ATHANASIUS
Gorąca woda przyjemnie zmywała z niego stres, ból i
zmęczenie. Odprężała, łagodziła, uspakajała. Sprawiała, że choć na chwilę
wszystko było dobrze, nawet mimo szalejących w głowie, jakże bolesnych myśli.
I tylko dotyk Arii parzył.
Nie umiał nie docenić jej wsparcia i obecności, choć
jednocześnie nie umiał okazać jej należyte wdzięczności. Nie umiał się z nią
rozstać, choć jednocześnie nie mógł znieść jej bliskości. Balansujący na linii
tej przeklętej skrajności, zamykał się w sobie i po cichu przeżywał ostatnie
wydarzenia oraz wyrok, jaki na niego nałożono.
Czuł się jak pieprzony hipokryta, który nie umiał docenić, że
żył ani że ukarano go teoretycznie dość łagodnie. Z tymi defektami,
które otrzymał, mógł normalnie funkcjonować. Hipnozy przecież i tak nigdy nie
lubił, a korzystanie z niej uznawał za absolutną ostateczność. Regeneracja była
problemem, jednak nadal zostawiono go z jego nieśmiertelnością, czemu prawdę
mówiąc się dziwił. Jeśli nie chcieli go skazać na śmierć, mogli poczekać, aż
natura zrobi to za nich. Za to też powinien być wdzięczny, podobnie jak za
zostawienie go jedynie z ostrzeżeniem, że drugiej szansy nie będzie. Nie
wierzył nawet w pierwszą. Więc powinien się cieszyć.
Dlaczego więc wciąż był załamany?
Pozbawiony godności, wykluczony z naszej świadomości i
obdarty z szacunku, już nigdy więcej nie dokona pan Przemiany. Niegodny tytułu
Stwórcy, nikogo już nie uczyni pan wampirem.
Niegodny tytułu Stwórcy. A czy kiedykolwiek był go godzien?
Kiedyś mu się wydawało, że tak. Sądził, że wszystkich swoich przemian dokonał w
dobrej wierze. Nim przemienił Arię, nigdy nie przyszło mu do głowy, by wziąć
kogokolwiek pod opiekę, zdając sobie sprawę, że nie byłby najlepszym
nauczycielem. Jednak gdy James Vasco błagał go uratowanie swej jedynej córki,
nie był w stanie odmówić. Gdy Iderald McCann przyprowadził do niego swoją
nastoletnią sąsiadkę po próbie samobójczej, także wtedy nie pozwolił Gudrun
umrzeć. Ocalił Isha przed bolesną śmiercią, a Jehanne uratował z rąk psychopaty.
Wydawało mu się więc, że postępował dobrze i że jeśli istniał dar zamieniania
ludzi w wampiry, to głównie po to — by ich ocalić.
I ocalił. Lecz czy był dobrym nauczycielem, opiekunem? Czy
był dobrym Stwórcą? Gudrun nie żyła. Isha w chwili psychopatycznego zapomnienia
uznał za wroga i chciał zabić, prowokując go do tego, by go postrzelił. Jehanne
niedawno wprost mu przyznała, że czuła się przez niego porzucona i zapomniana.
Krzywd wyrządzanych Arii nie był nawet w stanie wyliczyć.
Gdy stanął przy lustrze, chwycił jeszcze jedno, mniejsze,
aby w jego odbiciu obejrzeć blizny na swoich plecach. Wyryte wielokrotnie słowo
„niegodny” sprawiało niemal fizyczny ból, nie wspominając o tym psychicznym.
Lady Baltimore doskonale wiedziała, jak go ukarać. Nie zabiła, ale cóż z tego,
skoro kazała mu żyć ze świadomością, że został zepchnięty na same niziny,
piętnując go i przeklinając? Bo czyż nie miała racji? Czyż czyniąc tak okrutnie
i brutalnie nie zasługiwał na miano niegodnego? Przymknął oczy, próbując
głęboko odetchnąć, lecz gardło miał mocno ściśnięte, a klatkę piersiową
ociężałą, jakby coś mocno na nią napierało.
Nie mógł na siebie patrzeć. I panicznie bał się wyjść z
łazienki, bo wiedział, że czekała tam na niego Aria. Dziwił się temu; dziwił
się, że się go nie brzydziła. Że nie odwracała od niego wzroku.
Nie odwracała. Gdy wyszedł z łazienki, Aria uśmiechnęła się
promiennie, a jej oczy aż błyszczały radością, ulgą i swoistym słodkim
zniecierpliwieniem. Nie mogła się go doczekać, chcąc jak najszybciej się z nim
zobaczyć, jak najszybciej go przytulić i pocałować.
A on tak po prostu się jej bał. I nie mógł znieść tej
wyrozumiałości, na którą nie zasługiwał.
Ostrożnie, niemal z niedowierzaniem, odwzajemnił jej uścisk
i dopiero wtedy, gdy poczuł jej ciepło i zapach, odruchowo ją do siebie
przycisnął, po raz pierwszy od bardzo dawna czując spokój. I choć wciąż drżał,
udało mu się wreszcie odetchnąć, tak nagle i z pewnym zdziwieniem uświadamiając
sobie, że to wszystko — ostatnie strachy, stresy, farsa z Baltimore’ami — było
spowodowane zaginięciem Arii. Aż wreszcie ją odnalazł, miał ją właśnie w swoich
ramionach, tulił i sycił się myślą, jak bardzo ją kochał.
Dziwna była ta radosna świadomość, że nie potrzebował
niczego więcej.
Zasiedli na poduszkach ułożonych wokół niskiego stolika
zastawionymi przekąskami i czerwonym winem. Ogień w kominku huczał wesoło,
otulając ich pomarańczowawą, przyjemnie ciepłą poświatą. Gdy tylko Aria nalała
im wina, Athan odstawił kieliszek, bardziej niż alkoholem interesując się
wampirzycą. Natychmiast ją objął i przytulił do siebie, niemal automatycznie
całując ją lekko w skroń. Westchnął cicho, nie mając ochoty się odezwać choćby
słowem; wystarczało mu to, co mieli tu i teraz i pragnął trwać w tej słodkiej,
niezobowiązującej ciszy jeszcze długo — tak długo, aż wreszcie zdoła odpocząć i
ochłonąć po ostatnich wydarzeniach.
Dlatego tak zaskoczyła go swoją bezpośredniością. Poza tym
spodziewał się, że jeśli Aria zechce się odezwać, to zacznie omawiać rozprawę u
Baltimore’ów, na co nie miał żadnej ochoty. Ona jednak zahaczyła go od zupełnie
innej strony, o której zdążył już zupełnie zapomnieć. Prychnął pod nosem, wręcz
zaskoczony tą stanowczością Arii, po czym odwrócił się w jej stronę, odkładając
również jej kieliszek na stolik, aby mogli spleść swoje dłonie. Uśmiechając się
do niej czule, złożył delikatny pocałunek na ich wierzchu, zastanawiając się
nad odpowiedzią. Próbował przypomnieć sobie, czym były wspomniane warunki, lecz
zaraz uznał, że to i tak nie miało większego znaczenia, bo czegokolwiek by od
niego oczekiwała, przystałby na to w ciemno. Wtem właśnie uderzyła w niego
świadomość, że zrobiłby dosłownie wszystko, by zatrzymać przy sobie Arię.
Jednak właśnie ta myśl, choć powinna go ucieszyć, spowodowała, że Athan spiął
się nerwowo, a stres ścisnął go za brzuch.
Chciałby powiedzieć jej już wszystko, dosłownie wszystko. Te
kilka dni temu, gdy przemierzali się do rozmowy o swojej relacji, Athanasius
sądził, że był gotowy zaryzykować, lecz po tym, jak Baltimorowie zniszczyli go
psychicznie, wiedział, że nie poradziłby sobie z ewentualnym odejściem Arii.
Dlatego, choć tym razem — wyjątkowo — tego nie chciał, musiał odsunąć tę
rozmowę na później. Ale nie zamierzał całkiem uniknąć tematu i chociaż
subtelnie dać do zrozumienia Arii, czego chciał i czego potrzebował.
— Chcę — odparł z uśmiechem, kiwając lekko głową. — Bardzo
bym chciał, byś tu ze mną została — kontynuował, znowu ją do siebie
przybliżając, by po chwili czule pocałować. Smak jej ust na nowo przypomniał mu
o miłości i tęsknocie do kobiety, którą wreszcie miał przy sobie i która także
chciała zostać przy nim. — Rób ze mną co zechcesz, przystanę na wszystko. Nawet
gdybyś miała mnie ciągać każdego wieczoru na jakieś bankiety i inne bale —
dodał, uśmiechając się szerzej z wyraźnym rozbawieniem. — Jestem cały twój. Co
ty na to, moja miła?
Tuląc ją do siebie, w milczeniu i zamyśleniu wysłuchiwał, co
Aria mówiła o Baltimorach i winach, które mu przedstawiono. Sam bał się
poruszać ten temat, mogąc się tylko domyślać, co jego ukochana o tym sądziła.
Dlatego tym bardziej nie rozumiał, dlaczego tak łagodnie na to wszystko
zareagowała, jakby te morderstwa nie były niczym nadzwyczajnym. Miał ochotę
gorzko się zaśmiać, gdy powiedziała, że zrobiłaby dla niego to samo. Wcale w to
nie wątpił, jednak różnica polegała na tym, że Aria zabiłaby z konieczności.
Jemu konieczność nie była potrzebna. Znaczna większość jego
ofiar nie musiała umierać. Zginęli tylko dlatego, że mogli. Nie było
żadnego innego powodu poza przyjemnością, jaką Athan z tego czerpał. Tego Aria
nie wiedziała, choć zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiała się
wszystkiego dowiedzieć. Wizja wyznania jej prawdy o sobie porażała go aż do
samych trzewi, skręcała ze strachu i otępiała paniką, ale musiał to zrobić.
Musiał, aby zapieczętować ich związek i wreszcie poczuć się prawdziwie
szczęśliwym i wolnym.
Lecz tylko zakładając optymistyczny scenariusz, w którym
Aria zdoła mu to wszystko wybaczyć. Nie chciał nawet myśleć o innej możliwości,
choć wiedział, że była bardziej prawdopodobna — a przynajmniej tak twierdził
jego pesymizm.
— Wolałbym — mruknął cicho, raz jeszcze całując ją
delikatnie w głowę i mocniej do siebie tuląc — żebyś nigdy nie musiała tego
robić. Nie masz ze mną łatwo — westchnął, uśmiechając się smutno — i to pod
wieloma względami. Zdążyłem narazić się wielu i tym, co mnie najbardziej
przeraża, jest tylko to, że przez to i ty mogłabyś być zagrożona. Po prostu
załóżmy — mruknął nieco ponuro — że już po wszystkim. To podłe z mojej strony,
ale nie chcę wracać do tego, co się wydarzyło. Jeszcze długo będzie mi się to
śniło po nocach — dodał gorzko.
Jak na znak, blizny na plecach zapiekły go uporczywie,
przypominając o tym niegodnym istnieniu.
— Miłość jest kurewsko popierdolona, prawda?
Uśmiechnął się smutno na te słowa, lecz nie był w stanie
odpowiedzieć, nawet jeśli w pełni się z Arią zgadzał.
— Co ty na to — zaczął nagle, uśmiechając się przelotnie —
żebyśmy kiedyś wyjechali gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie? Chociaż na
chwilę, na kilka dni albo tygodni. Odpoczęlibyśmy wreszcie, spróbowali
zapomnieć o tym wszystkim, co działo się ostatnio. Udalibyśmy — podjął z
delikatną nutą nostalgii w głosie — że cofnęliśmy się w czasie o jakieś sto
pięćdziesiąt lat, gdy byliśmy razem tacy szczęśliwi i pozbawieni większych
trosk. Udalibyśmy, że było tak cały czas i sprawilibyśmy, by było tak nadal.
Wiedział, że ten pomysł był szalony, a wręcz chwilowo
nierealny. I choć odpoczynek naprawdę by im się przydał, to nadal nie zbliżyli
się do rozwiązania zagadki, od której to wszystko się zaczęło. I Athanasius
wiedział, że także Aria nie zdoła się całkowicie uspokoić, dopóki nie znajdzie
mordercy Elijaha.
Chciał ją o to zapytać, chociaż znał odpowiedź. Wiedział, że
zamierzała wznowić poszukiwania, podobnie zresztą jak on. Jednak dobijała go
myśl, jak wiele czasu stracili i jak wiele tropów przegapili i dlatego nie chciał
poruszać jeszcze tego tematu. Bał się, że Aria mogła się obwiniać o tę obsuwę w
czasie, zakładając, że poświęcili zbyt dużo czasu na jej poszukiwania.
Milczeli długo, wtuleni w siebie i wpatrzeni w radośnie
trzaskający ogień. Zmęczeni słowami i wspomnieniami, postanowili cieszyć się
tym, co było tu i teraz, z największą przyjemnością zapominając o wszystkim, co
działo się i znajdowało dookoła. Niczego innego nie potrzebowali ani nie
pragnęli, jak tylko swojej bliskości, za którą tak łapczywie tęsknili.
Dlatego tym trudniej było im zejść na ziemię. Zwłaszcza
Athan nie miał ochoty schodzić na dół, choć było to z jego strony podłe —
powinien czym prędzej spotkać się z Ishem, Jehanne, Mattem i wszystkimi, którzy
mu pomogli i im za to podziękować. A jednak najchętniej przesiedziałby w tej
sypialni cały dzień, najlepiej z Arią u boku. Mimo to wiedział, że w końcu
musiał się pokazać innym i chociaż spróbować funkcjonować normalnie. Kiedy więc
Adrianna powiadomiła ich, że przybyła Marisa, nie mieli wyjścia i musieli
opuścić ten swój mały skrawek raju, aby zetknąć się z szarą rzeczywistością.
Gdy tylko zszedł na dół, coś natychmiast go zaatakowało;
Athan był tak oszołomiony, że w pierwszej chwili nie rozumiał, co się stało i
dopiero po chwili zrozumiał, że to Marisa się na niego rzuciła.
— A-athan! — krzyknęła rozdzierająco, by po chwili zupełnie
się rozklejając.
Skrzywił się, gdy Marisa objęła go za mocno, sprawiając, że
jego plecy przeszył potworny ból, lecz nie dał tego po sobie poznać. Zamiast
tego odwzajemnił gest, wzruszony jej przejęciem, po czym zaczął delikatnie
gładzić ją po włosach, aby choć trochę się uspokoiła. Jednak albo przyniosło to
efekt odwrotny od zamierzonego, albo w Marisę nagle coś wstąpiło, bo w jednej
chwili oderwała się na niego, spoglądając ze wściekłością lśniącą w jej
załzawionych oczach.
— Jak mogłeś — jęczała, łkając i gniewnie uderzając go
pięściami w pierś — mi o niczym nie powiedzieć?! Jak mogłeś — pisnęła drżąco —
to przede mną ukryć?! Jak… jak mogłeś…
Wybałuszając oczy, zupełnie nie wiedział, co powiedzieć —
zwłaszcza że nie miał pojęcia, że przyjaciółka nie miała pojęcia o całym
procesie. Przez myśl przemknęła mu złośliwa odpowiedź, że niestety był ostatnio
trochę zajęty czekaniem na wyrok śmierci, a dranie-strażnicy nie dostarczyli mu
telefonu, dlatego nie miał jak do niej zadzwonić. Zamiast tego nie powiedział
zupełnie nic, czekając, aż atak ustanie.
— Mariso, to moja wina — odezwał się Ish, wyraźnie
zszokowany sceną, której był właśnie świadkiem. — To wszystko działo się nagle
— tłumaczył cierpliwie — a my nie mieliśmy za dużo czasu. Działaliśmy w
popłochu i powiadomiliśmy każdego, kto mógłby zeznawać. Ciebie ta sprawa nie
dotyczyła — wyjaśnił, patrząc na nią przepraszająco — poza tym, po tym, co tak
niedawno przeszłaś, nie chcieliśmy ci dokładać…
Momentalnie zamilkł, widząc mordercze spojrzenie Marisy.
— Tak czy inaczej — uzupełnił, uśmiechając się niepewnie —
to moja wina. Nie bij go już, bo i bez tego jest obolały.
Tym razem to Marisa zrobiła wielkie oczy i od niego
odskoczyła, mamrocząc gorączkowo przeprosiny.
— Nic mi nie jest — skłamał, uśmiechając się uspokajająco. —
Rany się goją, trochę jeszcze poboli i zaraz przestanie. Pewnie wyglądam gorzej
niż się czuję — dodał, uśmiechając się krzywo.
Nie zdążył powiedzieć wiele więcej, bo w ślad za Marisą
poszła Jehanne, najwyraźniej równie mocno uszczęśliwiona jego widokiem. Ten
nagły atak radości wzruszył Athana bardziej, niż sam się tego po sobie
spodziewał, ponieważ to oznaczało, że ich poprzednia, szczera rozmowa
przyniosła swoje rezultaty. Nie zniósłby, gdyby Jehanne wciąż się go bała i
omijała szerokim łukiem. Jednak jeśli zechciała mu pomóc, a teraz tak
emocjonalnie się z nim witała, to oznaczało, że rzeczywiście mu przebaczyła. Ta
myśl sprawiła, że nawet obolałe plecy, za które obejmowała go Jehanne, nie
bolały aż tak mocno. Choć i tak trochę się krzywił.
— Cześć, malutka — przywitał się z ciepłym uśmiechem, myśląc
z rozbawieniem, że już dawno nie tulił do siebie tylu kobiet jednego dnia. —
Jehanne — spojrzał na nią uważnie, z trwogą szukając na jej twarzy
jakichkolwiek śladów strachu lub bólu. — Dziękuję ci za twoją pomoc i
poświęcenie. Żałuję, że przeze mnie musiałaś stawiać czoła temu, co przeżyłaś —
szepnął, głaszcząc ją po włosach. — Ale już po wszystkim. Może wreszcie
wszystko się tu uspokoi, co? — dodał, uśmiechając się wesoło. — Jakby się
zastanowić, chyba jeszcze nie miałaś okazji poznać naszej tutejszej rutyny. Wiele
przed tobą, ale mamy na to dużo czasu.
Gdy oboje się od siebie odsunęli, Athan odszukał wzrokiem
Ishmaela. Przyjaciel stał z boku i przyglądał się wszystkiemu z nieukrywaną
kpiną, co niespodziewanie ogromnie go ucieszyło. Drawson z wymalowaną na twarzy
złośliwością był dla Athanasiusa symbolem pewnego rodzaju normy i rutyny, za
którymi zdążył się już bardzo stęsknić.
— Wiem, wiem, chcesz podziękować — mruknął Ish, uśmiechając
się nieco złośliwie. — Ostatnio nic tylko mi dziękujesz albo mnie przepraszasz.
Przepadłbyś tu beze mnie, więc nie dziękuj tylko uznajmy za normę fakt, że w
kółko muszę się z tobą użerać i wyciągać cię z tarapatów. Drobiazg — dodał niby
od niechcenia, lekceważąco machnąwszy ręką.
Athan zaśmiał się cicho, choć nic więcej nie powiedział —
wiedział, że nie musiał. Zamiast tego przywitał się jeszcze z czającym się w
progu Antonym, zapraszając go do środka. Stłumił śmiech na widok nieco
naburmuszonej Arii, zamiast tego prosząc Adriannę, aby przygotowała stół dla
gości. Pomyślał, że ostatnio zbyt często świętowali wydostanie się z tarapatów
— wpierw opijali odnalezienie Arii, a teraz jego ułaskawienie. Athanowi
niespecjalnie podobał się ten trend i miał nadzieję, że to już ostatnia tego
rodzaju zabawa.
Mimo to spotkanie przebiegało bardzo miło. Rozsiadłszy się
na sofach, leniwie sięgali po przekąski i kieliszki z winem, które schodziło w
zastraszającym tempie. W tym miłym obrazku tylko jedno Athanowi przeszkadzało —
Jehanne sprawiała wrażenie spłoszonej, zwłaszcza gdy w pobliżu pojawiał się
Ish. Łatwo się domyślał, że jego przyjaciel znowu zachowywał się szorstko wobec
wampirzycy — faktem było, że obiecał Jehanne porozmawiać o tym z Ishmaelem i
ostatecznie tego nie zrobił. Dziwił się Drawsonowi, że nie umiał się zdobyć na
choć odrobinę uprzejmości względem Jehanne, zwłaszcza po tym, co przeżyła i jak
mocno im przez ten czas pomagała. Wyrwana ze szponów psychopaty, powinna
odpoczywać i w spokoju dochodzić do siebie, a nie biegać od przerażających
laboratoriów do wampirzych sądów. Westchnąwszy ciężko obiecał sobie, że
wreszcie pogada o tym z Ishem, ale później, na osobności.
Zapominając o przyjacielu, zwrócił uwagę na Antony’ego,
który przyglądał się wszystkim w milczeniu. Marisa gawędziła z Arią i Jehanne,
Ish sprawdzał coś w telefonie i tylko on jeden wyraźnie nie wiedział, co ze
sobą zrobić. Chcąc przełamać tę niezręczność, Athan postanowił poruszyć
kwestię, o której chciał porozmawiać z nim już od dawna.
— Nie miałem okazji ci podziękować.
Antony spojrzał na niego bez zrozumienia, choć z wyraźnym
zaciekawieniem.
— Za co?
— Za pomoc w odnalezieniu mojej Arii — odparł, jak na znak
obejmując wampirzycę w pasie. Poczuł przyjemne dreszcze, gdy oparła głowę o
jego ramię, uśmiechając się delikatnie. — Zaangażowałeś się w poszukiwania,
chociaż nie musiałeś.
Antony wzruszył skromnie ramionami, uśmiechając się
przelotnie.
— Trzeba sobie pomagać, nie? — zagadnął. — Poza tym Aria to
trochę taka moja przyrodnia siostra — dodał w żartach. — Dla nas obojga Elijah
był jak ojciec, a…
Zaciął się, ze strachem spoglądając na Marisę. Antony
wystraszył się, że wymienienie imienia jej męża pogorszy jej nastrój, lecz ta
na szczęście tylko uśmiechnęła się delikatnie, po krótkiej chwili wracając do
rozmowy z dziewczynami.
— Przepraszam — odchrząknął z lekkim zażenowaniem. — Nie
powinienem… W każdym razie — dodał nieco głośniej — bardzo się cieszę, że Aria
się znalazła i jest bezpieczna. Twoje zdrowie — powiedział, spoglądając na nią
i wznosząc swój kieliszek, zanim upił z niego łyk.
— Twoje zdrowie, kochanie — szepnął w stronę Arii, składając
na jej szyi kilka pocałunków. Nie zwracał uwagi na to, że byli obserwowani; w
końcu nie robili nic złego, a każdy przebywający w tym salonie wiedział, co ich
łączyło i — przede wszystkim — co starali się odbudować.
— A czym ty się tak właściwie zajmujesz? — spytał Ish, z
uwagą przyglądając się Antony’emu.
— Obecnie staram się o wejście do spółki skupiającej w sobie
sieć kasyn. Nieźle się rozrastają, a wiadomo, że kasyna to duży biznes.
— A co z jachtami? — spytał Athan, przypominając sobie, że
kiedyś o tym rozmawiali.
Antony podrapał się po karku w geście zażenowania,
zastanawiając się nad odpowiedzią.
— Na razie nic — mruknął. — Potrzebuję czasu, żeby się na
tym wszystkim poznać. Lubię pływać po morzu, ale nawet nie mam na to ostatnio
czasu. Chcę być niezależny — wyjaśnił twardo — dlatego zależy mi na osiągnięciu
własnego sukcesu, a…
— O! — zawołał Ish, kiwając głową. — I to rozumiem!
Samorealizacja, dążenie do konkretnego celu i zarabianie na tym własnych
pieniędzy. To daje dużego kopa energii, co? — zagadnął. — Człowiek nabiera
wiary w siebie i przekonuje samego siebie, jak wiele może osiągnąć. Zwłaszcza
jak jeszcze ileś tam lat temu nikt by na ciebie nie postawił, co?
Antony uśmiechnął się lekko, kiwając głową.
— Tak — przyznał — ma pan racje…
— Jaki tam „pan” — mruknął, wyginając się na sofie i wyciągając
otwartą dłoń w stronę młodszego wampira. — Ishmael jestem. I mówisz, że masz
kasyna? To znaczy, zamierzasz mieć? Dawno mnie w żadnym nie było, a zagrałbym
sobie…
— Ty? I kasyno? — spytała Marisa, przyglądając mu się
krytycznie.
— No a czemu nie? — spytał z lekką nutą oburzenia w głosie.
— Już mnie niedawno Jehanne zrugała, że tylko pracą żyję, więc oświadczam, że
zamierzam w najbliższym czasie wpaść do kasyna. I Athan też zamierza — Ish
spojrzał na niego znacząco — bo też mu się przyda, żeby się trochę schamił.
Athan zaśmiał się cicho, choć natychmiast zamilkł, gdy
zauważył, że Jehanne znowu się spięła. Nie rozumiał, co między nimi zaszło i
dlaczego Ishmael zachowywał się zwyczajnie, ale Jehanne sprawiała wrażenie,
jakby czegoś się bała. Wobec tego i z nią będzie musiał porozmawiać.
— Idziemy? Nie? — ponaglił go Ish, cały czas mu się
przyglądając.
— Tak — odparł po chwili namysłu — to chyba niezły pomysł. —
Antony? — spytał sugestywnie, spoglądając na młodego wampira. — Co ty na to?
Musimy się jakoś lepiej poznać, skoro już dołączyłeś do tej rodziny — dodał
żartobliwie.
— Właśnie — przytaknął Ish, wyraźnie zadowolony, że jego
pomysł się przyjął. — Panny niech sobie zrobią babki wieczorek, a my sobie
męski. Pójdziemy sobie do kasyna — tłumaczył zawzięcie — upijemy się prostacko,
przegramy w karty wszystkie pieniądze, pół domu i pewnie jeszcze kogoś z
rodziny, a potem… a potem znowu zaczniemy pić.
— Jehanne — zagadnął rozbawiony Athan, zdając sobie sprawę,
że trochę ryzykuje — nie podałaś mu czasem tego bimbru madame Rosmerty? Bo
znowu gada jak potłuczony.
— Weź mi nie przypominaj — Ishmael wzdrygnął się z
obrzydzeniem na wspomnienie o swoim pijaństwie. — Wolę rum; dzięki, że pytasz. To
co, młody? — spytał, patrząc oczekująco na Antony’ego. — Jutro idziemy do
kasyna! I to nie jest tak, że ja cię pytam — zaznaczył. — Ja cię
informuję. Idziemy i już. Ty też Athan nie marudź — warknął
ostrzegawczo. — Przyda ci się takie coś. Musisz się rozluźnić i tyle. Prawda? —
spytał, spoglądając na Arię i zapewne oczekując, że się z nim zgodzi.
Ta swobodna radość cały czas zdawała mu się absurdalna i
niepasująca. Wciąż nie mógł zapomnieć o ranach na swoich plecach i o słowie,
które tam wyryto. Nie mógł zapomnieć, czego go pozbawiono i w zamian za jakie
winy to uczyniono. Wciąż nie mógł zapomnieć o swojej hańbie, o swojej krzywdzie
i winie. A jednak w otoczeniu swoich najbliższych jakimś cudem nie potrafił o
tym myśleć. Może później, kiedy już zostanie sam ze swoimi czarnymi myślami, ze
swoimi strachami, lękami i wątpliwościami. Ale nie teraz, kiedy Ish
zaprzyjaźniał się z Antonym, a Marisa wesoło gawędziła z Jehanne. Nie teraz,
kiedy miał przy sobie wtuloną w niego Arię.
Bał się dopuszczać do siebie świadomość, że to wszystko
zaczynało wyglądać aż zbyt pięknie.
A przecież po słońcu zawsze nadciągał deszcz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz