu uśmiechowi, jaki wstąpił na jego twarz
na myśl o swoim dawnym opiekunie.
— Chambers był starszym, zrujnowanym panem uzależnionym od
picia — wyjaśnił cichym, lecz wyjątkowo spokojnym tonem. — Ale mimo wszystkich
tragedii, jakie przeżył, nadal miał serce do ludzi i do leczenia. On też
zauważył — dodał z odrobiną dumy — że mam smykałkę i że może mnie wiele
nauczyć. I od razu mnie celnie zdiagnozował — zaśmiał się cicho — zauważając,
że mam tragiczne problemy z panowaniem nad nerwami. Od razu mi wyjaśnił, że
jeśli nie nauczę się nad sobą panować, to mogę zapomnieć o naukach, bo, jak to
zwykł mawiać, „niecierpliwy lekarz to kupa łajna, a nie lekarz”. Więc się
starałem — mruknął — i tak spędziłem z nim osiem lat.
Nienawidził myśleć o swojej przeszłości i gdy tylko ją do
siebie dopuszczał, wędrując po jej wzburzonych wodach, za każdym razem próbował
kotwiczyć tylko tam — wokół wspomnień związanych z Elliottem Chambersem. Z lubością
przypominał sobie, jak siedzieli razem w izbie, on oczyszczał zioła i starał
się je od siebie odróżnić, a lekarz z pasją i spokojem opowiadał mu o kolejnych
cechach ludzkiego organizmu. Gdy mówił, Athan wychwytywał i zapamiętał każde
jedno słowo, już wtedy zdając sobie sprawę, że wszystkie były na wagę złota.
Pamiętał, że w pewnym momencie nie zaczął się starać dla siebie, ale właśnie
dla niego — dla tego zapijaczonego staruszka, który niekiedy spoglądał na
Athana z najszczerszą dumą.
Nic nigdy go tak nie poruszyło i uszczęśliwiło. Nigdy
wcześniej nie czuł się tak potrzebny, tak doceniany. I Athan wiedział, że nigdy
mu tego nie zapomni.
— Chambers był moim opiekunem i mentorem — wyjaśnił, wciąż
czując na twojej twarzy słabnący cień uśmiechu. — Był mi wtedy jedyną bliską
osobą; jedyną, która we mnie wierzyła, zaufała i podała pomocną dłoń. Przecież
na nią nie zasługiwałem — szepnął z wyraźnym żalem. — Ale on nie był ciekawy,
co robiłem wcześniej… kim byłem wcześniej — tłumaczył z nadzwyczajnym wręcz
spokojem. — Widział we mnie po prostu młodzika z zadatkami na medyka… albo
chociaż na znachora. Ja sam nigdy wcześniej bym nawet o tym nie pomyślał —
dodał z gorzkim uśmiechem — gdyby nie tych dziewięcioro otrutych i moja obsesja
na punkcie znalezienia odpowiedzi na pytanie: co ich zabiło? Najgorsze jest to,
że tak na pewno nadal tego nie wiem — mruknął ponuro. — Ale Chambers o to nie
dbał. Chciał mnie nauczyć tego, co sam wiedział i chciał we mnie wszczepić chęć
poznawania wiedzy i leczenia ludzi. I udało mu się.
Udało mu się, choć Athan sam sobie nie dawałby żadnych
szans. Dlatego tym trudniej myślało mu się o tym, co zrobił, aby zrealizować to
ich wspólne marzenie o studiach.
— Dużo się przy nim nauczyłem, ale to nadal nie wystarczało,
żebym mógł marzyć o studiach. Do tego musiałem ukończyć jeszcze przykościelne
szkółki dla dorosłych, głownie uczących analfabetów — burknął pogardliwie. — Z
trudem znosiłem te upokorzenia, ale zawziąłem się, że jakoś sobie poradzę i
dostanę się na tę cholerną uczelnię. No, ale niestety — westchnął —
rzeczywistość była taka, że biedak, choćby nawet wyuczony, bez pieniędzy i
wpływów nie miał co o studiach marzyć. Ale znalazłem na to sposób, choć… mało
szlachetny — uzupełnił czując, jak na jego szyję znowu wstępują czerwone plamy
wstydu.
Coś nieprzyjemnie ścisnęło mu brzuch, gdy sobie uświadomił,
że od bardzo dawna, że ani razu jak dotąd nie pomyślał o niej. I, co
gorsza, musiał się skupić, by przypomnieć sobie jej nazwisko.
— Po jakimś czasie przeniosłem się w okolice Edynburga —
podjął — żeby zacząć się zastanawiać, jak wkraść się na listę studentów.
Węszenie wokół wreszcie przyniosło rezultaty, bo poznałem pewną owdowiałą,
starszą szlachciankę – Liberty Barclay, choć wszyscy mówili jej Libby. Kilka
lat temu zmarł jej mąż, który ¬– na moje szczęście – był lekarzem. Wdowa miała
wszystkie odpowiednie kontakty i wpływy, a tylko tego mi było potrzeba. Poza
tym, mimo starszego wieku, nadal była naprawdę piękną kobietą i rozpaczliwie
miała nadzieję jeszcze podobać się mężczyznom. Więc udałem, że mi się podoba —
wyznał z lekkim wzruszeniem ramion. — Chciałem tylko — dodał nagle nieco
nerwowo, zupełnie jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku, które gorączkowo
szukało jakiejś wymówki — dostać się na te cholerne studia, a ona mogła mi w
tym pomóc! Rozkochałbym ją w sobie, ona by mnie poleciła, potem ja poszedłbym
na uczelnię i tyle byłoby naszej znajomości! O to mi tylko chodziło! —
wyjaśniał niemal rozpaczliwie, sam po chwili się sobie dziwiąc, że emocje aż
tak mocno go chwyciły.
Tłumaczył się niemal tak, jakby rzeczywiście żałował tego,
co zrobił. A przecież nie żałował – poza Lakricią, nie żałował ani jednej
swojej ofiary. Wiedział, że powinien. Miał świadomość, że to, co robił, było
złe. A mimo to nie umiał wykrzesać w sobie ani odrobiny żalu – nawet w stosunku
do swojej matki. Po prostu nie potrafił — choć bardzo tego chciał i wciąż miał
nadzieję, że pewnego dnia ta znieczulica minie, aż w końcu obudzi się zalany
potem, nie mogąc znieść potworności, których w życiu dokonał. Marzył o tym, że
któregoś dnia jego winy zupełnie go pokonają, a on nie będzie miał siły wstać z
łóżka ani przejrzeć się w lustrze.
Lecz wciąż nic z tego. Wciąż czul się obrzydliwie,
niedorzecznie, okrutnie dobrze. Dobrze z tym, co zrobił.
— Szybko ją w sobie rozkochałem — mamrotał, chowając ręce w
kieszeni, jakby chcąc w ten sposób zakryć swoje winy. — Ale to nie było trudne;
ta kobieta była na skraju szaleństwa i obsesyjnie wręcz chciała się komuś
podobać. Więc prawiłem jej komplementy, pieprzyłem w każdym kącie jej sypialni i
obsypywałem prezentami, które kupowałem za jej pieniądze. W końcu zacząłem jej
nieśmiało wspominać o studiach, o tym, że to moje wielkie marzenie, ale pewnie
nie do zrealizowania… Błyskawicznie połknęła haczyk — mruknął — i sama stwierdziła,
że poruszy niebo i ziemię, żebym kiedyś mógł zostać wielkim lekarzem. No i tyle
— odparł, rozkładając bezradnie ręce. — To miało być wszystko! Kurwa — syknął
pod nosem — to miało być wszystko…
Ten etap znajomości, który opisał, trwał ledwie kilka miesięcy.
Athan nie dość dobrze zdążył poznać Libby, lecz ta natychmiast wypatrzyła sobie
w nim wybranka na resztę życia. Athanasius się temu nie dziwił — wampiryzm
działał w pewnym sensie elektryzująco na śmiertelników, choć oczywiście
podświadomie. Dlatego zamierzał z tego korzystać, dzięki temu dostając się na
studia, lecz nagle sprawy mocno się skomplikowały.
— Potem — burknął gniewnie — wrócił jej synalek. Typ
wyjechał z żoną gdzieś do Portugalii czy cholera wie gdzie i w ogóle nie
utrzymywał kontaktów z Libby, co mocno załamało ją psychicznie. W ogóle długo
nie wiedziałem o jej problemach psychicznych — dodał ze wzruszeniem ramion —
ale to nie było dla mnie specjalnie istotne. Problem tylko w tym, że synalek
się wściekł, jak usłyszał, że matka znalazła sobie trzy razy od siebie
młodszego kochasia. Młody był uczulony na skandale, a o Libby plotkowało całe
miasto, chociaż ona akurat była na to głucha. Z tym że, cholera, synek zaczął
być mocno denerwujący, bo zaczął mieć zaskakująco duży wpływ na Libby. Wtedy
się wystraszyłem — mruknął nieco nerwowo — że moje plany szlag trafi.
Westchnął cicho, czując, jak ostre ciarki przebiegają po
jego ramionach. Cieniutkie, maleńkie szpileczki wbijały się w jego skórę jedna
po drugiej, nie pozwalając się odprężyć ani na sekundę. Stres znowu na moment
odebrał mu dech i zbił Athana z pantałyku. Przez jedną, jakże absurdalną
chwilę, jego myśli pochłonęła czarna dziura, a on sam nie wiedział, na czym
stanął, o czym opowiadał i do czego zmierzał.
Znów zaczął się bać.
— Przy synalku Libby mocno złagodniała i nagle się okazało,
że nie tylko ja opanowałem sztukę owijania jej sobie wokół palca — prychnął
pogardliwie — bo synalek, jakkolwiek ten pies miał na imię, robił to tak samo
dobrze. Tak zaczął nią obracać, by mnie z domu jak najszybciej przegnała. A jak
się synalek dowiedział, że dzięki znajomościom jego ojca miałem się na studia
dostać, to już całkiem mu odbiło. I mnie też — szepnął, z trudem przełykając
ślinę. — Coraz bardziej rozwścieczony tym, że ten szczeniak wokół węszył i
robił wszystko, byle tylko udowodnić, że byłem podrzędnym oszustem, rujnowałem
wypracowaną u Chambersa cierpliwość. A Libby — szepnął trwożnie — za to
płaciła.
Mimowolnie zacisnął pięści, przypominając sobie to jej
martwe, zobojętniałe spojrzenie, gdy pierwszy raz ją uderzył. Libby zdawała się
nie być pod żadnym wrażeniem tego czynu — jakby dla niej nie była to żadna
nowość. Athan nie potrafił tego zrozumieć, zwłaszcza że kilka godzin później
szlachcianka zachowywała się tak, jakby nigdy nie doszło do żadnej ich kłótni.
To z jednej strony szybko rozochociło wampira, coraz częściej dając upust
swojej złości, lecz z drugiej strony drażniło go, ale i wręcz
niepokoiło, że Liberty sprawiała wrażenie, jakby to bicie wcale nie było
czymś aż tak złym – na pewno nie na tyle, by zerwać romans z Athanem.
Dla niej bicie nie miało znaczenia. Dla niego w pewnym
sensie też nie. Zwłaszcza gdy zdał sobie sprawę, że Lakricia nie była
wyjątkiem, nie była przypadkiem. Tak najwyraźniej musiała skończyć każda
kobieta, która się z nim związała i to odkrycie wówczas niespodziewanie Athana
uspokoiło. Myśl o tym, że najpewniej spędzi całą wieczność sam, napawała go
swoistym odprężeniem i pewnością, że tak – tak właśnie musiało być, to
postanowione i niepodlegające żadnym dyskusjom czy negocjacjom.
— Szczeniak widział jej siniaki — mówił, choć każde słowo
dusiło go coraz bardziej. — Nieraz rzucał się na mnie z łapskami i ani razu nie
wygrał, ale to nie oznaczało, że mi nie przeszkadzał. Musiałem się go jakoś
pozbyć, więc zacząłem wmawiać Libby, że… że…
Niespodziewanie zląkł się tego, co za chwilę miał
powiedzieć. Czy on naprawdę tak wtedy o tym myślał? Naprawdę coś takiego
planował? Och, nie miał wątpliwości, że był do tego zdolny, ale teraz, po
latach, to wciąż jakoś tak dziwnie bolało.
— Zacząłem jej wmawiać, że ten jej synalek jej nienawidzi —
wyszeptał ledwie słyszalnie. — Wmawiałem, że uważa ją za sukę, bo się prowadza
z młodszym, że rozpowiada naokoło, że przynosi hańbę ich rodowi i że w takim
razie musi się jej pozbyć. Wmówiłem jej — dukał nerwowo — że jej własny syn
chce ją zabić. Zorganizowałem nawet małą prowokację – gówniarzowi podsunąłem
tropy sugerujące, że to ja chcę go zamordować, nastawiając na niego pułapkę. W
ten sposób w umówionym miejscu wpadli na siebie oboje – matka i syn – myśląc,
że ktoś właśnie nastawał na ich życie. Już wiedziałem, że Libby była chora
psychicznie, że nie poradziła sobie ze stratą męża i syna, więc to
wykorzystałem. Aż w końcu jej schizofrenia osiągnęła apogeum: rzuciła się z
nożem na własne dziecko, a gdy zrozumiała, co zrobiła, wyskoczyła z okna na
drugim piętrze. Zaskoczyła mnie tym — tłumaczył drżącym z nerwów głosem — więc
nie zdążyłem zareagować… chociaż nawet nie planowałem. A synalek nadal żył —
warknął — ale niedługo. To, co matka spartaczyła, ja dokończyłem z miłą
przyjemnością.
Ostatnie słowa wypowiedział bez cienia żalu. Skłamałby,
gdyby powiedział, że opłakiwał Libby, o jej synu nie wspominając. Całość
zakończyła się równie żałośnie, jak się zaczęła: domostwo spłonęło razem z tymi
dwoma ciałami, a Athan zniknął, nim ktokolwiek zdołał sobie przypomnieć o jego
istnieniu.
— Tak trafiłem na studia — kontynuował nieco zobojętniałym
tonem — i radziłem sobie tam po prostu fatalnie. Pomijając nierówności
społeczne, to nauka anatomii czy części chorób to nie wszystko. Chemia nie była
tak łatwa jak biologia, ale to jeszcze jakoś znosiłem. Najgorsza była fizyka;
musiałem żebrać o pomoce innych studentów, co doprowadzało mnie do szału —
wysyczał przez zaciśnięte zęby. — To, że ukończyłem te studia, było jakimś
cudem, bo zupełnie sobie nie radziłem i w pewnym momencie po prostu w to
wszystko zwątpiłem. Chciałem rzucić studia — tłumaczył ponuro — i wrócić do
bezsensownego pałętania się po świecie. Tylko ten jeden Chambers mnie trzymał na
tym cholernym uniwersytecie. Przez całą naukę pisaliśmy do siebie listy —
uzupełnił z lekkim uśmiechem. — Akurat tuż przed zdobyciem dyplomu zawiesiłem
korespondencję – specjalnie po to, by go zaskoczyć i odwiedzić, by osobiście
pochwalić się naszym wspólnym sukcesem.
Momentalnie zmarkotniał, gdy sobie przypomniał, jak się
cieszył na spotkanie ze swoim mentorem. Wyobrażał sobie przebieg ich rozmowy:
to, jak Chambers mu gratuluje, jak go ściska, jak mu mówi, że zawsze w niego
wierzył i że jest z niego dumny. To ostatnie najbardziej pragnął usłyszeć, choć
Athan wiedział, że ten stary, zapijaczony lekarz już od dawna czuł dumę.
Chciał to wszystko usłyszeć, lecz nie zdążył.
— Jak przyjechałem… — odparł cicho zmęczonym tonem —
powiedzieli mi, że Chambers nie żyje. Znaleźli go jakieś dwa miesiące wcześniej
w swojej izbie. Ponoć zapił się na śmierć — dodał z ponurą miną, niby obojętnie
wzruszając ramionami.
Nie chciał sobie przypominać tego bólu, rozczarowania,
zawodu i swoistej złości, jakie wówczas odczuwał. Samo wspomnienie tej przykrej
chwili sprawiło, że Athan czuł się tak, jakby ktoś mocno uderzył go w plecy, na
moment pozbawiając tchu. Jednak nie chciał całkiem zapominać. Nie chciał i nie
mógł zapomnieć o Elliotcie Chambersie, któremu zawdzięczał… wszystko.
— Na stażu chciałem zatrzeć to marne wrażenie zostawione po
studiach — podjął nieco głośniej — i robiłem to wszystko z myślą o Chambersie.
Wyłaziłem z siebie, żeby zadowolić opiekunów stażu, innych starszych lekarzy i
żeby być lepszym od innych studentów. Ten jeden raz byłem wdzięczny temu
przeklętemu Buyirughowi, że mnie zamienił w wampira, bo bez tego chyba naprawdę
nie dałbym rady — przyznał szczerze, niemal z boleścią przypominając sobie te
kilkunastogodzinne dyżury, z początku polegające głównie na usługiwaniu
starszym lekarzom oraz przyjmowaniu najbanalniejszych, najbardziej odrażających
przypadków. — Po stażu zacząłem pracować w tym samym szpitalu, ale nie wytrzymałem
tam długo i wyjechałem do Anglii. W Londynie warunki były zupełnie inne, więc
tu osiadłem. Niedługo potem zamieszkałem w tym domu… choć, oczywiście — zaśmiał
się na poły kpiąco i gorzko — użyłem do tego swoich brudnych sposobów. Wkrótce
też poznałem Elijaha — dodał, przez chwilę się wahając, czy poruszać ten temat.
— To było dla mnie dziwne – mieć kogoś, z kim można było porozmawiać. To było
dziwne nie być samemu. Chociaż od początku naszej znajomości Elijah –
jak zawsze przecież – był otoczony wianuszkiem znajomych, więc wtedy uznałem,
że jestem pewien jednym z tych przypadkowo spotkanych na szlaku ktosiów, więc z
góry uznałem, że w takim razie wolę dalej sobie żyć w ciszy i samotności.
Zwłaszcza że to był moment, w którym naprawdę zacząłem kochać swoją pracę. Ale
Elijah się interesował, wpadał, zapraszał do siebie. Kiedy go pytałem, co mu
tak zależy, tłumaczył, że coś jest ze mną nie tak i on musi się dowiedzieć, o
co chodzi.
Mimowolnie zaśmiał się na to wspomnienie. Początki ich
przyjaźni były tak pokraczne, niezręczne i – mówiąc wprost – dziwne, że
Athanowi aż trudno było uwierzyć, że ich znajomość przetrwała tyle lat. I
powinna trwać dalej, przemknęło mu boleśnie przez myśl.
Gdy zaś uświadomił sobie, co chciał powiedzieć w następnej
kolejności, raz jeszcze brutalnie sobie przypomniał o obecności Arii. Lodowata
panika otoczyła go i okaleczyła niczym drut kolczasty, nie pozwalając na choćby
jeden, prosty ruch. I tylko myśl – ta jedna, prosta, tak straszna i przeraźliwa
– dawała mu choć namiastkę ukojenia.
Myśl, że prawdopodobnie i tak już wszystko zepsuł.
— Londyn… — westchnął cicho, szukając odpowiednich słów — to
był inny świat. Już Szkocja dała mi po głowie, głównie za sprawą Chambersa.
Dzięki niemu i pod jego okiem zajmowałem się nauką — czyli czymś, o co
wcześniej raczej bym się nie podejrzewał — dodał z przekąsem. — Skupiony na
czymś, co naprawdę mnie interesowało, chciałem poświęcić temu każdą wolną
chwilę. To mi pomagało… trochę — dodał, krzywiąc się lekko. — Może nie byłem już
ta narwany, ale…
Zamilkł. Chciałby już teraz powiedzieć, że on nigdy się
zapewne nie zmieni i że ta agresja, którą emanował za młodu, nigdy w nim nie
zgaśnie. Jednak uznał, że na to będzie jeszcze pora — choć jednocześnie bardzo
się tego bał.
— Pracując w Londynie — zaczął cicho, powoli, ostrożnie —
zacząłem się niby uspokajać. Już nie pędziłem z pracą na złamanie karku, jak
robiłem to na stażu. Przestałem przejmować się opinią innych, przestałem krążyć
po okolicznych miastach jak ostatnia przybłęda. Skupiony na leczeniu,
znajdowałem w tym przyjemność i odprężenie – czyli dokładnie to, o czym
opowiadał mi Chambers. Mówił — tłumaczył z delikatnym uśmiechem — że jeśli to
wszystko poczuję, to znaczy, że podjąłem słuszną decyzję i że najpewniej nigdy
nie pożałuję ścieżki, której obrałem. I rzeczywiście — przyznał — to mi bardzo
pomogło. To… — zawahał się na moment, przejęty gwałtownym lękiem — to wtedy…
wtedy zacząłem udawać. Od tamtego czasu zacząłem się zachowywać jak ten… ten,
którego wydawało ci się, że znałaś.
Odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że oto, po całym
wielkim monologu, przechodził do meritum – do jego relacji z Arią oraz do
wytłumaczenia, dlaczego nie mógł z nią być, nawet jeśli bardzo tego chciał.
Choć prawdopodobnie już nie musiał niczego tłumaczyć – Aria dość się nasłuchała
i z pewnością wychwyciła wszystko, co najgorsze, lecz jednocześnie najbardziej
znaczące.
— To wtedy — opowiadał nieco pewniejszym głosem — podjąłem
decyzję, że tak właśnie jest najlepiej – gdy jestem sam, przygwożdżony do
jednego miejsca i pracy, którą uwielbiałem. Nie byłem szczęśliwy — sprostował
takim tonem, jakby to było oczywiste — ale nie zasłużyłem na to, by być,
dlatego taki… monotonny spokój zupełnie mi wystarczył. Poza tym wiedziałem – ja
jeden! – wiedziałem, że udawałem. I uznałem, że ta monotonia jest moim
bezpiecznym azylem.
Aż pewnego dnia ktoś w ten azyl wlazł, powodując
nieodwracalne zmiany.
Długo milczał, bardzo długo, nim ułożył sobie całą historię
w głowie. Musiał wyodrębnić każdy, nawet najmniejszy szczegół, by niczego nie
pomylić. Choć wiedział, że się tak nie stanie.
Nie sposób zapomnieć jednej z najważniejszych chwil w swoim
życiu.
— Było chyba jakoś przed czwartą nad ranem — zaczął
niespodziewanie, przypominając sobie, że tamtego dnia za oknami zalegała taka
sama czerń, jak teraz. — Zostało mi jeszcze kilka godzin dyżuru, ale noc była
spokojna, więc zamierzałem pójść spać udając, że uzupełniam karty pacjentów.
Pospałem może z dwadzieścia minut — dodał, uśmiechając się na moment — gdy zbudziła
mnie nasza pielęgniarka, znana ci już Irina, by oznajmić, że mam gościa – jakiś
rozemocjonowany jegomość koniecznie chciał się widzieć ze mną i tylko ze mną.
Nie bardzo miałem na to ochotę — mruknął — ale Irina, jak to Irina, w końcu
mnie namówiła, więc zaprosiłem gościa do gabinetu. Przedstawił się — mówił
powoli, odetchnąwszy głęboko — jako James Vasco.
Nagle poczuł, że to nazwisko potrzebowało więcej czasu i
przestrzeni. Zasługiwało na ten rodzaj szacunku, w którym dźwięki rozbijały się
powoli po głowie, zalewając każdą dostępną, przytomną myśl. To nazwisko miało
zadźwięczeć im w uszach, usiąść ostrożnie na języku, mignąć przed oczami i – co
oczywiste – zdominować całą rozmowę.
— Jako światowy człowiek, niejedno widział i o niejednym
słyszał — kontynuował cicho — więc dość szybko dał mi do zrozumienia, że
wiedział, czym jestem, choć ani razu w czasie naszej rozmowy nie padło
słowo „wampir” ani żadne inne określające nasz gatunek. Ale to nie było
potrzebne. Ważne były tylko dwie rzeczy — James Vasco wiedział, co my, ci
inni potrafimy, a wizja nieśmiertelności jest łatwą pokusą. Dlatego mnie
zaskoczył, gdy mi zdradził, że nie chodzi o niego, a o jego… dziecko.
Znów to samo – tak bardzo chciał na nią spojrzeć, choćby
kątem oka. Chciał sprawdzić, jak się trzymała, jak to znosiła. Lecz najbardziej
pragnął usiąść obok niej, zamknąć szczelnie w swoich ramionach i szeptać
kłamliwie, że wszystko będzie dobrze. Ale – czy będzie?
Czuł pod skórą, że nie. Nie będzie.
— Błagał mnie o życie dla swojej córeczki — mówił nieco
stłumionym głosem, jakby dobiegał gdzieś zza jakiejś brudnej, grubej zasłony. —
Tłumaczył, że tak młode, niedoświadczone pięknem życia dzieci nie mogły go tak
prędko i niegodnie opuszczać. Zaklinał się, że zrobi wszystko, że zaciągnie
każdy dług, bylebym tylko się zgodził. A ja… nie chciałem się zgodzić — wyznał
szczerze. — Z jego opowieści wywnioskowałem, że chodzi o jakieś małe,
kilkuletnie, może kilkunastoletnie dziecko. Widziałem już dziecięce wampiry —
stworzonka zamknięte w ciele dziecka, choć o starym umyśle i pomarszczonej
zgorzknieniem duszy. Wampiryzm zatrzymywał zmiany fizyczne, więc przemienione
dziecko już nie rosło, choć ich umysł teoretycznie rozwijał się prawidłowo. Nie
mogłem na to patrzeć, uważałem to za wybryki natury, za krzywdę wobec tych
dzieci. Ostatecznie obiecałem, że postaram się pomóc, choć zastrzegłem, że
ostatecznie decyzja będzie należała tylko do mnie. Mocno się zdziwiłem —
zachichotał cicho — gdy się okazało, że panienka ma dwadzieścia trzy lata. A
gdy spytałaś — szepnął z wciąż błąkającym się po twarzy uśmiechem — czy mam
czasem jakieś zapasowe życie w kieszeni, już wiedziałem, że musiałaś mi je
podstępem wykraść i już trzymałaś je w garści.
Jakże wielką miał ochotę odwrócić się w jej stronę,
uśmiechnąć, spojrzeć z czułością i przekazać jej w ten sposób, że mimo tych
trudności, tego bólu i licznych problemów, nigdy nie żałował, że został jej
opiekunem — a przede wszystkim nigdy nie żałował, że podarował jej drugą
szansę, którą teraz Aria mogła dowolnie wykorzystać. Ale nie był w stanie,
zwłaszcza na myśl, że być może w pewnym sensie winą za całe zło, jakie ich
otaczało, można było obarczyć Jamesa Vasco.
— Gdyby tylko wiedział — dodał ciszej; delikatny uśmiech
chorobliwie drżał, niezdolny do ukazania choćby odrobiny szczęścia — komu
powierzył swoją córkę… Kiedy przyszedł do mnie twój ojciec — podjął nagle,
niespodziewanie czując, że musi to
wyjaśnić — tak naprawdę był w trakcie nauki tego mojego… udawania. Więc gdy cię
do siebie przygarnąłem, oboje się uczyliśmy — ty panowania nad wampiryzmem, a
ja panowania nad sobą. Chyba nie poszło mi tak źle — mruknął drżącym głosem, na
moment uśmiechając się nerwowo — biorąc pod uwagę, że… poza odrzuceniem… nie…
nie skrzywdziłem cię… nie w taki sposób, o jaki się bałem…
Właśnie wtedy coś gwałtownie nim szarpnęło. Nerwy zacisnęły
się na jego gardle, wściekłość zmieszana z rozpaczą usidliły wszystkie myśli.
Drżący, spięty i przerażony, nawet niw próbował się odprężyć — nie tym razem.
Tym razem ten gniew — skierowany wyłącznie do siebie — miał mu pomóc w
wytłumaczeniu Arii, w którym miejscu chciała popełnić błąd.
— I co?! — spytał głośno, nadal z trudem wpatrując się w
okno, choć tak bardzo korciło, by spojrzeć na Arię buntowniczo, by spojrzeć jej
w oczy i w tym masochistycznym pędzie nasycić się jej bólem i strachem. — Tego
właśnie chcesz? Tego? — pytał z wyraźnym niedowierzaniem. — Nie jesteś głupia,
Aria — wydyszał nieco ciszej. — Już wiesz, jak to wszystko wygląda. Już wiesz —
mówił coraz szybciej i bardziej nerwowo — dlaczego ci tłumaczyłem, że ludzie
się nie zmieniają! Chcesz dowodu? Proszę bardzo! Wiesz, co się działo, gdy
porwał cię Blome? Najpierw… najpierw zupełnie się załamałem — wyznał nieco
ciszej. — Ish i Jehanne musieli mnie zmuszać do tego, bym łaskawie zechciał cię
szukać w przerwach jęczenia, że pewnie już nie żyjesz. A potem! — krzykał
nagle, udając obłąkańczą radość. — Potem nagle wziąłem się w garść — i to jak!
— zakpił ponuro. — Najpierw rozbiłem o ścianę głowę kobiety, o której mylnie
myśleliśmy, że wie coś o miejscu twojego pobytu. Nie wiedziała — w ogóle nie
miała nic wspólnego ze sprawą — mruknął niby obojętnie, wzruszając lekko
ramionami — więc zamiast ją wypuścić, złapałem ją za włosy i kilkanaście razy z
całej siły uderzałem o ścianę. A w kącie — tłumaczył dalej, coraz bardziej
pobudzony — stały trzy więźniarki, one tam nielegalnie pracowały i pewnie ta
cała Jons je zmuszała. Trzeba było je wypuścić, były niewinne. A jednak je
zastrzeliłem. I to wszystko — dodał, coraz bardziej i agresywniej podnosząc
głos — na oczach Jehanne! Do tej pory się mnie boi, wiesz?! — warknął. — Nie
chce dać tego po sobie poznać, ale widziała mnie wtedy. I wiedziała, że gdyby
nie to nagłe opamiętanie, pomyliłbym ją z napastnikami i tak samo zamordował.
Ona o tym wiedziała. Nadal wie.
Adrenalina buzująca w jego żyłach działała jak tuż po
wypadku — choć rany były ogromne, ból jeszcze go nie atakował, choć
niewątpliwie czaił się w pobliżu, b w najmniej spodziewanym momencie uderzyć z
podwójną siłą. Bo właśnie strach, którym Jehanne go obdarzała, był jedną z tych
rzeczy, których Athan żałował najbardziej. Nawet mimo tego, że teoretycznie
było już między nimi dobrze — wiedział, że Jehanne nigdy mu tego nie zapomni.
Choćby nawet chciała — a był pewien, że bardzo by chciała.
— Isha też chciałem zabić — tłumaczył absurdalnie i
przerażająco beztroskim tonem. — Chciałem, tak myślę — sprostował,
zastanawiając się nad tym przez moment — ale chyba tak. Żeby dostać się do tego
laboratorium, w którym Blome cię więził, porwałem dzieciaka jednej z pracownic,
cały czas grożąc mu nożem. Robił za zakładnika, czemu Ish się sprzeciwił. On
wiedział — syknął z paskudnym uśmiechem — że bym zabił tego dzieciaka bez
mrugnięcia okiem. I wiedział, że taki właśnie miałem zamiar. Musiał mnie
postrzelić, żeby mi to uniemożliwić. Gdyby nie to, że wtedy liczyło się tylko
zabicie Blome’a… nie zawahałbym się.
Niespodziewanie się roześmiał — czego nie spodziewał się
nawet sam po sobie. I choć z tyłu głowy wiedział, że wybrał najgorszy na to
moment, wprost nie mógł się powstrzymać — a wszystko przez jedną myśl.
— Widzisz — zaczął, nadal przerażająco uśmiechnięty — gdy ci
powiem, że zrobiłbym dla ciebie wszystko… to nie będzie romantyczny komplement,
tylko szczera groźba.
Dopiero po tych słowach adrenalina zaczęła schodzić,
pozostawiając po sobie lodowatą pustkę, która z czasem zaczęła wypełniać się
istną paniką. Przerażony tym, co i w jaki sposób jej powiedział, zupełnie nie
wiedział, co miał dalej zrobić.
— Więc… — zaczął cicho, niepewnie, lękliwie — czy naprawdę
tego chcesz? Przecież ty mnie nawet nie znasz — prychnął, czując, jak kąciki
jego oczu wilgotnieją. — Aria, ja… Nie umiem być cały czas… tym drugim.
Chociaż bym chciał — dodał rozpaczliwie, z trudem powstrzymując łzy od tego, by
nie wypłynęły. — Dla ciebie bym chciał… Chciałbym być tym, którego znasz, ale
być nim zawsze — podkreślił — bez względu na wszystko! Chciałbym kiedyś
pomyśleć, że to już nie jest udawanie, bo oto ja — taki jestem!, a ten drugi
stał się jednocześnie pierwszym! I długo tak myślałem, wiesz? — spytał
lękliwie. — Naprawdę, przez te lata… właściwie to właśnie odkąd wziąłem cię pod
swoją opiekę… Ach, wyobraź sobie teraz, jakie to było nieodpowiedzialne z mojej
strony! Ale miałem nadzieję… taką małą, złudną… że może jednak… że może z tobą…
przy tobie… będzie inaczej…
Zamilkł nagle niczym rażony prądem, dając się choć na chwilę
ponieść tej słodkiej naiwności. Dziwił się sam sobie, ze kiedyś naprawdę żywił
tego rodzaju nadzieje.
— Myślałem… — kontynuował, choć coraz ciszej — że kiedyś
będzie… — Jak?! — Nie wiem… może jakoś… inaczej, lepiej… ale nie
będzie — szepnął z trudem, kręcąc delikatnie głową. — Miałem… musiałem być sam
— bez rodziny, bez przyjaciół. Długo mi to odpowiadało i tak byłoby lepiej.
Lepiej dla mnie — wymieniał, z boleścią przymykając powieki — lepiej dla mojej
matki, dla… dla tych wszystkich… innych kobiet… Dla Lakricii i dla Libby…
Nie dokończył. Odwracając lekko głowę, po prostu nie miał
już siły. Powiedział wszystko, co mógł, a nawet więcej
— Nie chcę, by ciebie spotkało to samo — wydusił, nerwowo
ocierając wilgotne policzki. — A… a ja nawet nie mogę ci tego obiecać! Nie
mogę, Aria… Nie mogę — kręcił nerwowo głową, resztkami woli zmuszając się do tego,
by na nią nie spojrzeć.
Nie patrzył. Nadal nie patrzył, choć z pewnością tego
pragnęła — tak samo jak on. Ale dopóki otwarcie go o to nie poprosi, Athan nie
znajdzie w sobie dość odwagi, by porwać się na tak heroiczny czyn.
Dlatego milczał. I nie patrzył. Cały czas nie patrzył.
— Ludzie się nie zmieniają — powtórzył cicho swoją odwieczną mantrę — i ja też nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz