ROZDZIAŁ 679

LEONARD

Już pierwsze słowa Ilarie uświadomiły Leonardowi, że wampirzyca błyskawicznie chwyciła haczyk. Czyżby tak długo nie miała żadnego mężczyzny? Albo, co mniej radykalne, od dawna nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć, do kogo z własnej woli chciałaby się przywiązać. Z pozoru wydawało się, że jej brat, Petre, mógł być taką osobą, ale chyba coś za kulisami było nie tak, skoro martwiła się w pierwszej kolejności o niego. Być może uznała, że rodzeństwo będzie dbało o siebie wzajemnie, dlatego nie trzeba tego roztrząsać, on natomiast niby nie miał nikogo, kto mógłby go ostrzec przed złem. Cokolwiek by to nie było, Ilarie okazała się śmiesznie podatna na wyższe uczucia. Nieco top Leonarda rozczarowało; początkowo wyglądała na bardziej zaciekłą i niedostępną. Myślał, że będzie musiał się trochę natrudzić, że jego plan manipulacji dziewczyną będzie musiał się rozbić o kilka etapów — ale nic z tego. Natychmiast, przy jednym niepokojącym sygnale, przybiegła do niego, by go ostrzec. Leonard bardzo to doceniał i bardzo mu się to podobało. A na pewno znacznie ułatwiło mu to robotę.

Mimo wewnętrznego zadowolenia, pozostawał spokojny. Bez słowa sprzeciwu wysłuchał wszystkiego, co Ilarie miała mu do powiedzenia, czasami tylko marszcząc brwi w geście niepokoju, zamyślenia lub skupienia. Bardzo łatwo szło mu udawanie lekko rozemocjonowanego, a Ilarie najwyraźniej czuła ulgę, że mu o tym powiedziała.

— Ja? W niebezpieczeństwie? — spytał, będąc pod niespokojnym wrażeniem tego stwierdzenia. — Och… daimony — westchnął ze zmartwieniem. — Wyczuwałem ich obecność w pobliżu, jeszcze zanim dowiedziałem się, że zamieszkują wasz hotel. To bardzo niebezpieczne istoty — rzekł ze zmartwieniem — i to bardzo niedobrze, że są tak blisko ciebie i twojej rodziny. Daimony to spaczone istoty, do szczętu przeżarte przez zło. Zbyt niegodne, by żyć wśród tych, którzy dobro i zło na pół dzielili, przegnani zostali do życia w odosobnieniu. Ale zbyt głodni głoszenia swych grzesznych proroctw i pokus, próbowali z całych swych wielkich i potężnych sił przedostać się do naszego świata. Tych, którzy już tu trafili, trudno wygnać — wyjaśnił zaniepokojonym tonem — dlatego najlepiej trzymać się ich z daleka i odrzucać wszelkie okazje do rozmów. One mową ludzi czarują — przestrzegł. — Sprytne to stworzenia i bardzo elokwentne. Uczonych udają, wrażliwych i empatycznych, ale to podstęp jedynie. Oni, przez to, że jedynie uciekli, a do świata tego nie należą, nie mają aż takiej wielkiej mocy, dlatego jak na razie wystarczy i tobie, i mnie, i wszystkim twoim bliskim, z dala się od nich trzymać. Ale — westchnął ciężko — to i tak duży kłopot, ta ich obecność tutaj.

Uśmiechnął się delikatnie, niemal ze wzruszeniem, gdy słuchał, jak Ilarie wyraża niepokój o jego życie.

— Nic — rzekł cicho, muskając lekko dłonią jej policzek — co by mi się przytrafiło, nie byłoby twoją winą. Zresztą, cóż mogłoby mi się stać, mając u boku takiego anioła?

Na propozycje wyjazdu, niemal natychmiast pokręcił przecząco głową.

— Nie, nie mogę wyjechać — zapewnił. — Nie teraz, kiedy aktywność daimonów jest wzmożona. Wzrusza mnie twoja troska o mnie — rzekł z czułością, patrząc Ilarie w oczy — ale taka sama troska przejmuje mnie na myśl, że to tobie mogło się coś stać. Zwłaszcza że coś słyszałaś. Daimony, nie daj Boże, mogły to zauważyć. Nie lękaj się, Ilarie — uspokoił — w obecności osoby poświęconej, nic nie powinno ci grozić. Ale przezorny, jak to mawiają, zawsze ubezpieczony. I coś tam o daimonach wiem.  

Leonard na szybko przeanalizował w głowie cały plan, błyskawicznie dochodząc do wniosku, że jeśli trochę się postara, połączy przyjemne z pożytecznym.

— Bankietu pod żadnym pozorem nie należy anulować — zastrzegł poważnym tonem. — Wprost przeciwnie: należy doprowadzić do tego, aby daimony się na tym bankiecie pojawiły. Jeszcze nie wiem jak, ale może szepnęłabyś swojej matce, że to jakieś ważne persony? Teoretycznie samo spostrzeżenie, że to daimony, powinno posiadać wyjątkowo dużo prestiżu, by ich zaprosić, ale postaraj się, by mieli miejsce wśród zaproszonych.

Widząc zaskoczone spojrzenie Ilarie, uśmiechnął się tylko uspokajająco. Zastanowił się, ile powinien jej powiedzieć, aby nie zdradzić zbyt wiele, a jednocześnie aby dać jej poczucie, że była wtajemniczona w cały plan.

— Tak jak powiedziałem — rzekł tonem iście tajemniczym — daimony to stwory wysoce niebezpieczne. Ale to nie jest ich matecznik, dzięki czemu da się z nimi walczyć. Podobno ich więzieniem jest przedmiot magiczny, z którego ich żywoty zostały wyklute. Potocznie się na nie pieczęcie mówi. Bajarze mawiają, że daimony można zakląć w ich pieczęciach i one nie są w stanie się z nich wydostać. To tylko bajania… ale — zawiesił znacząco głos, uważnie przyglądając się Ilarie — nie powstała jeszcze taka bajka, w której nie byłoby ziarna prawdy.

Wyraźnie widział, że zainteresował Ilarie, nawet jeśli pozornie była też nieco zaniepokojona.  Nic dziwnego; wieści o czyhającym niebezpieczeństwie zawsze mroziły krew w żyłach, ale Leonard jednocześnie chciał ją uspokoić i tym swoim spokojem zarazić.

— Można by założyć — tłumaczył, konspiracyjnie pochylając się ku Ilarie — że podczas bankietu będą mniej czujni. Wtedy mógłbym tego spróbować. Zniewolić ich. Albo chociaż jednego. Legendy mówią, że zniewolonego demona można kontrolować. Nie zależy mi na władzy żadnego rodzaju — zaznaczył pospiesznie — ale gdybym schwytał jednego, rozkazałbym im wszystkim opuścić Rumunię. Ale potrzebowałbym twojej pomocy, Ilarie — rzekł, intensywnie spoglądając jej w oczy. — Zakładam, że w waszej bibliotece znajduje się mnóstwo informacji. A nawet jeśli nie… jestem pewien, że swym czarem i urokiem — mówił, uśmiechając się lekko — zdołasz wyłuskać wszystkie, nawet najbardziej ukryte informacje.

— I jeszcze jedno… — dodał niepewnie, na moment nieśmiało, niepewnie spuszczając wzrok. — Wiem, jak trudne to dla ciebie będzie i jeśli uznasz, że to za trudne, nie musisz się do tego przymuszać, ale… może lepiej będzie, jak chwilowo… tylko na chwilę!... — zamilkł na chwilę, zastanawiając się, jak to ubrać we właściwe słowa. — Petre powinien trzymać się od tego wszystkiego możliwie z daleka — dokończył wreszcie. — Ty też powinnaś, ale skoro już postanowiłaś mnie ostrzec, a ja się przed tobą tak otworzyłem, poniekąd cię w to wmieszałem. Żałuję tego — rzekł ze skruchą i smutkiem — dlatego nie chciałbym wplątywać w to jeszcze Petre. I ty chyba też nie, Ilarie? — spytał, patrząc na nią z uwagą.  — Wiem, że nie. To nie jest tajemnica ani złośliwe ukrywanie czegoś — uspokoił kojącym tonem — a jedynie wspólne przeciwdziałanie złu, które mogłoby dotknąć także twojego młodszego brata. A przecież chcesz go bronić, prawda? Wiem, że to trudne — zapewnił — dlatego chcę podkreślić, że to żaden rozkaz. Ale… nie chcąc go obrażać, to chyba jeszcze tylko chłopiec. Lepiej zadbać o to, by nie musiał się narażać. Zgodzisz się w tym ze mną? — spytał z łagodnym, nieco przepraszającym uśmiechem.  

Nawet gdyby nie zgodziłaby się na ten warunek, Leonard był pewien, że w razie czego poradziłby sobie z Petre. Ale wolałby tego nie robić; młody wampir mógł być mniej ufny i stanowić pewien kłopot, który kapłan byłby zmuszony rozwiązać. Zbyt gwałtowne działania natomiast mogłyby wzbudzić w Ilarie niechęć, czego bardzo by nie chciał. I choćby dlatego utrzymywanie całej akcji w tajemnicy przed jej bratem byłoby najlepszym wyjściem.

— Przeczuwam — dodał, uśmiechając się nieco bardziej zawadiacko — że tworzylibyśmy naprawdę zgrany duet! Co ty na to?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^