ROZDZIAŁ 211

GORO

Ich spotkanie zmierzało do punktu kulminacyjnego i oboje zdawali sobie z tego sprawę. Goro nie umiał — i nawet nie chciał — tłumić w sobie narastającej ekscytacji, którą coraz bardziej było po nim widać. Mary z kolei coraz trudniej szło ukrywanie swojego niepokoju, który zresztą był zrozumiały — Goro uznałby ją za nieodpowiedzialną idiotkę, gdyby się nie bała.

Dlatego aż żałował, że ich spotkanie za chwilę miało się zakończyć i demon był wielce ciekaw, w jaki sposób to nastąpi.

— Nie słuchasz mnie, Mary — skarcił ją z cichym westchnieniem, stojąc tak blisko wampirzycy, że z łatwością wyczuł miejsce na skroni, w którym wtarła perfumy. — Owszem, mógłbym sam zabić Lucę, ale w ten sposób splunąłbym na pamięć tej, dla której to wszystko robię. Na cóż pomszczenie kogoś, kogo nie darzę szacunkiem? Przyznaj, że to mija się z celem. Złożona przez nas przysięga jest święta — wyszeptał jej wprost do ucha, podkreślając to jedno słowo. — Obiecując, że żaden demon osobiście nie skrzywdzi Luci, jestem bezbronny. Na szczęście — westchnął, stając z nią twarzą w twarz i patrząc głęboko w oczy — są na to jeszcze inne sposoby.

Aż oto ten sposób nadszedł wraz z wyraźną zgodą Mary. Zbyt wyraźną. Przeplecioną jawnym fałszem i bezczelnością. Goro z trudem zdusił w sobie gniew, jaki w nim zapłonął na brzmienie słów wampirzycy. Udając tak dobrotliwą, opiekuńczą Matkę swoich krwiopijczych dzieci, sądziła, że zdoła nabrać Goro i udać, że chciała zabić Lucę wyłącznie dla zabezpieczenia jej rasy — i nagle nie miała znaczenia jej pozycja, nie miały znaczenia knucia i intrygi. Nie miało znaczenia jej zaniedbanie, które konsekwentnie stosowała od dawna, mając za nic zagrożenia czyhające na Wyspach.

— I to jest to? — spytał, niemal z zaskoczeniem zauważając, że jednak nie zdołał się dostatecznie uspokoić, a w jego głosie wybrzmiewała złość. — Chcesz zabić swojego męża tylko po to, bym zostawił w spokoju twoje dzieci? Mam nie zabijać więcej wampirów? Spójrz mi w oczy, Mary — szeptał, a jego głos aż drżał od gniewu. — Spójrz mi w oczy i powiedz, że to jedyny powód. Powiedz, że naprawdę zależy ci tylko na tym.

Nie spodziewał się odpowiedzi, bo wiedział, że jej nie otrzyma. Mary Baltimore, choć dotąd tak stanowcza i pewna siebie, teraz już nie tylko udawała dzielną, w rzeczywistości drżąc ze strachu, ale śmiała wprost mu skłamać. Być może zrobiła to podświadomie, a może doskonale wiedziała, co robiła. Ale czy zdawała sobie sprawę z konsekwencji tej decyzji? Powinna.

Umyślnie nie odzywał się ani słowem, gdy mówiła o przysiędze. Jasnym było, że zabijanie wampirów już mijało się z celem — chyba że w celu dokonania czystek, o których już nieraz myślał. Teraz kolejne wampirze trupy nie były mu potrzebne, ale Mary nie musiała o tym wiedzieć. Dlatego po prostu słuchał, z tyłu głowy upewniając się, że on sam podjął słuszną decyzję.

Ocknął się nieco dopiero przy pytaniu o Beliala. Goro jak na znak spojrzał na przyjaciela, zupełnie niewzruszonego toczącą się w barze rozmową.

— Jest w pełni świadomy — odparł obojętnym tonem. — Będzie wszystko pamiętał, bo tak po prawdzie ten wampir wcale nie zniknął. Opętanie przejmuje chwilową kontrolę nad ciałem i umysłem, ale poza tym nie dokonuje żadnych modyfikacji. To tak — podjął żywszym tonem — jakby Belial przywiązał mu sznureczki i bawił się jak pacynką. Nieprzyjemne uczucie, zapewniam — dodał, marszcząc się lekko. — Ale to nieważne.

Opierając się jedną ręką o blat baru, drugą delikatnie uniósł podbródek Mary, tym samym zmuszając ją, aby spojrzała mu w oczy. Wyraźnie poczuł, jak zadrżała lękliwie pod wpływem tego dotyku, choć po chwili jej piękną twarz wykrzywił grymas niezadowolona. Goro uśmiechnął się lekko, w głębi nieco rozbawiony tą grą pozorów. Oboje wiedzieli, że pani Baltimore była spanikowana, wyobrażając sobie, jak złe tory mogło obrać to spotkanie. Widziała, że demon w pełni nad nią dominował, a mimo to cały czas udawała twardą i niezależną. Na początku mu się to podobało, musiał przyznać. Teraz jednak już tylko drażniło, zwłaszcza biorąc pod uwagę przebieg ich rozmowy.

— A więc zgadzasz się zabić swojego męża — stwierdził cicho, lekko kiwając głową w geście zrozumienia. — Nie pytałaś o chwilę do namysłu. Nie zawahałaś się, przez twoją twarz nie przemknął cień ani jednej emocji. Tak po prostu się zgodziłaś zabić swojego męża. Znowu.

Uważne obserwował każdy jej ruch, każdą minę, każdy niespokojny błysk w oku. Zdziwiła się, uspokoiła i zaniepokoiła jednocześnie, gdy Goro opuścił swobodnie rękę, którą przed momentem delikatnie gładził jej podbródek. Jednak nie cofnął się o krok, cały czas pozostając niebezpiecznie blisko. Przewaga rysowała się na podstawie tego, które z nich tę bliskość znosiło lepiej.

— Mówisz, że Luca powinien ponieść konsekwencje… ale czego? — pytał jadowitym tonem. — Zamordowania Isalind? Ale cóż cię to może interesować? Więc to nie to. Czy zawinił wobec twojej rasy? Czym? Przecież to ciebie tytułują Matką, to ty masz dbać o ich interesy i bezpieczeństwo. To Luca spostrzegł, że wampiry zostają zabijane przez demony i próbował zareagować. Więc pytam raz jeszcze: czego twoim zdaniem Luca powinien ponieść konsekwencje? I dlaczego on, a nie ty?

Mary wyraźnie nie wiedziała, o czym mówił, coraz silniej przestraszona tą nagłą zmianą narracji. Dotąd rozmawiali tylko o Luce, więc dlaczego Goro zaczął się interesować akurat nią? Powinna to pojąć, lecz była zbyt w siebie zapatrzona, zbyt pewna swoich racji i zbyt przywiązana do swojego chorobliwego poczucia władzy. Mary najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, ile mogła ją kosztować ta pomyłka — i właśnie dlatego Goro zamierzał jej to wyjaśnić.

— Twierdzisz, że chcesz poświęcić swojego męża w imię dobra waszej rasy — kontynuował ze spokojem, coraz bardziej upewniając się w przekonaniu, co powinien zrobić. — To bardzo szlachetne — przyznał, kiwając z uznaniem głową — ale oboje wiemy, że to brednie.

Niespodziewanie chwycił ją za szyję, mocno przyciskając do kolumny, która stała tuż za nią. Zszokowana i przerażona, wybałuszała oczy; szamocząc się, próbował jakoś uciec, ale paniczne błyski w jej oczach zdradzały im obojgu, że nie było już drogi ucieczki.

— Oboje chcemy zabić Lucę z prywatnych pobudek — wyjaśnił wciąż spokojnym, opanowanym tonem — i wielkoduszna walka o bezpieczeństwo rasy nie ma tu nic do rzeczy. Chcę zabić Lucę, ponieważ wbił mi nóż w plecy. A ty chcesz go zabić, bo jest ci zadrą i jedyną przeszkodą do twojej umiłowanej władzy. Zabiłabyś każdego, kto tylko by ci zagroził. A zasłanianie się bezpieczeństwem rasy jest obrzydliwe — wysyczał z wyraźnym wstrętem.

 Jakież to było żałosne, jakież małostkowe. Komuś z boku mogłoby się zdawać, że wampiry, będące tak wiekową, doświadczoną rasą, miały znacznie więcej rozumu niż ludzie, którzy słynęli ze swojej ślepej gonitwy za tytułami i majątkiem. Wampiry miały być rzekomo ponad to, ale najwyraźniej nie Mary Baltimore. I tego Goro nie zamierzał jej wybaczyć. 

— Oboje jesteście siebie warci — odparł, coraz silniej zaciskając dłoń na jej szyi. — Jeśli naprawdę zależy ci na bezpieczeństwie i dobrobycie twojej rasy, to oboje wiemy, że ród Baltimore musi odejść.

Z tymi słowami rozluźnił uścisk, cofając rękę. Mary rozkaszlała się i w panice chwyciła za poczerwieniałą szyję, z trudem łapiąc oddech i z równą trudnością nie mogąc uwierzyć, co się właśnie wydarzyło. Za sekundę lub dwie miała pojąć to wszystko z całą mocą i zamienić się w Matkę — groźną, morderczą wampirzycę, która zamierzała walczyć o to, na czym od zawsze zależało jej najbardziej — poczucie władzy.

Dlatego Goro jej na to nie pozwolił.

Ruch, który wykonał, był niedostrzegalny ani ludzkim, ani wampirzym okiem. Mary mogła się tego spodziewać, lecz nie miała prawa tego dostrzec. I nie dostrzegła.

Maczeta z głuchym świstem przeszyła szyję Mary, gasząc blask jej przesyconych fałszem oczu.

 

W pomieszczeniu jeszcze długo panowało milczenie. Głowa, oddzielona od ciała, przetoczyła się z cichym stukotem gdzieś po podłodze, znacząc ją krwawym śladem, lecz żaden z demonów nie zwrócił na to większej uwagi. Goro, uspokojony, choć delikatnie zirytowany, chwycił szklankę z whisky, ostrożnie nią potrząsając i obserwując kołyszący się w środku alkohol. Nie miał wątpliwości, że postąpił słusznie, nawet jeśli sam pozbył się rozwiązania swojego podstawowego problemu.

— Pewnie ulga, co?

Ani drgnął, słysząc dobiegający z oddali głos Beliala. Nawet na niego nie patrząc, zastanowił się dobrze nad odpowiedzią, nim zrozumiał, że w zasadzie nie było nad czym dumać. Wpatrzony w zwłoki wampirzycy, nie czuł absolutnie nic — i niczego innego się nie spodziewał.

— Nie.

Kątem oka dostrzegł, jak Belial zmarszczył brwi, wyraźnie zaskoczony odpowiedzią.

— Jak to nie? Nie o to ci chodziło?

Bezsensowność tego pytania zmusiła Goro do odwrócenia się w stronę przyjaciela i rzucenia mu groźnego spojrzenia pełnego litościwego niezrozumienia. Jednak przyjaciel nijak się tym nie przejął, najwyraźniej wciąż szczerze zdziwiony odpowiedzią.

— Nie chciałeś odebrać mu tego, co on odebrał tobie? — próbował dalej Belial. — Nie po to zabiłeś Mary? Ona za Isalind?

Goro milczał chwilę, lecz nie z potrzeby zastanowienia się nad tym, co powinien powiedzieć. Powodem był brak pośpiechu i poczucie, że zrobił to, co do niego należało, a cała reszta — poza zabiciem Luci — nie miała już żadnego znaczenia. Dlatego demon ze spokojem upił łyk whisky, wpatrzony w wypływającą z szyi krew.

— Mary nic dla Luci nie znaczyła — mruknął cicho, cały czas obserwując wydłużające się czerwone, makabryczne wzory. — Mógłbym zabijać ją po stokroć, a zaraz po niej każdą jedną kochankę tego drania, ale to nie będzie dla niego żadna kara. Jedyną karą dla kogoś, kto ma serce z kamienia, jest wyrwanie mu własnego.

Belial milczał, najwyraźniej nie znajdując żadnej odpowiedzi na ten wywód. Goro uśmiechnął się pod nosem; jego przyjaciel był doskonałym kompanem i wojownikiem, ale miał tego rodzaju wadę, że nie pojmował innego myślenia niż jego własne.  

— Więc zabiłeś ją tylko dlatego, że…

— Chciała zabić swojego męża — oparł z cichym westchnieniem. — Tak po prostu, bez pytania. Miała świadomość wyboru: przeżyje albo ona, albo on. Nie szukała innego rozwiązania, a od razu zgodziła się go zabić. A jeszcze gorsze — dodarł, na moment czując ukłucie złości — było to zasłanianie się dobrem ogółu. Oboje są siebie warci, dlatego oboje muszą zginąć.

— No tak — przyznał natychmiast Belial, choć w jego głosie wyraźnie wybrzmiewało powątpiewanie. — Tylko nadal nie wiemy, kto zabije Lucę. Naprawdę? — zakrzyknął nagle z pretensją. — Musiałeś przysięgać za nas wszystkich?!

Goro natychmiast się odwrócił się w stronę Beliala, patrząc na niego z mordem w oczach.

— Chcesz złamać przysięgę?

— Czy bym chciał? — poprawił pytanie. — Pewnie. Ale dobrze wiesz, że prędzej ręka by mi uschła, niż bym kogoś zabił wbrew przyrzeczeniu… dzięki czemu — dodał z wyraźną pretensją — wróciliśmy do punktu wyjścia. Świetnie — mruknął, wpychając sobie do pyska kolejna fajkę. — Nie patrz się tak, tęskniłem za tym. A, i jeszcze jedno — mruknął, wstając i podchodząc do leżącej nieopodal głowy, trącając ją lekko stopą. — Ja też chcę coś od życia, nie?

Goro zmarszczył brwi, z uwagą przyglądając się demonowi, nie za bardzo wiedząc, o co mu mogło chodzić. Milczał więc, czekając na ciąg dalszy.

— Słuchaj — podjął ze swobodą Belial — ja sobie to ciało zatrzymam. Wygodnie mi w nim, bardzo mi odpowiada…

— Jego właściciel nadal żyje — zauważył surowym tonem Goro.

— To się da załatwić…

— Belial.

— Żartowałem. No ale nawet jeśli…

— Gdy będziemy mogli odejść, zostawisz to ciało w nienaruszonym stanie — rzekł Goro, spoglądając na przyjaciela z największą powagą. — Chcesz kogoś opętać, to znajdź nieżywego. Albo sam go zabij, jeśli uznasz, że zasłużył.

— No wiesz, ten tutaj nawet bardzo sobie za…

— Belial.

— Dobra, dobra. Nie to nie.

Goro odwrócił się ponownie w stronę baru, spoglądając na ciało Mary oparte o kolumnę. Z każdą chwilą przechylało się coraz bardziej w prawo, by niebawem upaść bezwładnie na podłogę. Posprzątanie tego bajzlu zleci później; na razie chciał nacieszyć się tym widokiem, nawet jeśli w istocie nie sprawiało mu żadnej przyjemności.

— To co — Belial raz jeszcze trącił głowę butem, zerkając znacząco na Goro — zapakować, obwiązać wstążką i wysłać?

Goro zastanowił się chwilę, rozważając kilka opcji oraz ich mocne i słabe strony. Zastanawiał się, czy powinien się tym zająć od razu, czy może nie zaszkodziłaby odrobina zabawy. W innym przypadku sam wzgardziłby takim brakiem szacunku do śmierci, ale tutaj chodziło o Lucę, a to zmieniało postać rzeczy.

— Tak — odparł z wolna, wciąż głęboko zamyślony. — Ale jeszcze nie teraz. Za dwa albo trzy dni. Niech się Luca zastanowi, co się stało z jego żoną. Kto wie, być może dojdzie nawet do właściwych wniosków.

— Jasne.

— Belial, jeszcze jedno…

— Wiem, wiem.

Goro kiwnął głową, uspokojony, że wszystko szło po jego myśli, nawet jeśli kolejne opcje się wypalały — jak choćby Mary. W teorii wykorzystanie jej do zabicia Luci było proste i wygodne. Jednak nie chciał posłużyć się jednym niegodziwcem do zabicia drugiego. Luci Goro nie był w stanie tknąć, lecz z Mary to co innego i demon prędzej by się udusił niespełnioną misją, gdyby wypuścił kobietę wolno. Jej fałsz był aż zbyt wyraźny i przeszywał go na wskroś, raz jeszcze udowadniając mu, że dokonanie czystek, czy to wśród wampirów, czy innych istot, było koniecznością. Nad tym jednak zamierzał zastanowić się później. Teraz miał inny problem do rozwiązania.

Ale i to miało potrwać niedługo.

 

LUCA

Siedzenie w zamknięciu doprowadzało go do szału. Z jednej strony powinien, bo tu był bezpieczny — wcześniej Luca zadbał o znane mu zabezpieczenia przed demonami, dzięki czemu ich siedziba miała być bezpiecznym azylem. Lecz z drugiej strony — ile to miało trwać? Aż Goro się znudzi i odejdzie? Szczuł go jak byle kundla i to Baltimore’a wyprowadzało z równowagi, ilekroć pomyślał sobie o tego rodzaju dominacji Goro. Ale nie miał innego wyjścia, dopóki czegoś nie wymyśli.

Jednak nie działo się najlepiej. Uwadze Luci nie umknęła informacja o niespodziewanej śmierci jednego z podwładnych Mary. Co więcej, jego małżonka nagle zapadła się pod ziemię i od trzech dni nie było z nią kontaktu. Nie miał pojęcia, co się z nią działo i liczył, że Goro nie miał z tym zniknięciem nic wspólnego. Jednak w tę opcję wątpił — demonowi chodziło tylko o niego, a gdyby chciał wykorzystać jakoś Mary, raczej zrobiłby to od razu. Mógłby ją opętać, tak jak to zrobił z Tismaneanu, ale — zakładając, że ochronne symbole działały — nie miałaby tu wstępu. To by mogło tłumaczyć jej trzydniową nieobecność, ale wysłani za nią zwiadowcy także nie przynosili żadnych wieści, a to już było dziwne. Jednak Luca nie miał czasu na niepokojenie się o małżonkę, zwłaszcza że wyraźnie zabronił jej opuszczania posiadłości. Złamanie zakazu było ryzykowne i Mary musiała się z tym liczyć, „nielegalnie” opuszczając ich dom. Luca musiał zająć się czymś innym, a mianowicie znalezieniem sposobu na uwięzienie Goro. Zabicie go było zbyt dużym wyzwaniem, nad którym mógłby dumać dopiero później — gdy Baltimore już się upewni, że jest bezpieczny. Ale nie był. I koniecznie musiał to zmienić.

Aż wtem, trzy dni po zniknięciu Mary, Luca otrzymał przesyłkę. Jeden z jego podwładnych przyniósł do gabinetu ciężką, metalową skrzynię oprawioną w świąteczny papier i przystrojony czerwoną kokardką. Całość wyglądała jak bożonarodzeniowy podarek i nawet gdyby przyszedł w grudniu, a nie w maju, Baltimore ani przez chwilę nie uwierzyłby w czyjekolwiek dobre intencje związane z tym prezentem.

Irracjonalny strach zabraniał mu otwierania tej przesyłki, dlatego jeszcze długo stała na podłodze, prześwietlana zlęknionym  spojrzeniem Luci. Ale w końcu musiał to zrobić. Z pewnością nie było w środku bomby ani żadnej innej niebezpiecznej substancji — nim przesyłkę przekazano Luce, dokładnie ją sprawdzono bez ujawniania zawartości. Dlatego, cokolwiek się tam znajdowało, nie mogło go skrzywdzić, choć w żadnym wypadku go to nie uspakajało.

Aż w końcu musiał to zrobić. Uklęknąwszy, ukrył na dnie duszy wszystkie najgorsze przeczucia, wreszcie otwierając paczkę.

Wtem naraz wydarzyło się kilka rzeczy.

Tuż po otworzeniu skrzynki w Lucę uderzył potworny smród stęchlizny. Mimowolnie zamykając oczy, odskoczył do tyłu, zbyt zszokowany tym nagłym doznaniem. Chwile zajęło mu dojście do siebie i uchylenie powiek, lecz szybko tego pożałował. Z jego gardła wydobył się głośny, chrapliwy krzyk, gdy zrozumiał, co leżało na dnie skrzynki.

Nie zdążył rozpoznać i rozdzielić kotłujących się w nim emocji, ponieważ niespodziewanie oślepił go potworny ból głowy. Wrzeszcząc, zwijając się na podłodze w kłębek, chwytając panicznie za włosy modlił się, aby ten koszmar jak najszybciej minął, ale nic z tego. Coś od środka łupało mu czaszkę, kłuło agresywnie całą powierzchnię i huczało nieznośnie, nie pozwalając się choćby ruszyć. Dysząc ciężko czuł, jak przez ten wycieńczający wysiłek z oczu ciekną mu łzy. Drżący i spanikowany, jak przez mgłę słyszał dobiegający jakby zewsząd głos opętanego Athanasiusa Tismaneanu.

— Nie mogę się jeszcze przedrzeć przez te symbole, więc nie dostarczę ci przesyłki osobiście. Ale niech kilka znaczków wymalowanych kredą cię nie zwiedzie. Nie daj się ponieść fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa. Goro przysięgał cię nie krzywdzić. Na szczęście ma mnie. Prędzej czy później cię dopadnę, Baltimore. Dopadnę i zabiję. Będę cię zabijał bardzo długo i bardzo boleśnie. Będziesz mnie błagał, bym cię dobił, a ja, choć bardzo chętnie bym to uczynił, będę mordował cię dalej. Oboje wiemy, że to nieuniknione. Umrzesz, Baltimore, już niedługo i nic cię przed tym nie uchroni.

Wraz z wypowiedzeniem ostatniego słowa wszystko nagle ustało. W uszach aż huczała otaczająca go w gabinecie cisza, a ból głowy momentalnie ustał, pozostawiając Lucę zupełnie oszołomionego i przerażonego. Zrywając się do siadu, rozejrzał się w roztargnieniu dookoła, a gdy natknął się na skrzynkę z głową Mary, wstrzymał oddech, odrętwiały szokiem. Walczył z potrzebą zbliżenia się i dotknięcia choćby jej włosów — jak gdyby na potwierdzenie, że to naprawdę ona, jego żona, słynna Matka, Mary Baltimore. Jednak natychmiast atakowało go obrzydzenie na samą myśl, wraz z odorem, jaki wydobywał się z pudła.

Spanikowany i sparaliżowany szokiem, nie myślał jasno, ale jednego był pewien — nie był tu bezpieczny. Nie był nigdzie bezpieczny. Jeśli dopadli Mary, mogli w każdej chwili dopaść i jego. I choć najwyraźniej zabezpieczenia przed demonami rzeczywiście działały, co potwierdził sam Tismaneanu, z pewnością nie wtrzymają długo. Zwłaszcza że, ktokolwiek to był, miał prawo go ruszyć. W związku z tym teraz to nie Goro był jego największym problemem, a Tismaneanu wraz z demonem, który go opętał. To on, jako prawa ręka Goro, miał możliwość zamordowania go, tak jak to zapewne zrobił z Mary. A ten potwór, jego pan, zapewne oglądał wszystko z tylnego siedzenia, nie brudząc swoich białych rękawiczek. Przysięga złożona Isalind wiązała mu ręce, ale widocznie nie dotyczyła jego popleczników. W tym Tismaneanu. To on był teraz kluczowym zagrożeniem i, co gorsza, nie wiedział, co z nim zrobić. Gdyby chodziło o jego prawdziwą postać, mógłby spróbować porozmawiać z Vasco. Wprawdzie Luca nie wiedział, czy czasem nie da się wybudzić opętanego z demona dzięki komuś aż tak mu bliskiemu, ale…

Ale cóż innego mu zostało?

Wtedy pojął, że zostało mu już tylko miejsce. Jedna opcja, jedna osoba.

Jedna nadzieja.

 

— Gdzie jest Vasco?! GDZIE ONA JEST?!

Podróż do Blickling zdawała mu się najdłuższą w życiu. Wieziony zabezpieczoną limuzyną otoczoną hordą straży, oglądał się wokół siebie niczym paranoik, obawiając się nagłego ataku demonów. Nic takiego nie nastąpiło, ale to w żaden sposób nie sprawiło, że Luce ulżyło. W pewnym sensie odetchnął dopiero gdy przekroczył mury rezydencji w Blickling, sądząc, że to była jedna z ostatnich szans, jakie miał.

Jakaś rudowłosa wampirzyca, której imienia już nawet nie pamiętał, próbowała się z nim kłócić, ale szybko zrezygnowała, widząc w jakim stanie znajdował się Luca. Na szczęście zaraz przybyła nawoływana Aria Vasco, a wraz z nią jakiś szpakowaty facet, którego personaliów Baltimore nie znał. W pierwszej chwili Luca chciał zacząć wrzeszczeć, chaotycznie wszystko wyjaśniając, lecz w porę się powstrzymał, zauważając, że to raczej marny pomysł. Dlatego zanim się odezwał, wziął kilka oddechów, próbując się uspokoić.

— Przepraszam, że znowu tak wpadam bez zapowiedzi — wydyszał, spoglądając na Vasco z największą powagą — ale nie miałem innego wyjścia. Teraz tylko tu jest bezpiecznie…

Rozejrzawszy się panicznie po wnętrzu od razu pomyślał, że jeśli zamierzał na dłużej tu zostać, posiadłość należało zabezpieczyć w podobny sposób. Luca nie miał pojęcia, na ile to wystarczy, ale lepsze to niż nic. Bo o to, czy demony go znajdą, był w swoim niepokoju spokojny — wiedział, że zgodnie z niedawno złożoną tajemnicą, Baltimore nie musiał ich szukać, bo to oni zawsze znajdą jego.

— Vasco, on oszalał — wyznał bez ogródek, nawet nie starając się ukryć drżenia swojego głosu. — Tismaneanu… myślałem, przyznaję — dodał, unosząc dłonie w obronnym geście — że to była wasza wspólna ustawka i że ty o wszystkim wiesz… dlatego tak na ciebie wtedy nawrzeszczałem przez telefon… przepraszam, naprawdę przepraszam — wyznał ze skruchą. — Ale on… nie mam pojęcia, co zrobił mu Goro — skłamał  — ale chyba coś musiał. Bo chyba ten twój Athan nie rzuciłby się tak po prostu na łowy? A może? Wiem, że był sądzony za ciężkie przewinienia, ale sądzisz, że mógłby tak po prostu uciec i zabijać? Najwyraźniej — syknął — bo jemu zupełnie odbiło! Jest zaślepiony mordem… Nie zliczę, ilu już zabił – W TYM MOJĄ ŻONĘ! Vasco! — krzyknął, spoglądając na nią ze śmiertelną powagą. — Nie znam nikogo, kto mógłby mu przemówić do rozsądku… On się liczy tylko z twoim zdaniem! A przecież zabija naszych! Nie demony, które pozabijały już wielu wampirów, tylko naszych! Nie dbam o to, czy zabije też mnie — zełgał. — Jeśli zechce, stanę z nim do walki. Ale tu nie o to chodzi! Przecież ktoś musi go powstrzymać! I oboje wiemy, że możesz to zrobić tylko ty.

Plótł piąte przez dziesiąte, więc planowaną spokojną przemowę szlag trafił, ale był naprawdę zestresowany i nawet nie starał się tego ukryć — i tak by nie zdołał. A jeśli jego zszargane nerwy miały nadać mu autentyczności, to tym lepiej. Zresztą prawdą było, że Tismaneanu oszalał i że mordował wampiry. Informację o opętaniu postanowił w oczywisty sposób pominąć, ale być może Vasco naprawdę jakoś przemówi Athanasiusowi do rozumu i jakkolwiek go wybudzi z opętania. Nie miał pojęcia, na ile było to prawdopodobne, ale musiał spróbować.

Zwłaszcza że Tismaneanu był chwilowo dla niego większym problemem niż Goro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^