ROZDZIAŁ 141

 ATHANASIUS

    Gorąca woda przyjemnie zmywała z niego stres, ból i zmęczenie. Odprężała, łagodziła, uspakajała. Sprawiała, że choć na chwilę wszystko było dobrze, nawet mimo szalejących w głowie, jakże bolesnych myśli.

    I tylko dotyk Arii parzył.

    Nie umiał nie docenić jej wsparcia i obecności, choć jednocześnie nie umiał okazać jej należyte wdzięczności. Nie umiał się z nią rozstać, choć jednocześnie nie mógł znieść jej bliskości. Balansujący na linii tej przeklętej skrajności, zamykał się w sobie i po cichu przeżywał ostatnie wydarzenia oraz wyrok, jaki na niego nałożono.

    Czuł się jak pieprzony hipokryta, który nie umiał docenić, że żył ani że ukarano go teoretycznie dość łagodnie. Z tymi defektami, które otrzymał, mógł normalnie funkcjonować. Hipnozy przecież i tak nigdy nie lubił, a korzystanie z niej uznawał za absolutną ostateczność. Regeneracja była problemem, jednak nadal zostawiono go z jego nieśmiertelnością, czemu prawdę mówiąc się dziwił. Jeśli nie chcieli go skazać na śmierć, mogli poczekać, aż natura zrobi to za nich. Za to też powinien być wdzięczny, podobnie jak za zostawienie go jedynie z ostrzeżeniem, że drugiej szansy nie będzie. Nie wierzył nawet w pierwszą. Więc powinien się cieszyć.

    Dlaczego więc wciąż był załamany?

    Pozbawiony godności, wykluczony z naszej świadomości i obdarty z szacunku, już nigdy więcej nie dokona pan Przemiany. Niegodny tytułu Stwórcy, nikogo już nie uczyni pan wampirem.

    Niegodny tytułu Stwórcy. A czy kiedykolwiek był go godzien? Kiedyś mu się wydawało, że tak. Sądził, że wszystkich swoich przemian dokonał w dobrej wierze. Nim przemienił Arię, nigdy nie przyszło mu do głowy, by wziąć kogokolwiek pod opiekę, zdając sobie sprawę, że nie byłby najlepszym nauczycielem. Jednak gdy James Vasco błagał go uratowanie swej jedynej córki, nie był w stanie odmówić. Gdy Iderald McCann przyprowadził do niego swoją nastoletnią sąsiadkę po próbie samobójczej, także wtedy nie pozwolił Gudrun umrzeć. Ocalił Isha przed bolesną śmiercią, a Jehanne uratował z rąk psychopaty. Wydawało mu się więc, że postępował dobrze i że jeśli istniał dar zamieniania ludzi w wampiry, to głównie po to — by ich ocalić.

    I ocalił. Lecz czy był dobrym nauczycielem, opiekunem? Czy był dobrym Stwórcą? Gudrun nie żyła. Isha w chwili psychopatycznego zapomnienia uznał za wroga i chciał zabić, prowokując go do tego, by go postrzelił. Jehanne niedawno wprost mu przyznała, że czuła się przez niego porzucona i zapomniana.

    Krzywd wyrządzanych Arii nie był nawet w stanie wyliczyć.

    Gdy stanął przy lustrze, chwycił jeszcze jedno, mniejsze, aby w jego odbiciu obejrzeć blizny na swoich plecach. Wyryte wielokrotnie słowo „niegodny” sprawiało niemal fizyczny ból, nie wspominając o tym psychicznym. Lady Baltimore doskonale wiedziała, jak go ukarać. Nie zabiła, ale cóż z tego, skoro kazała mu żyć ze świadomością, że został zepchnięty na same niziny, piętnując go i przeklinając? Bo czyż nie miała racji? Czyż czyniąc tak okrutnie i brutalnie nie zasługiwał na miano niegodnego? Przymknął oczy, próbując głęboko odetchnąć, lecz gardło miał mocno ściśnięte, a klatkę piersiową ociężałą, jakby coś mocno na nią napierało.

    Nie mógł na siebie patrzeć. I panicznie bał się wyjść z łazienki, bo wiedział, że czekała tam na niego Aria. Dziwił się temu; dziwił się, że się go nie brzydziła. Że nie odwracała od niego wzroku.

    Nie odwracała. Gdy wyszedł z łazienki, Aria uśmiechnęła się promiennie, a jej oczy aż błyszczały radością, ulgą i swoistym słodkim zniecierpliwieniem. Nie mogła się go doczekać, chcąc jak najszybciej się z nim zobaczyć, jak najszybciej go przytulić i pocałować.

    A on tak po prostu się jej bał. I nie mógł znieść tej wyrozumiałości, na którą nie zasługiwał.

    Ostrożnie, niemal z niedowierzaniem, odwzajemnił jej uścisk i dopiero wtedy, gdy poczuł jej ciepło i zapach, odruchowo ją do siebie przycisnął, po raz pierwszy od bardzo dawna czując spokój. I choć wciąż drżał, udało mu się wreszcie odetchnąć, tak nagle i z pewnym zdziwieniem uświadamiając sobie, że to wszystko — ostatnie strachy, stresy, farsa z Baltimore’ami — było spowodowane zaginięciem Arii. Aż wreszcie ją odnalazł, miał ją właśnie w swoich ramionach, tulił i sycił się myślą, jak bardzo ją kochał.

    Dziwna była ta radosna świadomość, że nie potrzebował niczego więcej.

    Zasiedli na poduszkach ułożonych wokół niskiego stolika zastawionymi przekąskami i czerwonym winem. Ogień w kominku huczał wesoło, otulając ich pomarańczowawą, przyjemnie ciepłą poświatą. Gdy tylko Aria nalała im wina, Athan odstawił kieliszek, bardziej niż alkoholem interesując się wampirzycą. Natychmiast ją objął i przytulił do siebie, niemal automatycznie całując ją lekko w skroń. Westchnął cicho, nie mając ochoty się odezwać choćby słowem; wystarczało mu to, co mieli tu i teraz i pragnął trwać w tej słodkiej, niezobowiązującej ciszy jeszcze długo — tak długo, aż wreszcie zdoła odpocząć i ochłonąć po ostatnich wydarzeniach.

    Dlatego tak zaskoczyła go swoją bezpośredniością. Poza tym spodziewał się, że jeśli Aria zechce się odezwać, to zacznie omawiać rozprawę u Baltimore’ów, na co nie miał żadnej ochoty. Ona jednak zahaczyła go od zupełnie innej strony, o której zdążył już zupełnie zapomnieć. Prychnął pod nosem, wręcz zaskoczony tą stanowczością Arii, po czym odwrócił się w jej stronę, odkładając również jej kieliszek na stolik, aby mogli spleść swoje dłonie. Uśmiechając się do niej czule, złożył delikatny pocałunek na ich wierzchu, zastanawiając się nad odpowiedzią. Próbował przypomnieć sobie, czym były wspomniane warunki, lecz zaraz uznał, że to i tak nie miało większego znaczenia, bo czegokolwiek by od niego oczekiwała, przystałby na to w ciemno. Wtem właśnie uderzyła w niego świadomość, że zrobiłby dosłownie wszystko, by zatrzymać przy sobie Arię. Jednak właśnie ta myśl, choć powinna go ucieszyć, spowodowała, że Athan spiął się nerwowo, a stres ścisnął go za brzuch.

    Chciałby powiedzieć jej już wszystko, dosłownie wszystko. Te kilka dni temu, gdy przemierzali się do rozmowy o swojej relacji, Athanasius sądził, że był gotowy zaryzykować, lecz po tym, jak Baltimorowie zniszczyli go psychicznie, wiedział, że nie poradziłby sobie z ewentualnym odejściem Arii. Dlatego, choć tym razem — wyjątkowo — tego nie chciał, musiał odsunąć tę rozmowę na później. Ale nie zamierzał całkiem uniknąć tematu i chociaż subtelnie dać do zrozumienia Arii, czego chciał i czego potrzebował.

    — Chcę — odparł z uśmiechem, kiwając lekko głową. — Bardzo bym chciał, byś tu ze mną została — kontynuował, znowu ją do siebie przybliżając, by po chwili czule pocałować. Smak jej ust na nowo przypomniał mu o miłości i tęsknocie do kobiety, którą wreszcie miał przy sobie i która także chciała zostać przy nim. — Rób ze mną co zechcesz, przystanę na wszystko. Nawet gdybyś miała mnie ciągać każdego wieczoru na jakieś bankiety i inne bale — dodał, uśmiechając się szerzej z wyraźnym rozbawieniem. — Jestem cały twój. Co ty na to, moja miła?

    Tuląc ją do siebie, w milczeniu i zamyśleniu wysłuchiwał, co Aria mówiła o Baltimorach i winach, które mu przedstawiono. Sam bał się poruszać ten temat, mogąc się tylko domyślać, co jego ukochana o tym sądziła. Dlatego tym bardziej nie rozumiał, dlaczego tak łagodnie na to wszystko zareagowała, jakby te morderstwa nie były niczym nadzwyczajnym. Miał ochotę gorzko się zaśmiać, gdy powiedziała, że zrobiłaby dla niego to samo. Wcale w to nie wątpił, jednak różnica polegała na tym, że Aria zabiłaby z konieczności.

    Jemu konieczność nie była potrzebna. Znaczna większość jego ofiar nie musiała umierać. Zginęli tylko dlatego, że mogli. Nie było żadnego innego powodu poza przyjemnością, jaką Athan z tego czerpał. Tego Aria nie wiedziała, choć zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiała się wszystkiego dowiedzieć. Wizja wyznania jej prawdy o sobie porażała go aż do samych trzewi, skręcała ze strachu i otępiała paniką, ale musiał to zrobić. Musiał, aby zapieczętować ich związek i wreszcie poczuć się prawdziwie szczęśliwym i wolnym.

    Lecz tylko zakładając optymistyczny scenariusz, w którym Aria zdoła mu to wszystko wybaczyć. Nie chciał nawet myśleć o innej możliwości, choć wiedział, że była bardziej prawdopodobna — a przynajmniej tak twierdził jego pesymizm.

    — Wolałbym — mruknął cicho, raz jeszcze całując ją delikatnie w głowę i mocniej do siebie tuląc — żebyś nigdy nie musiała tego robić. Nie masz ze mną łatwo — westchnął, uśmiechając się smutno — i to pod wieloma względami. Zdążyłem narazić się wielu i tym, co mnie najbardziej przeraża, jest tylko to, że przez to i ty mogłabyś być zagrożona. Po prostu załóżmy — mruknął nieco ponuro — że już po wszystkim. To podłe z mojej strony, ale nie chcę wracać do tego, co się wydarzyło. Jeszcze długo będzie mi się to śniło po nocach — dodał gorzko.

    Jak na znak, blizny na plecach zapiekły go uporczywie, przypominając o tym niegodnym istnieniu.

    — Miłość jest kurewsko popierdolona, prawda?

    Uśmiechnął się smutno na te słowa, lecz nie był w stanie odpowiedzieć, nawet jeśli w pełni się z Arią zgadzał.

    — Co ty na to — zaczął nagle, uśmiechając się przelotnie — żebyśmy kiedyś wyjechali gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie? Chociaż na chwilę, na kilka dni albo tygodni. Odpoczęlibyśmy wreszcie, spróbowali zapomnieć o tym wszystkim, co działo się ostatnio. Udalibyśmy — podjął z delikatną nutą nostalgii w głosie — że cofnęliśmy się w czasie o jakieś sto pięćdziesiąt lat, gdy byliśmy razem tacy szczęśliwi i pozbawieni większych trosk. Udalibyśmy, że było tak cały czas i sprawilibyśmy, by było tak nadal.

    Wiedział, że ten pomysł był szalony, a wręcz chwilowo nierealny. I choć odpoczynek naprawdę by im się przydał, to nadal nie zbliżyli się do rozwiązania zagadki, od której to wszystko się zaczęło. I Athanasius wiedział, że także Aria nie zdoła się całkowicie uspokoić, dopóki nie znajdzie mordercy Elijaha.

    Chciał ją o to zapytać, chociaż znał odpowiedź. Wiedział, że zamierzała wznowić poszukiwania, podobnie zresztą jak on. Jednak dobijała go myśl, jak wiele czasu stracili i jak wiele tropów przegapili i dlatego nie chciał poruszać jeszcze tego tematu. Bał się, że Aria mogła się obwiniać o tę obsuwę w czasie, zakładając, że poświęcili zbyt dużo czasu na jej poszukiwania.

    Milczeli długo, wtuleni w siebie i wpatrzeni w radośnie trzaskający ogień. Zmęczeni słowami i wspomnieniami, postanowili cieszyć się tym, co było tu i teraz, z największą przyjemnością zapominając o wszystkim, co działo się i znajdowało dookoła. Niczego innego nie potrzebowali ani nie pragnęli, jak tylko swojej bliskości, za którą tak łapczywie tęsknili.

    Dlatego tym trudniej było im zejść na ziemię. Zwłaszcza Athan nie miał ochoty schodzić na dół, choć było to z jego strony podłe — powinien czym prędzej spotkać się z Ishem, Jehanne, Mattem i wszystkimi, którzy mu pomogli i im za to podziękować. A jednak najchętniej przesiedziałby w tej sypialni cały dzień, najlepiej z Arią u boku. Mimo to wiedział, że w końcu musiał się pokazać innym i chociaż spróbować funkcjonować normalnie. Kiedy więc Adrianna powiadomiła ich, że przybyła Marisa, nie mieli wyjścia i musieli opuścić ten swój mały skrawek raju, aby zetknąć się z szarą rzeczywistością.

    Gdy tylko zszedł na dół, coś natychmiast go zaatakowało; Athan był tak oszołomiony, że w pierwszej chwili nie rozumiał, co się stało i dopiero po chwili zrozumiał, że to Marisa się na niego rzuciła.

    — A-athan! — krzyknęła rozdzierająco, by po chwili zupełnie się rozklejając.

    Skrzywił się, gdy Marisa objęła go za mocno, sprawiając, że jego plecy przeszył potworny ból, lecz nie dał tego po sobie poznać. Zamiast tego odwzajemnił gest, wzruszony jej przejęciem, po czym zaczął delikatnie gładzić ją po włosach, aby choć trochę się uspokoiła. Jednak albo przyniosło to efekt odwrotny od zamierzonego, albo w Marisę nagle coś wstąpiło, bo w jednej chwili oderwała się na niego, spoglądając ze wściekłością lśniącą w jej załzawionych oczach.

    — Jak mogłeś — jęczała, łkając i gniewnie uderzając go pięściami w pierś — mi o niczym nie powiedzieć?! Jak mogłeś — pisnęła drżąco — to przede mną ukryć?! Jak… jak mogłeś…

    Wybałuszając oczy, zupełnie nie wiedział, co powiedzieć — zwłaszcza że nie miał pojęcia, że przyjaciółka nie miała pojęcia o całym procesie. Przez myśl przemknęła mu złośliwa odpowiedź, że niestety był ostatnio trochę zajęty czekaniem na wyrok śmierci, a dranie-strażnicy nie dostarczyli mu telefonu, dlatego nie miał jak do niej zadzwonić. Zamiast tego nie powiedział zupełnie nic, czekając, aż atak ustanie.

    — Mariso, to moja wina — odezwał się Ish, wyraźnie zszokowany sceną, której był właśnie świadkiem. — To wszystko działo się nagle — tłumaczył cierpliwie — a my nie mieliśmy za dużo czasu. Działaliśmy w popłochu i powiadomiliśmy każdego, kto mógłby zeznawać. Ciebie ta sprawa nie dotyczyła — wyjaśnił, patrząc na nią przepraszająco — poza tym, po tym, co tak niedawno przeszłaś, nie chcieliśmy ci dokładać…

    Momentalnie zamilkł, widząc mordercze spojrzenie Marisy.

    — Tak czy inaczej — uzupełnił, uśmiechając się niepewnie — to moja wina. Nie bij go już, bo i bez tego jest obolały.

    Tym razem to Marisa zrobiła wielkie oczy i od niego odskoczyła, mamrocząc gorączkowo przeprosiny.

    — Nic mi nie jest — skłamał, uśmiechając się uspokajająco. — Rany się goją, trochę jeszcze poboli i zaraz przestanie. Pewnie wyglądam gorzej niż się czuję — dodał, uśmiechając się krzywo.

    Nie zdążył powiedzieć wiele więcej, bo w ślad za Marisą poszła Jehanne, najwyraźniej równie mocno uszczęśliwiona jego widokiem. Ten nagły atak radości wzruszył Athana bardziej, niż sam się tego po sobie spodziewał, ponieważ to oznaczało, że ich poprzednia, szczera rozmowa przyniosła swoje rezultaty. Nie zniósłby, gdyby Jehanne wciąż się go bała i omijała szerokim łukiem. Jednak jeśli zechciała mu pomóc, a teraz tak emocjonalnie się z nim witała, to oznaczało, że rzeczywiście mu przebaczyła. Ta myśl sprawiła, że nawet obolałe plecy, za które obejmowała go Jehanne, nie bolały aż tak mocno. Choć i tak trochę się krzywił.

    — Cześć, malutka — przywitał się z ciepłym uśmiechem, myśląc z rozbawieniem, że już dawno nie tulił do siebie tylu kobiet jednego dnia. — Jehanne — spojrzał na nią uważnie, z trwogą szukając na jej twarzy jakichkolwiek śladów strachu lub bólu. — Dziękuję ci za twoją pomoc i poświęcenie. Żałuję, że przeze mnie musiałaś stawiać czoła temu, co przeżyłaś — szepnął, głaszcząc ją po włosach. — Ale już po wszystkim. Może wreszcie wszystko się tu uspokoi, co? — dodał, uśmiechając się wesoło. — Jakby się zastanowić, chyba jeszcze nie miałaś okazji poznać naszej tutejszej rutyny. Wiele przed tobą, ale mamy na to dużo czasu.

    Gdy oboje się od siebie odsunęli, Athan odszukał wzrokiem Ishmaela. Przyjaciel stał z boku i przyglądał się wszystkiemu z nieukrywaną kpiną, co niespodziewanie ogromnie go ucieszyło. Drawson z wymalowaną na twarzy złośliwością był dla Athanasiusa symbolem pewnego rodzaju normy i rutyny, za którymi zdążył się już bardzo stęsknić.

    — Wiem, wiem, chcesz podziękować — mruknął Ish, uśmiechając się nieco złośliwie. — Ostatnio nic tylko mi dziękujesz albo mnie przepraszasz. Przepadłbyś tu beze mnie, więc nie dziękuj tylko uznajmy za normę fakt, że w kółko muszę się z tobą użerać i wyciągać cię z tarapatów. Drobiazg — dodał niby od niechcenia, lekceważąco machnąwszy ręką.

    Athan zaśmiał się cicho, choć nic więcej nie powiedział — wiedział, że nie musiał. Zamiast tego przywitał się jeszcze z czającym się w progu Antonym, zapraszając go do środka. Stłumił śmiech na widok nieco naburmuszonej Arii, zamiast tego prosząc Adriannę, aby przygotowała stół dla gości. Pomyślał, że ostatnio zbyt często świętowali wydostanie się z tarapatów — wpierw opijali odnalezienie Arii, a teraz jego ułaskawienie. Athanowi niespecjalnie podobał się ten trend i miał nadzieję, że to już ostatnia tego rodzaju zabawa.

    Mimo to spotkanie przebiegało bardzo miło. Rozsiadłszy się na sofach, leniwie sięgali po przekąski i kieliszki z winem, które schodziło w zastraszającym tempie. W tym miłym obrazku tylko jedno Athanowi przeszkadzało — Jehanne sprawiała wrażenie spłoszonej, zwłaszcza gdy w pobliżu pojawiał się Ish. Łatwo się domyślał, że jego przyjaciel znowu zachowywał się szorstko wobec wampirzycy — faktem było, że obiecał Jehanne porozmawiać o tym z Ishmaelem i ostatecznie tego nie zrobił. Dziwił się Drawsonowi, że nie umiał się zdobyć na choć odrobinę uprzejmości względem Jehanne, zwłaszcza po tym, co przeżyła i jak mocno im przez ten czas pomagała. Wyrwana ze szponów psychopaty, powinna odpoczywać i w spokoju dochodzić do siebie, a nie biegać od przerażających laboratoriów do wampirzych sądów. Westchnąwszy ciężko obiecał sobie, że wreszcie pogada o tym z Ishem, ale później, na osobności.

    Zapominając o przyjacielu, zwrócił uwagę na Antony’ego, który przyglądał się wszystkim w milczeniu. Marisa gawędziła z Arią i Jehanne, Ish sprawdzał coś w telefonie i tylko on jeden wyraźnie nie wiedział, co ze sobą zrobić. Chcąc przełamać tę niezręczność, Athan postanowił poruszyć kwestię, o której chciał porozmawiać z nim już od dawna.

    — Nie miałem okazji ci podziękować.

    Antony spojrzał na niego bez zrozumienia, choć z wyraźnym zaciekawieniem.

    — Za co?

    — Za pomoc w odnalezieniu mojej Arii — odparł, jak na znak obejmując wampirzycę w pasie. Poczuł przyjemne dreszcze, gdy oparła głowę o jego ramię, uśmiechając się delikatnie. — Zaangażowałeś się w poszukiwania, chociaż nie musiałeś.

    Antony wzruszył skromnie ramionami, uśmiechając się przelotnie.

    — Trzeba sobie pomagać, nie? — zagadnął. — Poza tym Aria to trochę taka moja przyrodnia siostra — dodał w żartach. — Dla nas obojga Elijah był jak ojciec, a…

    Zaciął się, ze strachem spoglądając na Marisę. Antony wystraszył się, że wymienienie imienia jej męża pogorszy jej nastrój, lecz ta na szczęście tylko uśmiechnęła się delikatnie, po krótkiej chwili wracając do rozmowy z dziewczynami.

    — Przepraszam — odchrząknął z lekkim zażenowaniem. — Nie powinienem… W każdym razie — dodał nieco głośniej — bardzo się cieszę, że Aria się znalazła i jest bezpieczna. Twoje zdrowie — powiedział, spoglądając na nią i wznosząc swój kieliszek, zanim upił z niego łyk.

    — Twoje zdrowie, kochanie — szepnął w stronę Arii, składając na jej szyi kilka pocałunków. Nie zwracał uwagi na to, że byli obserwowani; w końcu nie robili nic złego, a każdy przebywający w tym salonie wiedział, co ich łączyło i — przede wszystkim — co starali się odbudować.

    — A czym ty się tak właściwie zajmujesz? — spytał Ish, z uwagą przyglądając się Antony’emu.

    — Obecnie staram się o wejście do spółki skupiającej w sobie sieć kasyn. Nieźle się rozrastają, a wiadomo, że kasyna to duży biznes.

    — A co z jachtami? — spytał Athan, przypominając sobie, że kiedyś o tym rozmawiali.

    Antony podrapał się po karku w geście zażenowania, zastanawiając się nad odpowiedzią.

    — Na razie nic — mruknął. — Potrzebuję czasu, żeby się na tym wszystkim poznać. Lubię pływać po morzu, ale nawet nie mam na to ostatnio czasu. Chcę być niezależny — wyjaśnił twardo — dlatego zależy mi na osiągnięciu własnego sukcesu, a…

    — O! — zawołał Ish, kiwając głową. — I to rozumiem! Samorealizacja, dążenie do konkretnego celu i zarabianie na tym własnych pieniędzy. To daje dużego kopa energii, co? — zagadnął. — Człowiek nabiera wiary w siebie i przekonuje samego siebie, jak wiele może osiągnąć. Zwłaszcza jak jeszcze ileś tam lat temu nikt by na ciebie nie postawił, co?

    Antony uśmiechnął się lekko, kiwając głową.

    — Tak — przyznał — ma pan racje…

    — Jaki tam „pan” — mruknął, wyginając się na sofie i wyciągając otwartą dłoń w stronę młodszego wampira. — Ishmael jestem. I mówisz, że masz kasyna? To znaczy, zamierzasz mieć? Dawno mnie w żadnym nie było, a zagrałbym sobie…

    — Ty? I kasyno? — spytała Marisa, przyglądając mu się krytycznie.

    — No a czemu nie? — spytał z lekką nutą oburzenia w głosie. — Już mnie niedawno Jehanne zrugała, że tylko pracą żyję, więc oświadczam, że zamierzam w najbliższym czasie wpaść do kasyna. I Athan też zamierza — Ish spojrzał na niego znacząco — bo też mu się przyda, żeby się trochę schamił.

    Athan zaśmiał się cicho, choć natychmiast zamilkł, gdy zauważył, że Jehanne znowu się spięła. Nie rozumiał, co między nimi zaszło i dlaczego Ishmael zachowywał się zwyczajnie, ale Jehanne sprawiała wrażenie, jakby czegoś się bała. Wobec tego i z nią będzie musiał porozmawiać.

    — Idziemy? Nie? — ponaglił go Ish, cały czas mu się przyglądając.

    — Tak — odparł po chwili namysłu — to chyba niezły pomysł. — Antony? — spytał sugestywnie, spoglądając na młodego wampira. — Co ty na to? Musimy się jakoś lepiej poznać, skoro już dołączyłeś do tej rodziny — dodał żartobliwie.

    — Właśnie — przytaknął Ish, wyraźnie zadowolony, że jego pomysł się przyjął. — Panny niech sobie zrobią babki wieczorek, a my sobie męski. Pójdziemy sobie do kasyna — tłumaczył zawzięcie — upijemy się prostacko, przegramy w karty wszystkie pieniądze, pół domu i pewnie jeszcze kogoś z rodziny, a potem… a potem znowu zaczniemy pić.

    — Jehanne — zagadnął rozbawiony Athan, zdając sobie sprawę, że trochę ryzykuje — nie podałaś mu czasem tego bimbru madame Rosmerty? Bo znowu gada jak potłuczony.

    — Weź mi nie przypominaj — Ishmael wzdrygnął się z obrzydzeniem na wspomnienie o swoim pijaństwie. — Wolę rum; dzięki, że pytasz. To co, młody? — spytał, patrząc oczekująco na Antony’ego. — Jutro idziemy do kasyna! I to nie jest tak, że ja cię pytam — zaznaczył. — Ja cię informuję. Idziemy i już. Ty też Athan nie marudź — warknął ostrzegawczo. — Przyda ci się takie coś. Musisz się rozluźnić i tyle. Prawda? — spytał, spoglądając na Arię i zapewne oczekując, że się z nim zgodzi.

    Ta swobodna radość cały czas zdawała mu się absurdalna i niepasująca. Wciąż nie mógł zapomnieć o ranach na swoich plecach i o słowie, które tam wyryto. Nie mógł zapomnieć, czego go pozbawiono i w zamian za jakie winy to uczyniono. Wciąż nie mógł zapomnieć o swojej hańbie, o swojej krzywdzie i winie. A jednak w otoczeniu swoich najbliższych jakimś cudem nie potrafił o tym myśleć. Może później, kiedy już zostanie sam ze swoimi czarnymi myślami, ze swoimi strachami, lękami i wątpliwościami. Ale nie teraz, kiedy Ish zaprzyjaźniał się z Antonym, a Marisa wesoło gawędziła z Jehanne. Nie teraz, kiedy miał przy sobie wtuloną w niego Arię.

    Bał się dopuszczać do siebie świadomość, że to wszystko zaczynało wyglądać aż zbyt pięknie.

    A przecież po słońcu zawsze nadciągał deszcz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^