ROZDZIAŁ 719

LEONARD

Kolejne dni były co najmniej zabawne.

Czy wszystko przebiegało zgodnie z planem Leonarda? Nie. Czy wyszedł na tym źle? Niezupełnie. Oczywiście, zabicie go przez łowczynię zdecydowanie nie mieściło się w jego celach pieczołowicie zanotowanych w mrocznym kajeciku, zwłaszcza że jego Pan był bardzo kapryśny i mógł go wskrzesić — ale też wcale nie musiał. Ostatecznie wyszło bardzo dobrze, bo pojawiając się nagle jak gdyby nigdy nic wywołał ogromny popłoch, który ta zidiociała banda usilnie próbowała ukryć — Leonard doskonale to wszystko widział. Dlatego też na poczekaniu wymyślił historyjkę o napadzie, którą swobodnie szerzył. Nie rzucał się też nadto w oczy, jednocześnie nie zapadając się zupełnie jak kamień w wodę — ot, pojawiał się to tu, to tam, jakby za niczym nie gonił, jakby nic ważnego go nie interesowało. Poza Ilarie, rzecz jasna, którą odwiedzał regularnie. Gdy mijał którąś z osób należących do tej śmiesznej, demoniej ekipy, albo ich ignorował, albo obdarzał zwykłym, uprzejmym uśmiechem lub ledwie widocznym kiwnięciem głowy. Najzabawniej było, gdy mijał łowczynię, która najwidoczniej wciąż nie pogodziła się z faktem, że nie zdołała go zabić. Przechodząc tuż obok, zachowywał się zupełnie tak, jakby była dla niego ledwie kojarzoną znajomą; ot, zwykłym przechodniem, bynajmniej nieoskarżonym o żadne morderstwo. Jakiż piękny mętlik musiał wówczas zalegać w jej małej główce! Leonard bardzo chętnie by z nią o tym porozmawiał, ale było to zbyteczne i zbyt nachalne.

Choć nie ukrywał, że niezbyt przejmował się ich podejrzeniami.

Z Ilarie na szczęście też nie było zbytniego problemu. Wprawdzie dostrzegał w niej jakąś zmianę, była momentami bardziej przygaszona i poważna, zwłaszcza wtedy, gdy myślała, że jej nie widział. Z jednej strony nic dziwnego: wokół działo się źle, a jej relacje z bratem ulegały pogorszeniu, głównie przez ich związek — o ile tak to można było nazwać. Z drugiej jednak, nie umiał oprzeć się wrażeniu, że istniało tu jakieś drugie dno, które dość niespodziewanie i niezrozumiale go martwiło i niepokoiło. Nie chodziło o gniew czy nieufność, a właśnie o strach, że może coś poszło nie tak, że może Ilarie zacznie się od niego odwracać, nawet niekoniecznie przechodząc na stronę demonów, ale tak po prostu — odejść od niego. Przejmował się tym, myślał o tym zbyt często, a za każdym razem, gdy to czynił, odczuwał wewnętrzny bunt. Ten zaś motywował go, by zrobić wszystko, by Ilarie przy sobie zatrzymać.

Dlatego też robił rzeczy, które dotąd były mu obce. Kilka dni temu zaskoczył ją bukietem kwiatów. Drobnostka, nic ważnego, ale nigdy wcześniej nie odczuwał potrzeby, by wobec kogokolwiek coś podobnego robić: zwykle wystarczała stara, dobra szkoła manipulacji. Innym razem wziął ją na piknik nad wodę. Po co? Bo poczuł napływ romantyzmu? Bo się za nią stęsknił? Nie, to wszystko z kaprysu. Bo chciał się upewnić, że Ilarie na pewno pozostanie po jego stronie, że nie zechce się od niego odwrócić.

A dlaczego tak mu na tym zależało? Tego nie wiedział. I z jakiegoś powodu czuł wewnętrznie, że nie powinien tego zgłębiać, bo wnioski mogą go zaskoczyć. Nie zgłębiał więc.

Prawdę mówiąc, nie miał większego planu na kolejne dni, ponieważ czekał na kontakt ze swoim Panem, który miał dać mu znać, gdy tylko zechce się spotkać. Do tego czasu wszystko szło względnie wedle planu: chore demony siały spustoszenie, podobnie zresztą jak koszmary pod wodzą Inkarnacji, zapewniając jego Bogu potrzebne pożywienie. Problemem nadal pozostawały trzy skradzione jednostki, ale to wciąż nie była aż tak duża strata, by nad nią zbytnio rozpaczać. Leonard miał więc robić to, co robił zazwyczaj: szerzyć wiarę w Tridamosa, nadzorować pracę chorych demonów i siać zamęt wśród tych, którzy starali się wyśledzić cały ten spisek. Na szczęście ci byli na tyle gramotni, że z ostatnim punktem Leonard nie miał aż tyle problemów.

Pomijając zamordowanie go przez łowczynię, rzecz jasna.

 

— Przydałaby się jeszcze jakaś masakra! Hmm, tylko tak, żeby się ten mój braciszek nie przyczepił. Ale, no wiesz, ja potrzebuję takiego efektu „wow”! To musi być coś, co od razu się zauważy w światku dziwadeł! Coś, co ich poruszy, wystraszy! Teraz, jak są tacy nieświadomi i bezbronni, to jaka to zabawa? Demony ich zarżną i tyle. Nie to, że to źle, bo przeciwnie! Dzięki temu mam co jeść, tak? Ale… nudzę się. LEONARD! NUDZĘ SIĘ!

Kapłan nawet nie drgnął, bez słowa i choćby cienia emocji na twarzy wysłuchując monologu swojego Pana. Nie dało się ukryć, że było to bardzo kapryśne stworzenie i, jak na bogów przystało, równie rozrywkowe. Nie mógł więc tak po prostu patrzeć, jak jego spichlerz stopniowo się zapełniał, bo nie było w tym ani grama akcji i adrenaliny. Jednak Leonard nie od tego był, by urozmaicać zlecone mu zadania, tylko by je realizować od A do Z. Dlatego nie odbierał tego monologu jako reprymendy, a raczej jak gderanie znudzonego, rozochoconego staruszka.

  Zarżnij dla mnie tych, no — Batara Kala zamachał energicznie rękami — no… no, tych… Jak się te dziwaczne stwory w zielonych wdziankach nazywa… A!, skepnury! Co za głupia nazwa. Zarżnij mi ich… ale zostaw po jednej samiczce i samcu. Niech się na przyszłość rozmnażają, bo całkiem smaczni są i tak całkiem to ja bym z nich zrezygnować nie chciał.

— Pozostały już tylko dwa rody tej rasy, oba ze sobą spokrewnione — zauważył spokojnie Leonard.

Nieprzejęty tym spostrzeżeniem bóg jedynie wzruszył ramionami.

— Jak będą chcieli, by rasa przetrwała, to się kuzyn z kuzynką nie powstydzą. A jak zmutowane się z tego porodzą, to jeszcze zabawniej.

Leonard pokiwał głową, dając tym samym znak, że jego Pan mógł uznać to zadanie za zrealizowane.

— I myśl nad tą katastrofą! — upomniał go, udając surowy ton. — Ja naprawdę potrzebuję jakiejś bomby! Mam jeden mały pomysł… ale mały — mruknął z niezadowoleniem. — Wywoła poruszenie w niezbyt licznym kręgu, choć z potencjałem na rozprzestrzenienie się strachu i plotek. Ale to nadal czegoś większego trzeba. Więc MYŚL, LEONARD, MYŚL!

— Tak jest, Panie.

Nie pytał jeszcze o wspomniany mały pomysł, bo wiedział, że Batara Kala wkrótce sam o nim wspomni; nie należało go poganiać. Leonard jednak myślał, że najpierw bóstwo znów zacznie mówić o tym, jakie jest znudzone, w międzyczasie zupełnie o tym małym pomyśle zapominając.

Nie zapomniał.

— Zabij mi — mamrotał nieprzejęty — tę dwójkę. Tak dla hecy — zarechotał na koniec, wyraźnie z siebie zadowolony.

Leonard zmarszczył brwi, doszukując się licznych dziur informacyjnych w tym komunikacie.

— Jaką dwójkę, Panie?

— Nooo tęęę — jęknął z lekkim zniecierpliwieniem — tego plastusia i tą twoją!

Pierwsze uderzenie gorąca wzięło się nie wiadomo skąd, zwłaszcza że w pierwszej sekundzie Leonard nawet nie zrozumiał, kogo Batara Kala mógł mieć na myśli.

W drugiej sekundzie pojął, że nie chciał tego rozumieć.

— Czy mógłbyś, Panie — zaczął ostrożnie, doskonale wiedząc, że stąpał po bardzo cienkim lodzie — sprecyzować, co…

— NO TO RODZEŃSTWO NO! — krzyknął, tym razem już całkiem zniecierpliwmy. — Tych Dimatrescu czy jak oni się tam zwą! Tego plastusia i tą twoją obecną zabawkę! Dość się nią nabawiłeś, pewnie już ci się znudziła, a ty myślisz, że ja cię zmuszam do dalszej zabawy. No więc cię uwalniam. Babcia ich dycha jeszcze, nie? I niech dycha. Starość to dostateczna kara. Ale to rodzeństwo to mi zabij. Tam u nich jest zbyt spokojnie, przyda się trochę ruchu i emocji. To zabij mi ich. A!, masz! — rzucił w stronę Leonarda czarnym pudełkiem, na pierwszy rzut oka zwykłym blaszakiem. — Jak już ich ciepniesz, zamknij mi ich w tej śniadaniówce. Zjem se ich przy jakiejś lepszej okazji. I wino jakieś dobre do nich dobiorę. Do tego plastusia to pewnie jakieś słodkie, mdłe wystarczy, ale do panienki to wytrawne! Bo ona sama, no wiesz, całkiem wytrawna, nie? — zarechotał lubieżnie.

Po podaniu nazwiska Leonard automatycznie się wyłączył, dalej już nie słuchał, a pudełko złapał całkowicie instynktownie. Zamiast tego całym sobą skupiał się na tym, co zlecił mu jego Pan. W pierwszej chwili był pewien, że nie zrozumiał. Niespodziewanie i po raz pierwszy w życiu doznał dziwnego uczucia, jakby ktoś uderzył go mocniej w głowie, przez co obraz delikatnie i tylko na moment nieco się zamazał i rozpłynął, jakby wszystko, co teraz przeżywał, wydarzało się we śnie. Ogarnięty tym dziwnym, nieprzyjemnie nieprzytomnym uczuciem nie zareagował tak, jak zareagować powinien, czyli natychmiastowym potwierdzeniem. Zamiast tego zachowywał się tak, jakby niczego nie usłyszał i wciąż czekał na słowa swojego Pana. Jednak żadne inne nie nadchodziły, sprawiając, że w uszach i myślach Leonarda coraz głośniej i odważniej rozbrzmiewał ten przedziwny, niespodziewany rozkaz. A im bardziej panoszył się w jego głowie, tym większy mętlik pozostawiał.

Mętlikowi towarzyszyły kolejne fizyczne dolegliwości, bo niespodziewanie poczuł jakiś ciężar, stopniowo osiadający się na jego piersi. Nie był przez to w stanie zaczerpnąć głębokiego oddechu, pozwalając sobie tylko na krótkie, płytkie, stanowczo niewystarczające wdechy. Usta miał zaciśnięte boleśnie mocno, przez co zlały się w jedną, bladą od wysiłku linię. I podczas gdy wewnętrznie odczuwał sygnały niepewności, strachu i buntu, jego ciało reagowało instynktownie, a głowa sama się poruszyła w górę i w dół na znak akceptacji zadania.

Choć tym razem, jak rzadko, miał ochotę zaprotestować. Wiedział jednak, że byłoby to nierozsądne; wytykanie błędu komuś takiemu jak Batara Kala byłoby bardziej niż ryzykowne. Kłopot w tym, że jednocześnie Leonard nie wyrzekł ani słowa. Milczał, cały czas zbyt przejęty i skupiony na tym, co usłyszał. To niecodzienne zachowanie nie mogło ujść uwadze boga — i nie uszło.

— Leonard — zaczął bóg ostrzegawczo, wyrywając go z ponurego, zaciemnionego zamyślenia — ty już przestań się wydurniać i udawać, że ci zależy! Ta mała i tak nam już nie jest do niczego potrzebna. Znajdziesz sobie kolejną zabawkę, więc już mi tu nie jęcz!

— Nie jęczę.

— No i bardzo dobrze. To co, śmigniesz mi ich tam?

— Tak, Panie.

— No i świetnie. To chciałem usłyszeć. Nie spiesz się z tym — bóg machnął lekceważąco ręką. — To nic pilnego. Ot, kwestia rozrywki.

Kwestia rozrywki. Niespodziewanie te słowa wbiły się pazurami w jego pierś, zaciskając pięść w taki sposób, aby zadać jak najwięcej tego dziwnego dyskomfortu, jakim był ból psychiczny. Korciło go, by spytać: dlaczego, ale w zasadzie Batara Kala już odpowiedział na to pytanie. „Kwestia rozrywki” była dla Leonarda dramatycznie mało konkretna, ale gdyby zaczął drążyć temat, znowu zwróciłby uwagę na swoje „przejmowanie się”.

Bo przecież przejmować się nie powinien. Czymże niby? Wszak nie zabawką, jaką musiała być Ilarie.

 

Po wyjściu ze spotkania ze swym Panem, myślał już tylko o tym, jak zabić rodzeństwo.

Myślał o tym, bo takie myślenie narzucił mu jego Pan. Przyjęcie rozkazu oznacza, że ów rozkaz został już tak właściwie wykonany — nie było mowy o żadnym zaniechaniu lub, co gorsza, sprzeciwie. Jak zareagowałby Batara Kala, gdyby Leonard odmówił? Nie wiedział i nigdy nie zamierzał się dowiedzieć, lecz mógł się tylko domyślić, że nie skończyłoby się to dla niego zbyt szczęśliwie. Więc czy zamierzał ryzykować? Nie. Czy zamierzał oszczędzić rodzeństwo? Nie. Czy żal mu było Ilarie, z którą spędził tak dużo ostatniego czasu?

Odpowiedź prześlizgnęła mu się przez myśli, lecz na szczęście na tyle szybko, że nie zdołał jej uchwycić i uformować. I dobrze, bo niezbyt by mu się spodobała. Zamiast tego mógł więc ułożyć swoją własną odpowiedź: nie.

Jakże mało mocy było w tym jednym słowie.

Wydostawszy się z eterycznego świata, jaki uformował dla nich Batara Kala specjalnie na potrzeby tej rozmowy, wreszcie mógł odetchnąć świeżym powietrzem. Rozejrzał się dookoła i zorientował się, że odkąd wyszedł, był tak głęboko pogrążony w myślach, że nawet nie zauważył, że szedł parkową alejką. Nad przechodniami, poza pełnymi ubytków żółtawo-pomarańczowymi koronami drzew wisiało mleczno-szare, spokojne niebo. Płynąca nieopodal rzeka zdawała się współdzielić tę wszechobecną szarość, przybierając jeszcze ciemniejszy, bardziej ponury odcień. Ale nie odstraszało to ludzi karmiących kaczki lub przechadzających się wzdłuż brzegu. Śmiali się, spacerowali, zadzierali głowy, ze spokojem i błogością patrząc na wolno, leniwie wręcz snujące się chmury. Ich marsz był tak monotonny, tak…

Tak mdły…

Niespodziewanie poczuł, jak od żołądka aż do gardła pnie się jakieś bardzo nieprzyjemne ciepło. W następnej sekundzie Leonard zorientował się, że coś go dławi, z wysiłkiem zgiął się w pół, po czym zwymiotował, kaszląc i charkając. Gdy już wypluł ślinę zmieszaną z żółcią, szeroko otwartymi, załzawionymi z wysiłku oczami wpatrywał się w to, co właśnie po sobie zostawił. Co się z nim działo? Dlaczego, do diabła jedynego, wymiotował, skoro nie był nawet do końca człowiekiem? Nie rozumiał tego tak samo jak faktu, że gdy próbował się wyprostować, cały lekko drżał, a nogi miał jak z waty. Zrobienie choćby kroku było ogromnym wyzwaniem, dlatego bardzo szybko z tego zrezygnował i po wykonaniu zaledwie kilku kroków opadł na trawę. Potrzebował po prostu kilku głębszych wdechów. Musiał odpocząć, wziąć się za siebie i ruszyć dalej. Musiał obmyślić plan, jak skutecznie zrealizować rozkaz. Ten dzień da sobie na rozmyślanie, następny na realizację. Dziś i tak działo się z nim coś dziwnego, więc tak ważną kwestię stanowczo należało przełożyć na później. Musiał przecież trzeźwo myśleć, a teraz czuł się jak pijany. 

Postanowił więc wrócić do domu. I choć myśli kierował ku tej małej, biednej ruderze, splądrowanej niedawno przez demony, nogi poprowadziły go zupełnie gdzieś indziej, bo do rezydencji rodziny Dumitrescu, gdzie dzięki uprzejmości Eleny miał swoją komnatę. Dlaczego chciał iść akurat tam? Nie wiedział, choć miał pewne mętne, niejasne przeczucia, do których nie chciał się przyznać. Jedno tylko było pewne: im bardziej się zbliżał do rezydencji, tym większy czuł ciężar.

Być może dlatego niespodziewanie zmienił kierunek.

Pod hotel przyszedł w pełni umyślnie. Chciał tylko jednego: zobaczyć Ilarie. Po raz ostatni. Albo, będąc bardziej precyzyjnym, przedostatni. Ostatni będzie, gdy stanie przed nią w roli kata. Dając jej i sobie jeszcze trochę czasu, chciał spędzić z nią chociaż godzinkę, może dwie. Tak jak każdego dnia. Tym razem musiał tylko ukrywać, że było coś nie tak, choć ona na pewno to zauważy. A on wtedy skłamie, jak przez cały czas ich znajomości. W pewnym sensie więc to spotkanie nie będzie się znacząco różnić od poprzednich.

Nawet jeśli różnić się będzie wszystkim.

 

Czy ją kochał? Nie. Oczywiście, że nie. Jasnym więc było, że kłamał, gdy jej to wyznawał. Wątpił natomiast, by i ona kłamała.

Ale nie, nie kochał jej. Owszem, czuł wobec niej pewnego rodzaju przywiązanie. Lubił się z nią widywać, lubił spędzać z nią czas i czuł wtedy, że nie potrzebował nikogo innego. Gdy się z nią rozstawał, jego myśli prędzej czy później wracały do niej, nawet wtedy, gdy nie powinny, gdy zajmował się własnymi obowiązkami. Gdy jej nie widział, chciał ją zobaczyć, zdając sobie sprawę z tęsknoty, jaka go trawiła. Uczył się dzięki niej, że jego ulubiona faktura to faktura jej skóry, że ulubiony zapach to zapach perfum, których używała. Jego ulubionym kolorem okazał się kolor jej oczu, tak głęboki i unikatowy, a ulubionym dźwiękiem był dźwięk jej głosu, a już nade wszystko jej śmiechu.

Ale to wszystko w gruncie rzeczy były tylko drobnostki. Chyba że właśnie ten zbiór cech ludzie nazywali miłością. Czyżby? Naprawdę chodziłoby tylko o to?

Leonard spodziewał się po tym mitycznym określeniu czegoś więcej. Sam nie wiedział czego, ale na pewno czegoś większego, ważniejszego, potężniejszego — a nie tak małego, subtelnego, teoretycznie niewiele znaczącego. Dla Leonarda, który nigdy miłości nie zaznał, jasnym się wydawało, że gdyby poczuł ją wobec kogoś, od razu by to zauważył: jakby jakaś szufladka z trzaskiem otworzyła się w jego głowie i sercu. To powinno być coś, co sprawi, że przestanie myśleć o czymkolwiek innym poza obiektem swoich uczuć, któremu poświęci absolutnie wszystko.

Czy więc byłby w stanie zabić kogoś, kogo kocha? Wedle definicji Leonarda: nie. Wniosek musiał być więc jeden: nie kochał jej.

Tylko dlaczego rozpacz od środka rozrywała go na kawałki?

 

— Będę musiał wyjechać. Na jakiś czas. Mam nadzieję, że nie za długo.

Dlaczego tak nagle wystraszył się zadania jej jednego pytania? Spytania, czy będzie na niego czekać? Oczywiście: z obawy przed przeczącą odpowiedzią.

— Sprawy biznesowe — wzruszył niby obojętnie ramionami — dość nagła sprawa. Ale mam nadzieję, że krótka. Lubię Bukareszt. Lubię tu wracać, dlatego chciałbym tu wrócić, gdy już wszystko załatwię. A ty? Chciałabyś?

A jednak spytał. Pokrętnie, niepewnie, nie tak wprost, ale spytał. Z jakiegoś powodu po prostu nie mógł się powstrzymać, zwłaszcza że miał nadzieję usłyszeć tylko jeden wariant odpowiedzi. Tylko po co? Przecież wyjazd był tylko wymówką. Nie chciał, by Ilarie mogła powiązać z nim kwestię swojej śmierci…

Oh, jak to absurdalnie brzmiało! Wstydziłby się swojego podłego uczynku nawet przed jej trupem!

Nie wiedział jeszcze, jak to zrobi. Czy osobiście? A może z użyciem chorych demonów, by podkręcić konflikt we wrogim obozie? Ktokolwiek by to był, musiało minąć kilka godzin, a wśród nich parę spędzonych z Ilarie, by Leonard zrozumiał, że nie znajdował w sobie dość odwagi, by zrealizować rozkaz Pana, stojąc twarzą w twarz przed swoją ofiarą. Może tego chłopaka, jej brata, zabiłby bez trudu, ale nie ją. Przed nią chciał udawać, a gdy już śmierć zajrzy jej w oczy, nie chciał, by widziała jego.

— Chciałbym — kontynuował mowę, która z perspektywy czasu nie miała żadnego, absolutnie żadnego znaczenia — byśmy… gdy już wrócę… byśmy usiedli na spokojnie i ustalili, co nas tak naprawdę łączy. I co chcemy, by nas łączyło. Żadne z nas nie wzięło pod uwagę tak… emocjonalnego obrotu spraw i żadne z nas nie jest na to przygotowane. Ale chciałbym się na to przygotować. I chciałbym móc wprost opowiedzieć ci o wszystkim, co czuję.

Mówił dalej. A im więcej, tym znaczenie bardziej nikło.

— Nie kłamałem, gdy powiedziałem, że cię kocham.

Tego wprawdzie nie był pewien, ale im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mocniej rozumiał i odczuwał, że miłość w istocie była zbiorem subtelności, że wcale nie była niczym młot pneumatyczny, że wcale nie była wypisana na czole wielkimi literami, a delikatną, drobną kursywą. I jeśli to rzeczywiście wszystko było prawdą, to teoria stała się faktem i oto Leonard naprawdę kogoś pokochał.

Dlaczego uświadomił to sobie akurat teraz, gdy wiedział, że miał ją zabić?

Prawdopodobnie właśnie dlatego. Bez poczucia zagrożenia zapewne jeszcze długo nie poddawałby tematu miłości pod swoje przemyślenia, tym samym nadal będąc przekonanym, że okłamał ją w swym wyznaniu miłości.

— I wiem — ciągnął dalej — że i ty nie kłamałaś, gdy powiedziałaś to samo mnie. Może… może więc… spróbowalibyśmy to sobie jakoś poukładać? Niebawem. Gdy tylko wrócę.

Po co on jej to wszystko mówił? Po co? Co go do tego popychało? Cokolwiek to było, było bardzo silne i coraz głębiej zanurzało go w swoim idealnym, wyimaginowanym świecie, w którym nie dostał żadnego, tak makabrycznego zlecenia. Miał prawo się nawet obawiać, że jeśli dłużej będzie sam siebie tak perfidnie okłamywał, zacznie w to wierzyć, jawnie ignorując rozkaz swego Pana. To zaś z pewnością nie pozostałoby niezauważone i pozbawione kary.

Ale nie chciał odebrać sobie tych ostatków przyjemności.

— Wrócę — dodał na sam koniec, posyłając jej słaby, wyjątkowo smutny uśmiech. — Wrócę najszybciej jak mogę.

 

Wieczorem wrócił do swojej splądrowanej rudery. Meble wciąż były poprzewracane, Leonard nie miał czasu ani głowy do tego, by to uprzątnąć. I zamiast się tym zająć, usiadł na skraju łóżka, zupełnie nieprzejęty ciemnościami jesiennego wieczora, które coraz śmielej rozgaszczały się w sypialnym, niewielkim pokoiku. I tak siedząc, przez jakiś czas nie myślał zupełnie o niczym; szok wytworzył ogromną pustkę w jego głowie. I dopiero gdy po tej czystce zaczęły się zbierać kolejne myśli, w Leonarda trafiła jak grom z jasnego nieba prosta myśl.

Nie był w stanie jej zabić.

Wiedział, że nie był. Znał swoje możliwości i wiedział, które granice mógł naginać, a które pozostawały niezmienne. Jednak: co mógł z tym zrobić? Batara Kala mu nie wybaczy sprzeciwu; jako jego Stwórca, równie łatwo mógł zakończyć jego żywot, co go rozpocząć. Czy warto było poświęcać największą wartość, życie, dla kogoś innego? Rozum podpowiadał, że nie, ale i tak to Leonarda jakoś nie przekonywało. I bynajmniej nie chodziło o zrzucenie odpowiedzialności za zabójstwo na kogoś innego, a fakt, że już nigdy nie ujrzałby Ilarie. Nie mógł się przemóc, by to zaakceptować, choć jednocześnie nie wiedział, co zrobić. Musiał dać sobie parę dni na przemyślenia. Tak jak powiedział mu jego Pan: to nic pilnego. Więc poczeka. Pomyśli.

Poczeka.

 

Następne dni nie przyniosły żadnej ulgi. Coraz śmielej za to skłaniały go ku wyjątkowo ryzykownemu, szalonemu pomysłowi.

Nie istniał bowiem na świecie ani jeden człowiek, który wybawiłby go z tej patowej sytuacji. Odmowa wykonania rozkazu oznaczałaby śmierć nie tylko dla niego, ale i niechybnie dla Ilarie i całej jej rodziny. Batara Kala potrafił poruszać się w ziemskiej rzeczywistości, co zresztą czynił niejednokrotnie, Leonardem zaś wysługiwał się przede wszystkim dla własnej wygody. Teoretycznie więc kapłan nie miał żadnego pola ruchu. Należało więc zwrócić się do kogoś, kto posiadał chociaż równię mocy jego Pana. Kimś takim był boski brat, Dis Patre.

Dis Patre był bóstwem równie kapryśnym, co jego brat, jednak żyjący w zupełnie innej sferze, dzięki czemu obaj nie musieli krzyżować swoich interesów, co niechybnie skończyłoby się źle. Wedle legendy, ojciec braci prędko zauważył, że z Dis Patre nie było większych problemów, natomiast Batara Kala powstał jako stworzenie wyjątkowo żarłoczne, pochłaniające wszystko, co uważał za interesujące. Aby zahamować jego apetyt, ojciec nałożył na syna ograniczenie: mógł się on żywić wyłącznie jednym typem pożywienia. Padło na stworzenia żyjące głęboko pod nimi, które przejawiały jakieś wyjątkowe zdolności i różniły się znacząco od tej przeważającej liczebnościowo, dość zwyczajnej reszty. Duszę tych specjalnych jednostek były bardziej sycące, lecz istniał w tym haczyk: większość z nich była nieśmiertelna lub długowieczna. Batara Kala musiał więc się natrudzić, skupiając swoją uwagę nie tylko na jedzeniu, ale na samym zdobyciu ów pożywienia.

Dis Patre natomiast, ten łagodniejszy z braci, żywił się duszami zwykłych śmiertelników. Było ich aż nadto, dlatego nie tylko nie cierpiał głodu ani nie musiał się specjalnie silić w zdobywaniu pokarmu, ale i dzielił się z innymi bóstwami, których ludzie uważali za bogów śmierci. Najważniejsze było jednak to, że Dis Patre był tak samo władny jak jego brat, co oznaczało, że czysto teoretycznie mógł mu jakoś pomóc. Jak? Wstawić się za niego przed jego Panem? Uchronić Ilarie, ukryć ją jakoś? W zasadzie Leonard nie wiedział, czego oczekiwał. Pewne było tylko to, że tylko tam mógł szukać pomocy.

Znalezienie sposobu na dostanie się świata sobie zupełnie przeciwnego nie było łatwe. Bo choć obaj bracia związani byli ze śmiercią, atrybutem Dis Patre było światło. Jego Stwórca, jak łatwo się domyślić, dysponował mrokiem, więc żeby dostać się do wymiaru Dis Patre, Leonard musiał uzyskać dostęp do artefaktu, który zawierał w sobie cząsteczki energii samego słońca. O ile zdobycie go nie było aż takie trudne, użycie artefaktu było dla Leonarda wyjątkowo bolesne: kontakt z tak potężną ilością najczystszej słonecznej energii zwykłego śmiertelnika zabiłoby w sekundę, jego zaś ogłuszyło i otępiło potwornym bólem, który promieniował w nim jeszcze przez wiele godzin. Mimo to, choć z ogromnym trudem, zdołał dostrzec mityczne światło, które miało go poprowadzić do właściwych wrót. Podobno śmiertelnicy przechodzili tym jaśniejącym korytarzem, gdy umierali, on jednak umrzeć nie mógł, co umożliwiało mu dotarcie do samego Dis Patre.

Pałac, do którego zaprowadził go korytarz, był iście przepiękny, choć wcale nie kojarzył się ze światłem. Zbity z wielu węższych i szerszych, wyższych i niższych wieżyczek o czarnych ścianach, złotych wykroczeniach i ogromnych, złotych kopułach, zatopiony był w morzu delikatnej, sunącej z wolna mgle. Do wysokich, bogato zdobionych wrót prowadziły szerokie, choć zwężające się u szczytu schody, otoczone po obu stronach strzelistymi kolumnami, które na swych łukowatych łączeniach dźwigały ciężar niewielkich, upstrzonych wieżyczkami balkonów. Wszędzie dookoła paliły się latarnie rzucające ciepłe, pomarańczowawe światło, które w niezwykły sposób przebijało się przez wszechobecną mgłę, tworząc pewien tajemniczy, choć dość przyjemny klimat.

Wnętrze pałacu było zgoła podobne do zewnętrznych fasad, choć wypełnione labiryntem mnóstwa wąskich korytarzy. Jego natomiast poprowadzono do największej z sal, w której rezydować miał sam Dis Patre. Doprowadził go do niego wysoki, szczupły sługa wyglądający trochę jak starszawy wiking: porytą zmarszczkami, choć uprzejmą twarz okalały ciemne, nieco splątane włosy. Oczy miał bystre, skupione, choć ciepłe, a brodę splecioną w luźny warkoczyk. Najbardziej wyraziste i imponujące były jednak jego sumiaste wąsy, o które — to nie ulegało żadnym wątpliwościom — pieczołowicie dbał. Według Leonarda, wyglądały dość śmiesznie w kontraście z całą tą ponurą otoczką, ale on sam nie był w nastroju, aby takie śmiesznostki jakkolwiek komentować.

Gdy stanął przed obliczem Dis Patre, naraz urosły w Leonardzie dwa skrajne wrażenia. Po pierwsze, jego odzywki i zachowania świadczyły o niedojrzałości, która z pewnością była cechą wspólną braci. Po drugie jednak, jego wygląd zewnętrzny był dość… drapieżny. Włosy miał ciemne, krótkie, ostro przystrzyżone, uszy delikatnie wydłużone, ostro zakończone, cerę bladą, a uśmiech wyjątkowo paskudny, opatrzony nieco dłuższymi kłami. Ciało zamknięte miał w ciemnej, połyskującej zbroi, z pleców zaś sterczały wielkie, rozłożyste skrzydła, przypominające nieco te nietoperze. Dis Patre bynajmniej więc nie wyglądał jak jaśniejące łaską pańską bóstwo prowadzące owieczki ku wiecznym łąkom. Bardziej przypominał drapieżnika, którego żywiołem była krwawa wojna.

Pojawienie się Leonarda wzbudziło gniew boga — i to do tego stopnia, że zburzył jedną ze ścianek. Leonard w duchu dziękował temu sumiastemu wikingowi, któremu na imię było, nomen omen, Sum, bo gdyby nie jego cudowna umiejętność łagodzenia nerwów Dis Patre, ta rozmowa mogła się skończyć jeszcze nim się na dobre zaczęła. Na szczęście w końcu doszedł do głosu, więc zanim przeszedł do rzeczy, postanowił się przedstawić i odpowiedzieć na garść pytań, którymi cisnął w niego gospodarz.

— Jam Leonard, jestem istotą stworzoną przez twego brata. Batara Kala stworzył mnie, abym był jego ziemskim pośrednikiem i abym w jego imieniu załatwiał najpilniejsze kwestie. Jestem także kapłanem wiary, którą pragnie rozszerzyć.

Czuł, że poruszenie tematu wiary nie spodoba się jego rozmówcy, ale musiał być szczery.

— I… tak — odpowiedział powoli, ostrożnie. — Batara Kala zdobył dość eliksiru, aby swobodnie poruszać się po ziemi. Nastał czas głodu, mój Pan poszukuje sposobu na zdobycie możliwie jak najwięcej pożywienia. I znowu używa do tego podstępu. Chce wykańczać umierające rasy, aby zupełnie wymazać je z ziemskiego padołu.

Zdawał sobie sprawę, że jeśli jego Pan dowie się o tych zeznaniach, zostanie ukarany najsurowiej, jak to tylko możliwe. Jednak prawda była taka, że sama jego obecność tutaj była czynem dostatecznie niewybaczalnym, dlatego Leonard musiał dalej grać w otwarte karty.

— Posługuje się też chorymi demonami — kontynuował, podsyłając coraz to ciekawsze smaczki. — Jak wiesz, Panie, to istoty nieśmiertelne, dlatego Batara Kala nie może się nimi żywić, choć bardzo by chciał. Dlatego tak ich nienawidzi i dlatego gdy spostrzegł, że wiele z nich jest chorych i poza kontrolą ich przywódcy, postanowił to wykorzystać.

To także mogło się nie spodobać bóstwu i choć Leonard czuł się bardzo źle, tak po prostu donosząc na swojego Stwórcę, musiał to zrobić. Przecież Batara Kala i tak przeżyje, jemu nie stanie się krzywda, lecz Ilarie, gdyby mogła być chroniona lub gdyby Dis Patre mógł wpłynąć na brata… Była to gra warta świeczki.

— Mówię ci to wszystko po to, ponieważ nie mam władzy, aby zapobiec twemu bratu. A…

Bał przejść się do meritum, bo im dłużej o tym myślał, tym bardziej idiotycznie to brzmiało.

— Nie jestem w stanie wykonać rozkazu, który mi zlecił. To, jak wiesz, Panie, jest równoznaczne z moją śmiercią. Jestem na to gotowy — pochylił lekko głowę w geście ukłonu — jednak na tym się nie skończy, a mój Pan, niesiony nienawiścią, rozleje ten śmiercionośny żar na innych. Zwłaszcza… zwłaszcza na cel rozkazu, którego nie mogę wykonać.

Urwał na moment, przejęty bólem na samą myśl o co prosił, czego się zrzekał i na rzecz czego, a raczej kogo, to wszystko robił.

— Jago dziecię stworzone przez Batara Kala — rzekł dumnie, podnosząc głowę — muszę odwrócić się od mego ojca, choć robię to z bólem i nieszczęściem w sercu. Mimo to proszę cię, Panie, o pomoc w unieszkodliwieniu twego brata. Kilka dni temu zaledwie zdradził mi, że wciąż jest głodny, że szykować ma jakąś katastrofę, która pochłonie setki i tysiące dusz. Dobrze wiesz, jaki potrafi być bezwzględny — przekonywał. — Pomóż mi, a ja oferuje ci siebie jako narzędzie, którym możemy położyć kres temu szaleństwu. Batara Kala chce stworzyć ze świata poniżej nas swój własny folwark. Zaprzągł już do tego ziemskie istoty, jakimi są koszmary. On kroczek po kroczku chce przejąć tam władzę, a ja… — zawahał się na moment — ja miałem być jednym z ważniejszych trybików w jego maszynie.

Krążył bardzo dookoła, nie mówiąc wprost o prawdziwym celu tej dalekiej wędrówki, lecz bał się, że tym jakże trywialnym powodem zniechęci Dis Patre do pomocy. Obawiał się jednak, że tymi unikami wkrótce mocno go rozgniewa, dlatego wreszcie postanowił przejść do rzeczy.

— Mój Pan — zaczął ostrożnie — stworzył mnie na podobieństwo tych, miedzy którymi miałem się wmieszać i z którymi miałem żyć: ludzi. Odebrał mi możliwość odczuwania fizycznego bólu, nie czuję głodu ni pragnienia, nie sięga mnie także śmierć, lecz nie pozbawił mnie uczuć i emocji, abym nie wyróżniał się zbytnio od innych przedstawicieli tej rasy. Te uczucia… to one mnie zgubiły — przyznał ze wstydem — bo to nimi obdarzyłem jedną z ziemskich kobiet. I to ją, wraz z jej bratem, Batara Kala nakazał mi zabić. Jestem więcej niż pewien — podjął żywiej — że mój Pan doskonale o tym wiedział, a to zabójstwo to próba, której… której nie jestem w stanie przejść. To dlatego… oddaję się w twoją łaskę i niełaskę, Panie — Leonard uklęknął, głęboko się kłaniając — i uniżenie proszę o pomoc.

Wiedział, że ryzykował właśnie dosłownie wszystko. I to dla kogo? Dla jednej kobiety poznanej kilka tygodni temu. Czy to nie brzmiało absurdalnie? Brzmiało. Więc czy warto było aż tak się dla niej poświęcać?

Twierdząca odpowiedź na to pytanie była jedynym, czego Leonard był w tamtym momencie pewien.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^